Mafia śmieciowa po polsku
Mieszkańcy małej wsi w województwie lubuskim rzucili wyzwanie nieuczciwemu przedsiębiorcy, który zwoził cuchnące odpady.
Lipiec 2021 roku. Mieszkańcy Mirocina Dolnego, lubuskiej wsi w gminie Kożuchów, blokują drogę wojewódzką, chodząc po przejściu dla pieszych. Blisko czterdzieścioro (z 362 zamieszkujących wówczas wieś) zdesperowanych, rozczarowanych i przestraszonych ludzi. Adrian Pikulski, rolnik i radny gminy, przez megafon nawołuje kolejnych. Emerytki Krystyna Haniszewska i Helena Jaroszuk wymachują biało-czerwonymi flagami. Sołtys Krzysztof Raczykowski z żoną i córką niosą baner z napisem „Stop dla odpadów!”. Na jego druk zrzucili się mieszkańcy. Kierowcy trąbią, klną i krzyczą: „Wariaci! Do psychiatryka z wami!”. Podjeżdżają protestującym pod nogi. Inni gratulują im odwagi.
Ciężarówki zjeżdżają do Mirocina Dolnego z całej Polski. Mają numery rejestracyjne z Pomorza, Małopolski i Śląska (mieszkańcy widzieli też tablice z Europy Zachodniej, między innymi z Niemiec, Austrii, Holandii i Francji). Z naczep niesie się smród, od którego gryzie w gardle. Na asfalt kapią kleksy szarej mazi.
– Co wieziecie? – pytam kierowców. Jedni nie reagują. Inni odpowiadają, że zwożą zmielone odpady. Jakie? Podobno nie mają pojęcia.
Przeczytaj też: Mafia śmieciowa wciąż bezkarna. Michał Szczęch wraca do sprawy rekultywacji w Mirocinie Dolnym
Śmieciokultywacja
Dwa lata wcześniej Helena i Krzysztof Jaroszukowie, mieszkańcy Mirocina Dolnego, odwiedzili pobliską nieczynną żwirownię i stanęli jak wryci. Ktoś wyciął rosnące tam drzewa, wykarczowany teren ogrodził siatką i powiesił tablicę z napisem „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Jaroszukowie osiedli w Mirocinie Dolnym przed dekadą, przenosząc się z Radwanowa, pobliskiej wsi. Wychowali tam troje dzieci i ciężko pracowali, Helena jako fryzjerka i krawcowa, a Kazimierz jako ślusarz i spawacz. W nowym miejscu zamieszkania zachwyciła ich przyroda. Planowali wieść tu szczęśliwe życie emerytów i wreszcie odpocząć.
– Szybko poczuliśmy się jak w domu. Jeździliśmy rowerami do starej żwirowni – opowiadają. – Zabieraliśmy tam wnuki, latem na rowery, zimą na sanki.
Mieszkańcy Mirocina Dolnego traktowali otoczoną lasem żwirownię jako teren rekreacyjny. Chodzili tam na spacery, słuchali śpiewu ptaków, zbierali jagody i grzyby. Nietrudno było zobaczyć stado saren. Porośnięty trzcinami teren otaczało betonowe ogrodzenie. W 2020 roku do miejscowej szkoły zadzwonił jakiś mężczyzna. Przedstawił się jako kierowca ciężarówki. Pracownicy podstawówki opowiadali później, że przestrzegł, żeby mieszkańcy zaczęli coś robić, bo inaczej ktoś zasypie ich śmieciami. Krystyna Haniszewska, emerytowana katechetka, poszła do sąsiada mieszkającego przy krzyżówce. Twierdził, że usłyszał od kierowcy jednej z ciężarówek: „Czemu pozwalacie, żeby wam syf zwożono?”. Rozmawiała też z radnym Pikulskim. Od niego dowiedziała się, że ruszyła rekultywacja dawnego składowiska odpadów, które przed laty utworzono na terenie nieczynnej żwirowni.
