Pięćset dni zarazy
Na pierwsze sto tysięcy zakażeń czekaliśmy 213 dni, na drugie – siedemnaście, na trzecie – zaledwie osiem. To jeszcze nie koniec.
Kiedy 17 listopada 2019 roku w Chinach pierwsza osoba zapada na nieznaną dotąd chorobę, niczego nieświadoma Agnieszka Fidos jak co dzień przychodzi do pracy i wkłada robocze ciuchy. Przy mniej groźnych chorobach stosuje standardową odzież ochronną: zakłada maskę chirurgiczną (FFP1, od ang. filtering facepiece, czyli maska chroniąca drogi oddechowe, która zatrzymuje przynajmniej 80 procent cząstek o średnicy co najmniej 0,3 mikrometra) i rękawiczki. Przy ospie lub świńskiej grypie sięga po wyższy stopień zabezpieczenia (FFP2 – 94 procent). Kiedy ma do czynienia z odrą lub lekooporną gruźlicą, chroni się maseczkami, które filtrują toksyczne, rakotwórcze i radioaktywne cząsteczki (FFP3 – 99 procent). W zależności od jednostki chorobowej stosuje też inne środki ochronne: fartuchy, okulary, gogle.
Od dwóch dekad jest pielęgniarką Wojewódzkiego Szpitala Zakaźnego przy ulicy Wolskiej w Warszawie oraz pielęgniarką epidemiologiczną – specjalistką do spraw epidemiologii. Opiekuje się pacjentami z całą gamą chorób zakaźnych: począwszy od biegunek infekcyjnych, przez półpasiec, odrę i ospę, skończywszy na AIDS, wirusowym zapaleniu opon mózgowych, wirusowym zapaleniu wątroby typu B i C, a nawet malarii.
Ostatniego dnia 2019 roku z Chin płyną wieści o siedmiu przypadkach ciężkiego zapalenia płuc o nieznanym pochodzeniu. Wszystkich chorych łączy wcześniejszy pobyt na targu rybnym Huanan w Wuhan. Dziewiątego stycznia Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłasza, że w Wuhan występuje zapalenie płuc wywołane nowym wirusem. Jego sekwencję genetyczną Chiny udostępniają światu trzy dni później. W połowie lutego, ze względu na podobieństwo do występującego wcześniej w Azji SARS-CoV-1, eksperci nazwą go drugim koronawirusem ciężkiej, ostrej niewydolności oddechowej, w skrócie SARS-CoV-2 (ang. severe acute respiratory syndrome coronavirus 2), a nową chorobę COVID-19 (ang. coronavirus disease 2019).
W ostatnich latach na świecie pojawiło się wiele epidemii: gorączka Zachodniego Nilu (przełom XX i XXI wieku), tak zwana świńska grypa (lata 2009–2010), MERS (lata 2012 i 2015), gorączka krwotoczna ebola (lata 2013–2016), zika (2015–2016), a ostatnio nawroty odry. W 2003 roku w Chinach zidentyfikowano SARS-CoV-1, który przeszedł na ludzi najprawdopodobniej od nietoperzy. Zmarły 774 osoby, a zaraza nigdy na dobre nie wydostała się z Azji.
Teraz ma być podobnie.
Jednak już 13 stycznia nowy koronawirus wymyka się z Chin i dociera do Tajlandii, a 21 stycznia do USA. Dwa dni później świat elektryzują wieści o zamknięciu miasta Wuhan, nazajutrz Francuzi odnotowują pierwszy przypadek w Europie. Personel Wojewódzkiego Szpitala Zakaźnego – o czym Polska jeszcze nie wie – wyciąga z szaf specjalistyczne środki ochrony osobistej, których używa się sporadycznie: szczelne kombinezony, fartuchy, gogle. To zabezpieczenia najwyższego stopnia, jak przy wirusie ebola.
Jako jedni z niewielu osób w Polsce pracownicy lecznicy na warszawskiej Woli od początku mają dostęp do strzępków informacji docierających do Europy. Dyrektorem placówki jest profesor Andrzej Horban, krajowy konsultant do spraw chorób zakaźnych. Odkąd ponad trzydzieści lat temu Amerykanie wpadli na pomysł, by dzielić się doświadczeniami w walce z HIV/AIDS, szpital jest członkiem sieci kilkuset ośrodków na całym świecie, które wymieniają dane na temat wszelkich chorób zakaźnych.
