Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Read and listen without limits. Log in or take advantage of our offer

Soczewka Pisma

Skąd naprawdę jesteś?

TEKST Anna Mikulska 
4.06.2025
Bruksela, luty 2025 roku. Widok na północne osiedla w dzielnicy Molenbeek. Fot. Anna Mikulska

Powiązanie terroryzmu z islamem i migracjami na dobre zagościło w społecznej wyobraźni, karierę zrobiło też określenie no-go zones. Postanowiłam sprawdzić, ile w tym wszystkim prawdy, i pojechałam tam, gdzie – rzekomo – czekać na mnie miały same niebezpieczeństwa.

Jest 5 lutego 2025 roku, godzina 6:15. Jeszcze ciemno. Obaj mają pewnie po kilkanaście lat, jeden jest w czarnej, drugi w białej bluzie. Na nagraniu krążącym w internecie nie widać, czy ich skóra jest ciemna, czy jasna. Szybko wychodzą ze stacji metra Clémenceau w Brukseli. Kałasznikowy w ich rękach wyglądają jak trzymane nieporadnie plastikowe zabawki. Padają strzały, ale nikt nie zostaje ranny. Nastolatkowie szybko wracają na stację, nagranie się kończy. Moja pierwsza myśl: „Terroryści?”.

Szybko okazuje się, że były to porachunki między lokalnymi gangami narkotykowymi. Miniwojna potrwa jeszcze kilka dni, rezultat: jedna ofiara śmiertelna, kilkoro rannych. Ostatnia strzelanina w stolicy zdarzyła się kilka miesięcy temu. Port w Antwerpii, godzinę drogi samochodem od Brukseli, jest głównym punktem przerzutowym kokainy z Ameryki Łacińskiej do Europy – belgijskie służby celne skonfiskowały 44 tony tego narkotyku w 2024 roku, podczas gdy rok wcześniej przechwycono rekordowe 116 ton.

Stacja Clémenceau znajduje się w pobliżu dworca kolejowego Bruksela-Południe, na styku gmin (fr. communes, co można porównać do polskich dzielnic, ale z większą autonomią) Saint-Gilles i robotniczej Anderlecht. Wysiadam tam z pociągu kilka godzin po strzelaninie. Okoliczne mury pokrywają graffiti, wyłapuję hasło „Free Gaza”, mijam grupę osób w kryzysie bezdomności, mówią po polsku. Metro jest nieczynne do czasu wyjaśnienia zdarzeń.

– Ta okolica jest bardzo nieciekawa, uważaj, jak będziesz tamtędy przejeżdżać – słyszę od znajomej Polki, która w Belgii mieszka od trzech lat.

Łatka „nieciekawej” przylgnęła również do sąsiadującej z Anderlechtem gminy Molenbeek-Saint-Jean – potocznie to po prostu Molenbeek. W mediach nazywana była też „wylęgarnią terrorystów” – po zamachach w 2015 roku w Paryżu i rok później w Brukseli na lotnisku Zaventem i stacji metra Maelbeek, znajdującej się tuż obok Parlamentu Europejskiego.

Dwudziesto-, trzydziestoletni terroryści z Państwa Islamskiego, którzy zorganizowali i przeprowadzili te zamachy, byli powiązani właśnie z brukselskim Molenbeekiem.

Jeszcze w trakcie kampanii wyborczej w 2016 roku obecny prezydent USA Donald Trump nazwał Brukselę hellhole (piekłem). „Chcą prawa szariatu, nie asymilują się” – straszył muzułmanami w wywiadzie dla telewizji Fox News.

Te same argumenty wykorzystywane są przez europejskich polityków w Belgii, we Francji, w Niemczech czy Polsce sprzeciwiających się imigracji z państw afrykańskich i Bliskiego Wschodu. Powiązanie terroryzmu z islamem i migracjami na dobre zagościło w społecznej wyobraźni. Karierę zrobiło też określenie no-go zones, wypromowane przez Donalda Trumpa i media, które ma oznaczać dzielnice imigranckie w Europie Zachodniej, gdzie panują bezprawie i radykalizm. Gdy szukam informacji na temat niesławnej gminy, w Google wyskakują tytuły polskich artykułów: Molenbeek, przystań dżihadystów w sercu Europy; Molenbeek: spokojna dzielnica, w której toczy się podziemne życie terroru i dżihadu; Molenbeek – „gniazdo dżihadystów” w Brukseli przyciąga turystów.