– Dlaczego nikt z nami o tym nie porozmawiał? – zdziwiła się Haniszewska. – Dlaczego nie było zebrania?
„Proces przywracania terenom zniszczonym (zdegradowanym) przez działalność człowieka pierwotnej postaci lub wartości użytkowych i przyrodniczych możliwie bliskich stanowi naturalnemu” – tak definiuje rekultywację portal Ekologia.pl.
Po pierwszych sygnałach, że coś jest nie tak, radny Pikulski wspierany przez Haniszewską zawiązał w Mirocinie Dolnym społeczny komitet mieszkańców. Od razu dołączyło kilkanaście osób, w tym Jaroszukowie, którzy wciąż jeździli w okolice żwirowni. Była jesień 2020 roku, gdy dojechali do krzyżówki i musieli zawrócić, bo śmierdziało tak, że nie mogli złapać tchu.
Szkoła w Mirocinie Dolnym nie ma sali gimnastycznej. Kiedy jest względnie ciepło i sucho, dzieci ćwiczą na dworze. Ćwiczyły też w czerwcu 2021 roku, gdy znowu zaczęło śmierdzieć. Z relacji rodziców i nauczycieli wiadomo, że później źle się czuły, niektóre wymiotowały. Mieszkańcy słali pisma do Starostwa Powiatowego w Nowej Soli, do Urzędu Marszałkowskiego Województwa Lubuskiego i Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska (WIOŚ) w Zielonej Górze. Haniszewska rozwiesiła ogłoszenia, pukała do drzwi kolejnych domów. – Chodźcie na ulicę – zachęcała sąsiadów. – Nie mamy wyjścia, urzędnicy nas nie słuchają. Wszędzie już pisaliśmy. I znikąd pomocy! Żurawie, jelenie, dziki… Przez tę rekultywację potraciło się wszystko! Zwierzęta stąd odeszły, bo widocznie czuły, że coś jest nie tak.
Problem z odpadami, ich składowaniem i późniejszą rekultywacją składowisk istnieje nie tylko w Mirocinie. Z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że w 2022 roku zebrano w Polsce 13,4 miliona ton śmieci, co oznacza ponad 355 kilogramów na głowę. To i tak zaniżone liczby, bo nie ujmują odpadów wyrzucanych nielegalnie, na przykład do lasów. Choć mieszkaniec Unii Europejskiej średnio produkuje więcej śmieci od statystycznego Polaka (ponad pół tony), to nie ma powodów do optymizmu. Tylko 40 procent odpadów zebrano selektywnie, reszta to zmieszane. Raptem jedna czwarta jest poddawana recyklingowi, choć do 2025 roku Polska jest zobowiązana unijnymi wymogami osiągnąć recykling na poziomie 55 procent, a do 2035 roku – 65 procent.
Na koniec 2022 roku w Polsce było 259 czynnych składowisk odpadów o łącznej powierzchni 1624 hektarów. W ciągu tego roku zamknięto jedenaście składowisk o łącznej powierzchni 45 hektarów i zrekultywowano ponad 29 hektarów już zamkniętych. W takim tempie polskie składowiska, te przeznaczone do zamknięcia i już zamknięte, rekultywowane będą przez wiele lat. Tymczasem zgodnie z wytycznymi Unii musimy ograniczyć ich liczbę. Pomaga w tym właśnie rekultywacja.
Od lat 70. ubiegłego wieku oddział terenowy Fabryki Samochodów Osobowych (FSO, z główną siedzibą na warszawskim Żeraniu) produkował w Kożuchowie, odległym o siedem kilometrów od Mirocina Dolnego, sprzęgła, które trafiały do jeżdżących po całej Polsce polonezów i fiatów. Na początku kolejnej dekady FSO zaczęła się starać o utworzenie składowiska, na które można by zwozić niebezpieczne odpady pochodzące między innymi z płukania fabrycznych wanien. Ówczesne władze Kożuchowa wskazały pod budowę kawałek terenu po dawnej żwirowni w Mirocinie Dolnym, z której w latach 60. i 70. korzystał Rejon Eksploatacji Dróg Publicznych – wydobyte kruszywo, w tym żwir, piasek, glinę i pospółkę [mieszaninę piasku i żwiru – przyp. red.] stosowano do budowy dróg. Ostateczną zgodę na utworzenie składowiska wydano w 1987 roku, gdy FSO złożyła niezbędne zapewnienia, że zwożone odpady nie przesiąkną do gruntu, a w konsekwencji nie skażą wód gruntowych i powierzchniowych. Składowisko powstało w 1990 roku.