Dochodzi do niepomyślnego dla ludzi, a korzystnego dla wirusa splotu okoliczności. Im większa śmiertelność, tym mniejsza transmisyjność i odwrotnie. Profesor Horban stwierdzi później, że SARS-CoV-2 okazuje się przeciętniakiem. Choroba, którą wywołuje, nie jest tak śmiertelna jak w przypadku SARS-CoV-1, lecz przez to nowy wirus szybciej się rozprzestrzenia.
Horban prawie codziennie zwołuje zebrania personelu. Lekarze i pielęgniarki siadają w bezpiecznej odległości i słuchają wieści ze świata. „Jak dobrze w takim momencie znajdować się akurat w tym miejscu” – myśli Agnieszka Fidos. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że się nie boi. Głównie o bliskich. O siebie najmniej: jest przekonana, że odpowiedni ubiór i procedury ochronią ją przed najgorszym. Kiedy podejmowała pracę przy Wolskiej, najbliżsi byli przerażeni: „Tylko nie w zakaźnym!” – mówili. Tymczasem to najbezpieczniejsze miejsce na świecie. Mają tu odpowiednie środki zabezpieczające, wiedzę, umiejętności. Gdzie czułaby się pewniej? Tym razem też dmuchają na zimne i urządzają już oddział, który jeszcze nie ma nazwy.
Przez cały styczeń i luty trafiają tu pacjenci z niezidentyfikowanymi infekcjami. Trwa sezon grypy, niektórym się wydaje, że mają objawy, o jakich dobiegają wieści z odległego Wuhan i sami zgłaszają się na Wolską. Szpital nie dysponuje testami na nowego wirusa, pacjentów bada więc na grypę. Jeśli lekarze jej nie stwierdzają, zatrzymują pacjenta na oddziale bez nazwy. Leży wówczas w izolatce, kontakt ma tylko z personelem ubranym w skafandry zasłaniające każdy element ciała. Nikt go nie odwiedza.
Nikt też się nie spodziewa, że życie całego świata przez kolejne półtora roku będzie wyglądało podobnie.
Mija luty i w szpitalu na Woli lekarze nie stwierdzają żadnego przypadku zakażenia nowym koronawirusem. Jednak już na początku miesiąca WHO ostrzega, że „świat stoi w obliczu stałego braku wyposażenia ochronnego dla personelu medycznego”, 15 lutego we Francji umiera chiński turysta z prowincji Hubei, w której leży Wuhan, pierwsza ofiara koronawirusa na naszym kontynencie. Tydzień później polski główny inspektor sanitarny odradza podróże do Włoch, gdzie odwołano wenecki karnawał, a w niektórych regionach Lombardii i Wenecji Euganejskiej wprowadzono lockdown.
W Polsce strach łagodzi minister zdrowia Łukasz Szumowski, 26 lutego uspokajając na falach radia RMF FM: „Osiemdziesiąt procent zachorowań przebiega w sposób łagodny lub bezobjawowy. Podobnie jak w grypie chorują poważnie osoby starsze (…) [i które – przyp. red.] mają inne choroby”. Bagatelizuje stosowanie maseczek, które jego zdaniem nie zabezpieczają przed wirusem i zachorowaniem.
Czwartego marca pojawia się w Polsce pacjent zero. To Mieczysław Opałka z województwa lubuskiego. W autokarze, którym wracał z Niemiec, podróżowało czterdzieści sześć osób, trzy z nich mają pozytywne wyniki testów. Wymazy do testowania wciąż wysyła się do Niemiec. Już wtedy, czego oficjalnie nikt nie stwierdza, w Polsce muszą być inni zakażeni. Jedenastego marca WHO ogłasza pandemię COVID-19, czyli jednoczesne rozprzestrzenianie się choroby na wielu kontynentach, a świat wpada w panikę. Cztery dni później minister Szumowski ostrzega na Twitterze: „Musimy spodziewać się wzrostu zachorowań w najbliższych dniach”. Nie pomaga odwołanie imprez masowych czy zamknięcie szkół i 20 marca premier Mateusz Morawiecki ogłasza stan epidemii.