Ile w tym wszystkim prawdy?

Most Armatorów w dzielnicy Molenbeek nad kanałem Charleroi-Bruksela, grudzień 2022 roku. Fot. Werner Lerooy / Alamy Stock Photo

Kanał Charleroi–Bruksela dzieli stołeczny region na część północno-zachodnią i południowo-wschodnią. Region obejmuje dziewiętnaście gmin, do których należy miasto Bruksela, czyli ścisłe centrum. W XIX wieku, dzięki importowi węgla na masową skalę, stolica przeżywała gwałtowny rozwój przemysłowy. Fabryki powstawały w północnych i zachodnich gminach – między innymi w Anderlechcie i Molenbeeku. Okolice kanału, którym transportowano surowiec z innych części kraju, były najbardziej atrakcyjne dla przemysłu. Szczyt industrializacji Brukseli przypada na XX wiek. Rozwój gospodarczy spowodował, że po drugiej wojnie światowej Belgowie zaczęli przenosić się do sektora usług zlokalizowanych we wschodniej części miasta.

Zapotrzebowanie na pracowników fabrycznych przyciągnęło imigrantów z innych części Europy, a w latach 60. głównie z Maroka i Turcji, na mocy umów o sprowadzeniu siły roboczej. Początkowo przyjeżdżali oni na czas określony, ale wielu osiedliło się na stałe i sprowadziło rodziny. Jak w tym słynnym cytacie szwajcarskiego pisarza Maxa Frischa: „Wołaliśmy o siłę roboczą, a przyjechali ludzie”. Pomimo postępującej dezindustrializacji w kolejnych dekadach ich dzieci i wnuki do dziś zamieszkują byłe dzielnice robotnicze, zaś imigranci z innych państw UE i biali Belgowie południe i wschód kraju. Molenbeek czasem nazywany jest „małym Marokiem” z uwagi na dominującą mniejszość tego pochodzenia. Wielu jej członków to dziś potomkowie rodziców i dziadków, którzy przyjechali do Brukseli w ubiegłym wieku. Jeśli spojrzeć na mapę, miasto pod względem etnicznym i klasowym jest podzielone na pół, jak gdyby przecinała je niewidzialna linia.

Idę z dworca Bruksela-Południe przez historyczne centrum stolicy, gdzie mijam grupy turystów posłusznie drepczących, mimo niepogody, za parasolkami przewodników. Podjeżdżam kilka przystanków metrem na południe, pod Parlament Europejski otoczony ogromnym bannerem z napisem „Democracy in Action”. Niedaleko trwa protest pracowników zakładów przemysłowych przeciwko zielonej transformacji. Znalazła się tu nawet delegacja NSZZ „Solidarność” z Dąbrowy Górniczej.




Wracam na właściwą trasę, po drodze mi­jam jeszcze centrum biznesowe, gdzie ceglane fasady kamienic stopniowo wypychane są przez duże, szklane biurowce. Wresz­cie docieram nad kanał, po drugiej stronie jest już Molen­beek. Z każdym krokiem w głąb dzielnicy gęstnieje plątanina wąskich uliczek, a coraz więcej kamienic sprawia wrażenie zaniedbanych – i nic dziwnego, bo aż połowa z nich została zbudowana przed 1919 rokiem.

Historyczne centrum Brukseli oraz most nad kanałem Charleroi–Bruksela. Fot. Anna Mikulska

Obok francuskich szyldów pojawiają się arabskie, kawiarnie ustępują miejsca herbaciarniom serwującym napoje w marokańskim stylu, z dużą ilością cukru i mięty. Turystów tu nie ma, białych też jest znacznie mniej niż w innych dzielnicach. Kościoły sąsiadują z meczetami – Belgia nie prowadzi statystyk dotyczących orientacji religijnej obywateli, jednak z badań socjologicznych wynika, że w 2019 roku Molenbeek mogło zamieszkiwać ponad 40 procent muzułmanów (w skali całego kraju to jedynie 8 procent).