Janusz Cichecki odpowiadał w FSO za bezpieczeństwo i higienę pracy. Z czasem doszły mu obowiązki związane z ochroną środowiska, a gdy powstało składowisko w Mirocinie Dolnym, został jego kierownikiem.
– Pozwolenie na budowę wymagało spełnienia wielu warunków – zaznacza. Na kartce papieru rysuje trapez, bo taki kształt z lotu ptaka miał zbiornik, do którego wlewano odpady przywożone z FSO. Wokół trapezu rysuje linię. To specjalna folia, która oddzielała zbiornik od grubej na ponad pół metra warstwy iłów. Niżej była jeszcze glina. – Do zbiornika zwoziliśmy odpady pogalwaniczne [powstałe w wyniku elektrochemicznej obróbki metali – przyp. red.]. – Osiadały na dnie składowiska, a nad nimi znajdowała się woda. Cichecki podkreśla, że te osady były całkowicie zneutralizowane i nie szkodziły środowisku. – Przecież w tej wodzie z czasem zadomowiły się ryby, zamieszkały tam kaczki i łabędzie.
Składowisko zajęło nieco ponad hektar. Miało działać do 2000 roku. Po dziesięciu latach użytkowania, po przeprowadzeniu badań, czy nie wpływa negatywnie na wody podziemne i powierzchniowe, FSO mogła przedłużyć pozwolenie na zwożenie odpadów o kolejne dziesięć lat. Wody były czyste, więc skorzystała z tej możliwości. – Następnie teren miał zostać zrekultywowany ziemią, na której wyrósłby las – zaznacza Cichecki.
W 1996 roku FSO zawiązała spółkę z koreańskim wielobranżowym koncernem Daewoo, który już trzy lata później ogłosił bankructwo. – Odpady przestaliśmy zwozić do Mirocina Dolnego chyba w 2007 roku – przypomina sobie Cichecki. Według Dariusza Radzikowskiego, dyrektora Biura Zarządu FSO w Warszawie, nastąpiło to już w 2005 roku. Powstało porzucone składowisko zneutralizowanych odpadów niebezpiecznych w obrębie nieczynnej żwirowni. Potem powstało tu dzikie wysypisko.
– Telewizory, lodówki, wersalki, opony… – wylicza Krzysztof Raczykowski, sołtys Mirocina Dolnego. W połowie 2017 roku zwrócił na nie uwagę na sesji rady gminy Kożuchów. Burmistrz Paweł Jagasek zadeklarował wtedy, że zajmie się sprawą. Teren skontrolowali pracownicy Lubuskiego Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska w Zielonej Górze. Uznali, że składowisko należy zrekultywować.
Polskie prawo pozwala na prowadzenie rekultywacji za pomocą odpadów. – To nic złego pod warunkiem, że jest prawidłowo prowadzona – zastrzega ekspert, który pragnie zachować anonimowość, absolwent inżynierii środowiska, specjalista w dziedzinie gospodarki o obiegu zamkniętym (polegającej na wykorzystywaniu odpadów z jednych procesów jako surowców dla innych). Na składowisku rekultywowanym odpadami powstają dwie warstwy. Na dolną zgodnie z przepisami mogą trafiać odpady typu żwir, żużel, popiół czy opony.