>>> O naszych pierwszych reakcjach na pojawienie się wirusa w Polsce pisze Michał Szczęch <<<
O ile przed marcem ubiór medyczny personelu Wojewódzkiego Szpitala Zakaźnego w Warszawie był dostosowany do choroby danego pacjenta, o tyle teraz do każdego idzie się w tym samym rynsztunku. Zresztą dla tych z ospą czy półpaścem brakuje już miejsc. Wszystkich, którzy nie chorują na COVID-19, stłoczono na jednym oddziale.
Mąż Agnieszki Fidos pracuje w odlewni na trzy zmiany. Odkąd 12 marca rząd zamknął szkoły, bierze same nocki, aby pogodzić zdalną naukę dzieci i pracę żony. Mijają się w drzwiach. Ona spędza trzydzieści marcowych dni w szpitalu, co najmniej po dziesięć godzin. Przybywa chorych, a personelu brakuje. Pod koniec miesiąca w całej Polsce zakażonych koronawirusem jest pięćdziesiąt pielęgniarek, a sześćset przebywa na kwarantannie.
Fidos wstaje o godzinie 4:00. Przygotowuje obiad, potem śniadanie. Sprawdza książki, ćwiczenia i zeszyty dzieci. Starsza córka ma trzynaście lat, syn – jedenaście, młodsza córka – sześć. Przez najbliższe miesiące będzie je widywać rzadziej niż kiedykolwiek wcześniej. O 6:00 wychodzi do pracy, jeszcze zanim się obudzą. Wcześniej kończyła pracę na zmianę o 15:00 lub o 19:00. Teraz codziennie wraca po 20:00. Sprawdza, kogo trzeba wesprzeć w lekcjach, pomaga umyć się najmłodszej Jadwini, kładzie się z nią, przytula. Zanim głowa matki dotyka poduszki, już śpi. Czasami zrywa się koło pierwszej, nastawia zmywarkę i pranie, po czym zasypia w swoim łóżku. O 4:00 znów dzwoni budzik.
Ale zdarza się, że pracuje czternaście godzin (na dłużej nie pozwalają przepisy), i kiedy wraca, dzieci już śpią.
Tomasz Ciach wychował się na popularnonaukowym programie Sonda Zdzisława Kamińskiego i Andrzeja Kurka. Kiedy w 1977 roku zaczęła się jego emisja, dwunastoletni Tomek doznał olśnienia: porwała go atmosfera programu. To dzięki Sondzie Ciach został naukowcem: chemikiem, nanotechnologiem, biologiem, profesorem nauk inżynieryjno-technicznych. Obiecał sobie, że też będzie opowiadać ludziom o nauce atrakcyjnie. Dziś jest kierownikiem Zakładu Biotechnologii i Inżynierii Bioprocesowej Wydziału Inżynierii Chemicznej i Procesowej Politechniki Warszawskiej, założycielem Laboratorium Inżynierii Biomedycznej oraz kilku spółek prowadzonych przez jego studentów. A gdy ktoś pyta, czym taki naukowiec się zajmuje, odpowiada, że przychodzi się rano, a eksperymenty zazwyczaj nie wypalają. To nie jest tak, że zmiesza się dwie substancje i zaraz się krzyczy: „Eureka!”. Robi się dziesiątki prób, żeby ta jedna w końcu się udała.
Dwa lata przed wybuchem pandemii koronawirusa zespół pod kierownictwem Tomasza Ciacha wraz z Instytutem Immunologii w Izmirze rozpoczął pracę nad nową szczepionką na gruźlicę bydlęcą, bo stosowana obecnie wciąż nie daje pełnej odporności. W marcu profesor sięga po pierwsze naukowe publikacje na temat nowego wirusa i uznaje, że powinien zawiesić dotychczasowe prace, by skupić się nad rzeczą w tej chwili najważniejszą: szczepionką na COVID-19.
Nie tylko w Warszawie priorytety naukowe ulegają zmianie.