Targ w Molenbeek. Fot. SOPA Images Limited / Alamy Stock Photo

To jednak tylko częściowy obraz, bo dzielnica jest tyleż ogromna (zamieszkuje ją prawie 100 tysięcy osób), co zróżnicowana. Można ją podzielić na dwie główne części: zachodnią – nieco zamożniejszą i wschodnią – robotniczą. Dalej na północ, kilka przystanków autobusowych od końcowej linii metra, Molenbeek przypomina oddzielne, małe miasteczko żyjące we własnym tempie pośród rudych kamienic. Wczesnym wieczorem, nieco dalej od głównej ulicy, na chodnikach nie ma żywej duszy. W jedynym czynnym barze w okolicy trzech mężczyzn pije kolejne już piwo, jeden śpi dobrą godzinę na ławce pod zawieszonymi na ścianie szalikami lokalnych klubów piłkarskich. Rezerwuję nocleg niedaleko baru.

– To bardzo spokojna i bezpieczna okolica – przekonuje mnie nauczycielka francuskiego i właścicielka przestronnego mieszkania, w którym dostaję pokój. Moi lokalni znajomi śmieją się, że nocuję na końcu świata, bo dla nich, mieszkających w okolicach ścisłego centrum miasta, 40 minut drogi autobusem to już przedmieścia.

Następnego dnia udaję się do serca Molen­beeku, czyli na ulicę Chaussée de Gand. Arabska muzyka z refrenicznym habibi z okolicznych sklepów towarzyszy mi w tle przez następne kilkanaście minut spaceru. Są tu sklepy z bogato zdobionymi abajami, pozłacanymi zastawami, kryształowymi ozdobami do domu. Belgijskie piekarnie, sklepy mięsne halal i oczywiście herbaciarnie. Wchodzę do jednej z nich, gdzie poznaję Hassana, właściciela restauracji z kuchnią arabską.

– Przyjechałem na Molenbeek w 1999 roku. Życie jest tu dobre, ale problemem są rosnące ceny najmu, dlatego w tym roku przeprowadziłem się na Ganshoren, jeszcze dalej na północ. Wszyscy moi sąsiedzi są z pochodzenia Belgami, ale nigdy nie doświadczyłem z ich strony niechęci. Nie uważam, by Belgowie byli rasistami. Nawet jeśli nie masz papierów, ale nie sprawiasz problemów, nikt nie będzie cię niepokoił. Wiem, co mówię, bo sam przez to przechodziłem. Byłem sans-papiers [fr. „nieudokumentowany” – przyp. A.M.] aż do 2004 roku, cały czas pracując w restauracjach, bo właśnie tym zajmowałem się w Maroku. Teraz mam podwójne obywatelstwo. Te 20 lat temu było znacznie łatwiej się zalegalizować, ale dziś zbyt wielu ludzi ubiega się o papiery – opowiada Hassan.

– A ja nigdzie się stąd nie ruszam. Mam tutaj swoją ulubioną kawiarnię, znajomych, w innych dzielnicach nie czuję się tak komfortowo jak tutaj – wtrąca jego znajomy Morad, też Marokańczyk, który siedzi razem z nami przy stoliku i do tej pory tylko się przysłuchiwał. Jest bezrobotny, bo fabryka, w której pracował przez wiele lat, została zamknięta. Żyje więc z pomocy społecznej, rodzina pomaga mu przetrwać.

Targ uliczny w Molenbeek. Fot. Anna Mikulska

W podobnej sytuacji jest wielu innych. Mniej więcej co drugi mieszkaniec Molenbeeku w wieku od 18 do 64 lat jest bezrobotny – to więcej niż w innych częściach regionu stołecznego. Dochody w gminie kształtują się na poziomie znacznie poniżej średniej w Brukseli. Na tę sytuację składa się kilka czynników, między innymi postępujące od lat 70. zamykanie zakładów przemysłowych, do których ściągano pracowników z innych krajów – często słabo władających francuskim czy flamandzkim i posiadających tylko wykształcenie podstawowe. Jednocześnie populacja gminy stale wzrasta, bo to często pierwszy punkt, do którego docierają kolejni imigranci. Niemal 30 procent społeczności Molenbeeku nie ma obywatelstwa belgijskiego.