– W Polsce definicja słowa „odpad” jest bardzo szeroka – tłumaczy ekspert. – Człowiek słyszy „odpad” i widzi stertę śmieci. A przecież odpadem jest też zwykła ziemia. Jeżeli rekultywacja prowadzona jest za pomocą ziemi i gruzu, które, co bardzo ważne, nie powodują niebezpiecznych odcieków, i gdy trzymamy się listy odpadów obojętnych, to nie stwarzamy żadnego zagrożenia dla środowiska. Natomiast na samym końcu musi powstać warstwa wierzchnia, porośnięta roślinnością. Tworzona jest między innymi z kompostów i osadów ściekowych. I tu pojawia się problem w postaci braku kontroli nad ich jakością. To powoduje, że na rekultywację trafiają rzeczy, które nie powinny być nią objęte, jak niebezpieczne odpady.
Przeczytaj też: Gdzie dopłyną nasze śmieci?
Piotr Rymarowicz jest prezesem Towarzystwa na rzecz Ziemi, aktywistą od blisko czterdziestu lat. Od kilkunastu interesuje się rekultywacjami. – Skoro w Polsce prowadzone są za pomocą śmieci, na przykład dziury po wydobywaniu żwiru zasypywane są śmieciami, to na pewno nie można mówić o przywracaniu takiego terenu przyrodzie. Wręcz przeciwnie, degradacja postępuje. Takiego procederu, powszechnego w Polsce, w ogóle nie powinniśmy nazywać rekultywacją. To pseudorekultywacja.
W oddalonych o dwadzieścia dwa kilometry od Mirocina Dolnego Bobrownikach, wsi położonej w gminie Otyń w powiecie nowosolskim, też prowadzona jest rekultywacja odpadami. Zmielonymi śmieciami przykrywane jest tam dawne wysypisko. Urzędnicy z Urzędu Marszałkowskiego Województwa Lubuskiego i ze Starostwa Powiatowego w Nowej Soli wydali zgodę na jej rozpoczęcie, nie powiadomiwszy o tym mieszkańców. Gdy przez Bobrowniki ruszyły sznury pojazdów wyładowanych po brzegi odpadami, gdy od wstrząsów szklanki tańczyły na stole, a hałas i smród nie dawały żyć, przerażeni ludzie wyszli na ulicę. Bali się, że ich domy zaczną pękać, że ciężarówki zniszczą gminne drogi. Wcześniej nigdy nie uczestniczyli w protestach. Widzieli jednak w telewizji, jak strajkowali aktywiści. I tak jak oni kładli się na asfalcie, tworząc barykadę ze swoich ciał.
Ktoś powiadomił policję. Przyjechało blisko dwudziestu funkcjonariuszy, przysłanych przez Grzegorza Karpińskiego, ówczesnego komendanta Powiatowej Komendy Policji w Nowej Soli. Mieli zapanować nad grupą około trzydziestu osób.
– Ściągnęli mnie z drogi i rzucili na betonowe ogrodzenie, o które uderzyłem głową – wspomina Robert Kowalewicz, mieszkaniec Bobrownik i radny gminy Otyń. – Gdy ponownie wyszedłem na drogę, chwycili mnie w kilku i rzucili na siatkę, aż się wgniotła.
Józef Wysoczański, emeryt, podszedł do ciężarówki. – Coś zaczęło z niej cieknąć. Dotknąłem tego, śmierdziało jak szambo. Krzyknąłem wtedy do ludzi: „Będziecie to wszyscy wpierdalać!”. Powiedziałem tak, bo dokoła składowiska są pola. Wtedy policjanci skoczyli na mnie i zaczęli mnie szarpać.
Obok stał Krzysztof Graczyk, budowlaniec: – Zapytałem „Dlaczego go szarpiecie?”.
Jego słowa potwierdza Weronika Poryszko, pielęgniarka, sołtyska wsi Bobrowniki: – Rozłożył ręce i wszedł między pana Józka i policjanta. Wtedy padła komenda „Brać go!”.