Szesnastego marca szef Instytutu Chemii Bioorganicznej Polskiej Akademii Nauk (ICHB PAN) w Poznaniu, profesor Marek Figlerowicz, spotyka się z miejscowym dyrektorem Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. Tego dnia dyrektor generalny WHO apeluje: „Mamy jasny przekaz do wszystkich krajów: testować, testować, testować”. Jednak w Polsce minister Szumowski twierdzi, że wystarczy badać tylko te osoby, które były narażone na zakażenie. Poza tym sanepid nie ma do tego odpowiedniego doświadczenia ani narzędzi. Pilnie potrzeba termocyklerów i zestawów diagnostycznych do przeprowadzenia PCR (z ang. polymerase chain reaction, czyli reakcja łańcuchowa polimerazy). To nagrodzona Noblem, opracowana w 1983 roku metoda polegająca na powielaniu fragmentów materiału genetycznego poprzez wielokrotne podgrzewanie i ochładzanie próbki. Sanepid w Poznaniu dysponuje jednym takim urządzeniem, podczas gdy ICHB PAN – dziesięcioma. Nic dziwnego, że w Wielkopolsce na początku pandemii sanepid testuje zaledwie czterdzieści osób na dobę.
Profesor Figlerowicz deklaruje, że będzie badać próbki u siebie. Gotowość do przeprowadzania testów zgłasza kilkunastu doktorów i doktorantów. Odtąd ich miejscem pracy będzie niewielkie pomieszczenie laboratoryjne, na którego drzwiach straszy naklejka z napisem: „SARS-CoV-2”. Sami siebie nazywają Wirusową Grupą Wsparcia. Pierwszego dnia analizują osiemdziesiąt próbek. Nazajutrz sto sześćdziesiąt. Następnego dnia trzysta. Wkrótce znajdą się chętni, by opłacać ich pracę. Wolontariusze są oburzeni: chcą pracować za darmo. W laboratoriach poznańskiego PAN-u rusza testowanie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Po tygodniu rozładowują zatory próbek, które nagromadziły się w Wielkopolsce.
Aby wykryć pierwszy przypadek zakażenia koronawirusem w Polsce, wykonano 584 testy. Do połowy marca przetestowano pięć i pół tysiąca osób, co pozwoliło wykryć ponad stu zakażonych. Pozytywny wynik dotyczył 1,8 procent próbek. Jednak już 20 marca ich odsetek wynosi 3,7 procent, a ostatniego dnia miesiąca 4,2 procent. To znaczy, że liczba chorych wzrasta. Gdyby więc wykonywano więcej testów, skala zarejestrowanych zachorowań byłaby znacznie większa. Jednak, podczas gdy Niemcy badają już czterysta tysięcy próbek tygodniowo, w Polsce bada się niespełna trzydzieści tysięcy.
Pod koniec miesiąca w poznańskim ICHB PAN testowanie trwa non stop. Wirusowej Grupie Wsparcia ciągle brakuje zestawów diagnostycznych wykrywających zakażenie SARS-CoV-2. Decydują, że przygotują własny test. WHO rekomenduje test jednogenowy i taki powstaje w Poznaniu. Jego produkcji podejmuje się radomska Medicofarma.
Później, zgodnie z wytycznymi WHO, poznańscy naukowcy opracowują testy dwugenowe: droższe, dokładniejsze, wykrywające dwa geny wirusa. Z pomocą finansową przychodzą marszałek województwa i rząd. Pod kierownictwem zespołu profesora Figlerowicza powstaje pierwsze sto pięćdziesiąt tysięcy testów. W efekcie cena hurtowa pojedynczego testu w Polsce zostaje obniżona do około 30 złotych; koszt przebadania jednej osoby spada z 600 do 240 złotych (cena obejmuje także pobranie wymazu i analizę).
Tymczasem w laboratorium na Politechnice Warszawskiej Tomasz Ciach boryka się ze skutkami globalnych ograniczeń. Jego ludzie nie mogą kupić podstawowych odczynników do prac nad szczepionką, często sprowadzanych ze Stanów Zjednoczonych i z Chin. Wciąż jednak chcą być pożyteczni. Na drukarkach 3D drukują więc maseczki i przyłbice z grubej folii do dokumentów, na co zużywają całe zapasy polimeru we wszystkich kolorach. Zawożą je do Narodowego Instytutu Onkologii imienia Marii Skłodowskiej-Curie – Państwowego Instytutu Badawczego, z którym współpracują, oraz przychodni w Warszawie i Radomiu.