Dopytuję, czy ataki terrorystyczne z lat 2015 i 2016 wpłynęły w jakiś sposób na życie mieszkańców gminy. Początkowo obaj mężczyźni zaprzeczają, ale po chwili rozmowy Hassan się otwiera:

– Byliśmy wściekli na ludzi, którzy to zrobili, bo pochodzili z naszej społeczności, i dlatego wszyscy musieliśmy zapłacić za to naszą reputacją, chociaż nie mieliśmy z atakami nic wspólnego. Moja żona jest Holen­derką, nasze dzieci mówią po francusku i flamandzku. Młodszy syn ma 17 lat, wciąż się uczy. Pilnuję, z kim spędza czas po szkole, chcę wiedzieć, z kim ma kontakt. Wiem jednak, że nie każdy rodzic tak robi, dlatego niektórzy nastolatkowie mogą wpaść w złe towarzystwo. Ale to już nie mój problem.

Pytania o źródła radykalizacji są jednymi z najtrudniejszych. Wbrew temu, co głoszą wrodzy imigracji politycy i publicyści, nie wynika ona z kultury – jakkolwiek byśmy ją rozumieli – a raczej z poczucia niesprawiedliwości, zagubienia i złej sytuacji materialnej.

To jednak wciąż tylko częściowa odpowiedź. Więcej na ten temat mówi mi Loredana Marchi, dyrektorka działającej od ponad pół wieku organizacji Foyer i legendarna postać Molenbeeku (jej imieniem nazwano jeden z mostów na kanale). Stowarzyszenie zajmuje się walką ze stygmatyzacją gminy oraz jej mieszkańców, działając na dwóch poziomach: poprzez wspieranie cudzoziemców w zachowywaniu ich kultury, a jednocześnie pomaganie im w procesie integracji ze społeczeństwem przyjmującym czy większościowym.

– Dzięki wieloletniemu doświadczeniu uzupełniamy na tym polu luki pozostawione przez organy państwowe – wyjaśnia Marchi, która sama jest imigrantką. Przyjechała do Belgii z Włoch w 1974 roku. Nie chce jednak mówić o swoim doświadczeniu, bo uważa, że niewiele to wniesie do naszej rozmowy.

– Dziesięć lat temu zauważyliśmy, że coraz więcej młodzieży z Molenbeeku ulega radykalizacji. Szukaliśmy przyczyn i okazało się, że ogromny wpływ miał na to internet. W tych dzieciakach drzemie potencjał, ale często mają mniejsze możliwości niż ich rówieśnicy z bogatszych dzielnic, stają się więc łatwym celem dla radykałów. Problemem jest też gorsza jakość edukacji i złe warunki mieszkaniowe, podobnie jak w innych gminach imigranckich i robotniczych, Schaerbeek czy Anderlecht – mówi dyrektorka Foyer.

Loredana Marchi, dyrektorka organizacji Foyer. Fot. Anna Mikulska

Wszystko to można sprowadzić do dwóch pojęć – podziałów klasowych i nierówności społecznych. Pisze o tym Didier Eribon, francuski socjolog wywodzący się z klasy robotniczej, w książce pamiętniku Powrót do Reims: „Selekcja szkolna często polega na samoeliminacji (…) [j]akby między światami społecznymi istniała niemal całkowicie szczelna przegroda. Granice dzielące te światy określają wewnątrz każdego z nich radykalnie różne postrzeganie tego, kim można być i zostać, do czego można aspirować bądź nie aspirować” (przeł. Maryna Ochab). Według danych administracyjnych uczniowie z Molenbeeku częściej wybierają szkoły zawodowe niż ich rówieśnicy z innych części regionu, na ogół gorzej też radzą sobie z nauką. I znów powodów tych dysproporcji jest wiele.

– Poznałem nauczycieli, którzy odrzucali propozycje pracy na Molenbeeku, bo nie chcieli zmagać się z trudnymi nastolatkami. Trudnymi z powodu biedy i poczucia odrzucenia przez resztę społeczeństwa, bo pochodzą z kultury muzułmańskiej albo są czarni. Przypadek zamordowania Samuela Paty’ego [francuskiego nauczyciela historii, który pokazywał na zajęciach karykatury proroka Mahometa z tygodnika „Charlie Hebdo” – przyp. A.M.] przez ucznia terrorystę wciąż pozostaje żywy w ich wyobraźni – mówi mi Nicolas Landmard, były nauczyciel etyki w szkole średniej w gminach Saint-Gilles i Uccle, obecnie lokalny fotoreporter.

