Skąd naprawdę jesteś?
Powiązanie terroryzmu z islamem i migracjami na dobre zagościło w społecznej wyobraźni, karierę zrobiło też określenie no-go zones. Postanowiłam sprawdzić, ile w tym wszystkim prawdy, i pojechałam tam, gdzie – rzekomo – czekać na mnie miały same niebezpieczeństwa.
Jest 5 lutego 2025 roku, godzina 6:15. Jeszcze ciemno. Obaj mają pewnie po kilkanaście lat, jeden jest w czarnej, drugi w białej bluzie. Na nagraniu krążącym w internecie nie widać, czy ich skóra jest ciemna, czy jasna. Szybko wychodzą ze stacji metra Clémenceau w Brukseli. Kałasznikowy w ich rękach wyglądają jak trzymane nieporadnie plastikowe zabawki. Padają strzały, ale nikt nie zostaje ranny. Nastolatkowie szybko wracają na stację, nagranie się kończy. Moja pierwsza myśl: „Terroryści?”.
Szybko okazuje się, że były to porachunki między lokalnymi gangami narkotykowymi. Miniwojna potrwa jeszcze kilka dni, rezultat: jedna ofiara śmiertelna, kilkoro rannych. Ostatnia strzelanina w stolicy zdarzyła się kilka miesięcy temu. Port w Antwerpii, godzinę drogi samochodem od Brukseli, jest głównym punktem przerzutowym kokainy z Ameryki Łacińskiej do Europy – belgijskie służby celne skonfiskowały 44 tony tego narkotyku w 2024 roku, podczas gdy rok wcześniej przechwycono rekordowe 116 ton.
Stacja Clémenceau znajduje się w pobliżu dworca kolejowego Bruksela-Południe, na styku gmin (fr. communes, co można porównać do polskich dzielnic, ale z większą autonomią) Saint-Gilles i robotniczej Anderlecht. Wysiadam tam z pociągu kilka godzin po strzelaninie. Okoliczne mury pokrywają graffiti, wyłapuję hasło „Free Gaza”, mijam grupę osób w kryzysie bezdomności, mówią po polsku. Metro jest nieczynne do czasu wyjaśnienia zdarzeń.
– Ta okolica jest bardzo nieciekawa, uważaj, jak będziesz tamtędy przejeżdżać – słyszę od znajomej Polki, która w Belgii mieszka od trzech lat.
Łatka „nieciekawej” przylgnęła również do sąsiadującej z Anderlechtem gminy Molenbeek-Saint-Jean – potocznie to po prostu Molenbeek. W mediach nazywana była też „wylęgarnią terrorystów” – po zamachach w 2015 roku w Paryżu i rok później w Brukseli na lotnisku Zaventem i stacji metra Maelbeek, znajdującej się tuż obok Parlamentu Europejskiego.
Dwudziesto-, trzydziestoletni terroryści z Państwa Islamskiego, którzy zorganizowali i przeprowadzili te zamachy, byli powiązani właśnie z brukselskim Molenbeekiem.

Jeszcze w trakcie kampanii wyborczej w 2016 roku obecny prezydent USA Donald Trump nazwał Brukselę hellhole (piekłem). „Chcą prawa szariatu, nie asymilują się” – straszył muzułmanami w wywiadzie dla telewizji Fox News.
Te same argumenty wykorzystywane są przez europejskich polityków w Belgii, we Francji, w Niemczech czy Polsce sprzeciwiających się imigracji z państw afrykańskich i Bliskiego Wschodu. Powiązanie terroryzmu z islamem i migracjami na dobre zagościło w społecznej wyobraźni. Karierę zrobiło też określenie no-go zones, wypromowane przez Donalda Trumpa i media, które ma oznaczać dzielnice imigranckie w Europie Zachodniej, gdzie panują bezprawie i radykalizm. Gdy szukam informacji na temat niesławnej gminy, w Google wyskakują tytuły polskich artykułów: Molenbeek, przystań dżihadystów w sercu Europy; Molenbeek: spokojna dzielnica, w której toczy się podziemne życie terroru i dżihadu; Molenbeek – „gniazdo dżihadystów” w Brukseli przyciąga turystów.
Ile w tym wszystkim prawdy?

Kanał Charleroi–Bruksela dzieli stołeczny region na część północno-zachodnią i południowo-wschodnią. Region obejmuje dziewiętnaście gmin, do których należy miasto Bruksela, czyli ścisłe centrum. W XIX wieku, dzięki importowi węgla na masową skalę, stolica przeżywała gwałtowny rozwój przemysłowy. Fabryki powstawały w północnych i zachodnich gminach – między innymi w Anderlechcie i Molenbeeku. Okolice kanału, którym transportowano surowiec z innych części kraju, były najbardziej atrakcyjne dla przemysłu. Szczyt industrializacji Brukseli przypada na XX wiek. Rozwój gospodarczy spowodował, że po drugiej wojnie światowej Belgowie zaczęli przenosić się do sektora usług zlokalizowanych we wschodniej części miasta.


Zapotrzebowanie na pracowników fabrycznych przyciągnęło imigrantów z innych części Europy, a w latach 60. głównie z Maroka i Turcji, na mocy umów o sprowadzeniu siły roboczej. Początkowo przyjeżdżali oni na czas określony, ale wielu osiedliło się na stałe i sprowadziło rodziny. Jak w tym słynnym cytacie szwajcarskiego pisarza Maxa Frischa: „Wołaliśmy o siłę roboczą, a przyjechali ludzie”. Pomimo postępującej dezindustrializacji w kolejnych dekadach ich dzieci i wnuki do dziś zamieszkują byłe dzielnice robotnicze, zaś imigranci z innych państw UE i biali Belgowie południe i wschód kraju. Molenbeek czasem nazywany jest „małym Marokiem” z uwagi na dominującą mniejszość tego pochodzenia. Wielu jej członków to dziś potomkowie rodziców i dziadków, którzy przyjechali do Brukseli w ubiegłym wieku. Jeśli spojrzeć na mapę, miasto pod względem etnicznym i klasowym jest podzielone na pół, jak gdyby przecinała je niewidzialna linia.