W 2010 roku trzydziestopięcioletni wówczas fizyk Franciszek Rakowski z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego zakończył trzyletnie prace nad pierwszym obliczeniowym modelem epidemiologicznym dla Polski. Tak złożonym, że wymagającym komputerów wielkości szafy, mających po kilkaset procesorów.
Model – oparty między innymi na danych Głównego Urzędu Statystycznego (GUS) oraz na mapach gęstości zaludnienia serwisu LandSCAN prowadzonego przez amerykańskie Los Alamos National Laboratory – niemal jeden do jednego odzwierciedlał strukturę demograficzną kraju. Zawierał 38 milionów tak zwanych agentów, czyli mieszkańców Polski. Wszyscy zostali zlokalizowani, przypisani do gospodarstw domowych, szkół i zakładów pracy. Wirtualni agenci żyli w wirtualnej Polsce, przemieszczali się, spotykali i… chorowali. Na ekranach komputerów obrazowały to wizualizacje i wykresy przedstawiające dynamikę rozprzestrzeniania się epidemii.
Gdy Rakowski próbował zainteresować modelem władze, choćby Rządowe Centrum Bezpieczeństwa, jej przedstawiciele zazwyczaj wzruszali ramionami. Mówili, że to dobra robota, ale nie potrafili uwierzyć w możliwość praktycznego zastosowania takiego modelu czy zrozumieć jego znaczenia dla bezpieczeństwa kraju. Nikt nie chciał się przejmować epidemią, która nigdy nie nadejdzie. Naukowiec zniechęcił się i zajął się neurokognitywistyką. Odszedł z uniwersytetu, podjął pracę nad sztuczną inteligencją w Samsungu.
Krótko po tym, gdy 12 marca 2020 roku umarła w Poznaniu pięćdziesięciosiedmioletnia pierwsza polska ofiara COVID-19, Rakowski odbiera telefon od nowego dyrektora Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego przy Uniwersytecie Warszawskim. Doktor Marek Michalewicz proponuje, żeby reaktywował model epidemiologiczny, jedyny, jaki wówczas istnieje w Polsce. Fizyk jest sceptyczny, ale się zgadza. Bierze w Samsungu trzy miesiące bezpłatnego urlopu. Przez następne tygodnie ze sztabem współpracowników przerabia model z epidemii grypy na pandemię COVID-19.
Trzynastego marca rząd wprowadza stan zagrożenia epidemiologicznego, pierwszą turę ograniczeń i dwutygodniową kwarantannę domową dla powracających z zagranicy. Z półek w ekspresowym tempie znikają papier toaletowy, mydło, makarony, drożdże i spirytus. Następnie 24 marca wchodzi w życie zakaz poruszania się z wyjątkiem spraw zawodowych i zaspokajania niezbędnych potrzeb życiowych. Ostatniego dnia miesiąca mamy już ponad dwa tysiące zakażonych i trzydziestu trzech zmarłych. Podczas konferencji prasowej 30 marca minister Szumowski ostrzega, że w najbliższych dniach liczba chorych wzrośnie do kilku tysięcy. Przyznaje, że wcześniejsze restrykcje być może nie były wystarczające.
Franciszek Rakowski w liście do Ministerstwa Zdrowia zachęca, by zastosować jego model. Dostaje odpowiedź z Departamentu Analiz i Strategii Ministerstwa Zdrowia. Za jego pośrednictwem pierwsze raporty trafiają do ministra oraz – poprzez Rządowe Centrum Bezpieczeństwa – do sztabu zarządzania kryzysowego. Między innymi symulacja, co się wydarzy, gdy wiosną otworzy się szkoły, przedszkola i żłobki. Model prognozuje wysoką falę zachorowań: nawet ponad siedemdziesiąt tysięcy stwierdzonych przypadków dziennie.
>>> O tym, jak koronawirus obnażył istotę władzy państwowej, pisze David Runciman <<<
Rakowski nie wie, czy jego wyliczenia wpływają na decyzje rządu. Ale zamknięte 12 marca szkoły w tym roku szkolnym już nie zostaną otwarte.