Tak wpadamy w błędne koło.


Arie Kruglanski, jeden z najbardziej wpływowych psychologów społecznych, opracował współczesny model radykalizacji znany jako model 3N (ang. needs, narra­tives, networks). Zgodnie z nim proces radykalizacji napędzają trzy główne czynniki: frustracje skłaniające do poszukiwania sensu i przynależności; narracje jako ideologie, które oferują wyjaśnienie problemów i uzasadniają stosowanie przemocy; i wreszcie sieci społeczne wzmacniające te przekonania.

Jak wynika z analizy danych wywiadowczych państw Europy Zachodniej – przeprowadzonej przez ekonomistę Jana Zyg­mun­towskiego – osobami, które wstąpiły w szeregi Państwa Islamskiego (ISIS), byli najczęściej mężczyźni poniżej 25. roku życia, bezrobotni, z wykształceniem podstawowym, pochodzący z uboższych dzielnic robotniczych i rodzin o korzeniach imigranckich (wszyscy, którzy dokonali samobójczych zamachów we Francji i w Belgii w latach 2015 i 2016, mieli pochodzenie marokańskie, ale byli drugim pokoleniem imigrantów – urodzili się tutaj i mieli europejskie obywatelstwo). Duże znaczenie ma również nastoletni bunt i kryzys tożsamości związany z życiem w „swoim”, a jednak wciąż „obcym” kraju. W społeczności muzułmańskiej dochodzi do tego poczucie niesprawiedliwości wynikające z sytuacji na Bliskim Wschodzie i islamofobii. Te zagospodarowuje ISIS czy inne grupy terrorystyczne, zwłaszcza przez treści propagandowe w mediach społecznościowych i na YouTubie. Warto dodać, że wśród dżihadystów odnotowano znaczny odsetek konwertytów, co potwierdza tezę, że źródłem radykalizacji nie jest sam islam, ale raczej głębokie poczucie frustracji i czynniki zewnętrzne.

Również w Polsce miasta i dzielnice postindustrialne borykały się – i często borykają nadal – z wysokim bezrobociem, frustracją i radykalizacją, zwłaszcza wśród młodych mężczyzn. Spójrzmy choćby na Radom i utrzymujące się tam przez długie lata dwucyfrowe bezrobocie. Różnicą jest to, że na Zachodzie do tych nierówności dochodzi jeszcze kolor skóry, czego znacznie rzadziej doświadczamy w naszym bądź co bądź wciąż monolitycznym kraju. O tym, że procesy ubożenia i wykluczenia są powszechne, mówi mi więcej Przemysław Wielgosz, dziennikarz i publicysta, autor między innymi Gry w rasy. Jak kapitalizm dzieli, by rządzić: – Postępująca od XIX wieku ekspansja gospodarki kapitalistycznej tworzy nowe formy nierówności klasowych, powstających w wyniku procesu proletaryzacji ludności chłopskiej, której elementem było jej ubożenie. Jednocześnie przedstawiciele tej klasy, którzy przyjeżdżali do miast „za chlebem” najpierw ze wsi, potem z innych regionów, a wreszcie z innych państw, od początku traktowani byli przez mieszczaństwo i inne grupy uprzywilejowane jako obcy, co podkreślało różnice między „nami” a „nimi”. Tych innych ze wsi z czasem zastąpili imigranci czy muzułmanie, ale schemat wykluczenia pozostaje taki sam: inny oznacza niższego w hierarchii. Gorszego.

Czy wobec tego przemoc wynikającą z nie­równości można usprawiedliwić? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Widok na dzielnice Molenbeek, Koekelberg i Ganshoren; w tle Bazylika Najświętszego Serca. Fot. Werner Lerooy / Alamy Stock Photo. Na drugim zdjęciu kanał Charleroi–Bruksela. Fot. Anna Mikulska

Okolice kanału przechodzą zmiany, które niepokoją mieszkańców Molenbeeku, ale o tym dowiem się później. Teraz stoję na moście i czytam odbite od szablonu hasło: „Wykluczenie nie jest rozwiązaniem”. I jeszcze wlepki: „Wszyscy patrzymy na Sudan”, „Nie przestawaj mówić o Palestynie”. Siadam w położonej tuż nad kanałem kawiarni Phare. W karcie: wegańskie śniadanie, fit brunch, owocowe smooth­ie. W modnym, industrialnym wnętrzu słyszę rozmowy po francusku i angielsku, kilka osób pracuje na laptopach. Dopijam kawę i biegnę na spotkanie z pracownikiem Bonnevie – Maison de Quartier. To organizacja pozarządowa zajmująca się między innymi walką o prawa lokatorskie mieszkańców gminy Molenbeek i okolic.