Jacek Graczyk, brat Krzysztofa: – Zaczęli pchać Krzyśka pod płot. Siedli na nim. A ludzie krzyczeli: „Panowie! Co wy!? Przecież on nic nie zrobił!”. Jeden trzymał rękę Krzyśka pod jego brzuchem, drugi wykręcał mu rękę na plecach, trzeci wykręcał mu nogę, czwarty kolanem dociskał szyję.
Poobijany i obolały Graczyk dostał miesiąc zwolnienia lekarskiego. Usłyszał też prokuratorskie zarzuty naruszenia nietykalności policjantów oraz bezprawnego blokowania przejazdu ciężarówki. Nie przyznał się do winy. W sądzie walczył ponad dwa lata, aż 30 września 2022 roku sędzia Sądu Rejonowego w Nowej Soli uniewinnił go w sprawie dotyczącej naruszenia nietykalności policjantów. Szóstego kwietnia 2023 roku w tym samym sądzie zapadł wyrok uniewinniający w sprawie blokowania ciężarówki. Po ogłoszeniu wyroku Graczyk zgłosił w prokuraturze, że policjanci nadużyli uprawnień i kłamali w zeznaniach. Prokurator nie dopatrzył się naruszeń w postępowaniu policjantów i umorzył sprawę. W styczniu 2024 roku adwokat Graczyka zapowiedział złożenie zażalenia do sądu.
Po proteście w Bobrownikach Barbara Wróblewska, burmistrzyni Otynia, zwołała okrągły stół. Zasiedli przy nim przedstawiciele gminy, powiatu nowosolskiego, lubuskiego urzędu marszałkowskiego i WIOŚ, a w kącie sali ja. Padły zarzuty pod adresem starostwa i urzędu marszałkowskiego, że przeprowadzano za mało kontroli, że urzędnicy stwierdzali pewne fakty na oko. – Co można stwierdzić gołym okiem? – zapytała burmistrzyni. – Kochani, tam mieszkają ludzie!
Lubuski wojewódzki inspektor ochrony środowiska Mirosław Ganecki przypomniał, że na terenie województwa znajduje się obecnie siedem czynnych wysypisk i kończy się w nich miejsce [pod koniec 2022 roku było ich już jedenaście – przyp. red.]. Wniosek? Wkrótce przybędzie miejsc podobnych do tych z Bobrownik i Mirocina Dolnego.
Spotkanie przy okrągłym stole było długie i burzliwe. W jednym uczestnicy się zgodzili: w Polsce trzeba zmienić prawo w zakresie rekultywacji. Obradującym chodziło o to, by wójtów gmin oraz burmistrzów i prezydentów miast uczynić stroną w postępowaniu. Bo kto jak nie oni zna najlepiej potrzeby gminy i obawy mieszkańców? Radni gminy Otyń podjęli w tej sprawie uchwałę intencyjną. – Czy zainteresuje posłów? – zastanawiali się.
– Czy ktoś w dalekiej Warszawie usłyszy głos radnych z niewielkiej gminy Otyń?
Mieszkańcy Mirocina Dolnego słyszeli o wydarzeniach w sąsiedniej gminie. Mimo strachu wyszli na ulicę: po raz pierwszy w lipcu 2021 roku, a następnie w czerwcu 2022 roku i w lutym 2023 roku.
W kwietniu 2023 roku kolejny raz spacerowali po przejściu dla pieszych. Po dwudziestu minutach protestu w korku stało pięć ciężarówek. Jeden z kierowców wiózł odpady z Bydgoszczy.
– Co panu załadowano? – zapytałem.
– Kompost zmieszany z ziemią, ale ja tam nie patrzyłem dokładnie – odpowiedział.
Wśród mieszkańców blokujących przejazd była Helena Jaroszuk: – Rozumuję w ten sposób, że jeśli zakopiemy coś szkodliwego, jeśli to pójdzie w glebę i w wody gruntowe, to ta woda prędzej czy później do nas przyjdzie. My ją wypijemy. My będziemy się nią myli. My, a nie oni!