Kilkaset metrów w głąb commune, na placu przed kościołem jak co czwartek odbywa się targ. Sprzedawcy, głównie mężczyźni, przekrzykują się, zachwalając towar: oliwki, arabskie słodycze i przyprawy, kolorowe tkaniny, drobne sprzęty kuchenne i elektronikę, owoce i warzywa. Klienci, najczęściej kobiety, przebierają w produktach. Większość z nich nosi chustę i długą spódnicę. Przeciskam się przez tłum, wyciągam aparat. Zaczepia mnie mężczyzna w średnim wieku, prosi po angielsku, żebym z szacunku do tutejszej kultury nie robiła zdjęć. Przepraszam za nieporozumienie.

– Z jednej strony to rzeczywiście kwestia kultury, bo niektóre muzułmanki nie chcą, by fotografowano ich twarze. Z drugiej, mieszkańcy Molenbeeku są bardzo nieufni wobec dziennikarzy, bo media zrobiły im wiele krzywdy – wyjaśnia Cedric Vaessen, koordynator Bonnevie. Sam miał wiele pytań i wątpliwości, zanim zgodził się na rozmowę.

– Obiecaj, że w tytule twojego artykułu nie pojawi się określenie no-go zone – prosił.

Kilka kroków od siedziby organizacji znajduje się podłużny, wybetonowany plac ze stacją metra Comte de Flandre, której budowa zaczęła się w latach 70. Prze­jeż­dża­jące tędy linie nr 1 i 5 łączą wschód z zachodem.

– Gdy prace nad rozwojem sieci metra dotarły do Molenbeeku, konstruktorzy zamierzali wyburzyć budynki mieszkalne, które stały na przeszkodzie nowej infrastrukturze, zmuszając tym samym ludzi do wyprowadzki. Mieszkańcy i aktywiści rozpoczęli protest, który dał początek Bonnevie – wyjaśnia. Betonowy plac to blizna, którą władze zostawiły na miejskiej tkance. Cedric podkreśla, że do wyburzeń nie dochodziło w centrum stolicy, przez którą przebiegają te same linie metra (i wiele innych).

– Dziś prowadzimy konsultacje dla najemców, którym grozi niezgodna z prawem eksmisja. Zdarza się, że żyjący tu migranci godzą się na bardzo złe warunki mieszkaniowe za wysoką cenę, bo mają nieuregulowany status, a znalezienie lokum dla osób pozaeuropejskiego pochodzenia – nawet jeśli są Belgami – może być bardzo trudne. Wielu właścicieli bez skrupułów wykorzystuje ich sytuację, a mieszkań socjalnych brakuje – mówi. Z danych urzędowych wynika, że średni czas oczekiwania na tego typu mieszkanie w gminie Molenbeek wynosi ponad 14 lat. Jednocześnie to właśnie w miejscach takich jak to są one najbardziej potrzebne.

Cedric Vaessen, koordynator Bonnevie. Fot. Anna Mikulska

O podwójnych standardach na rynku mieszkaniowym słyszę też od Ahmeda Benamara, mężczyzny w średnim wieku, właściciela sklepu spożywczego.

– Po 2015 roku zaczęliśmy doświadczać jeszcze większej dyskryminacji w dostępie do mieszkań czy na rynku pracy. Nie było szans na znalezienie mieszkania poza dzielnicą, bo aktualny adres nam to uniemożliwiał. Nikt nie chciał lokatora z Molenbeeku – podsumowuje, popijając mocną herbatę z cukrem i miętą w ciasnym, dusznym lokalu niedaleko placu, na którym odbywał się targ.

Podobne historie znajduję na internetowym forum. Osoby pochodzenia imigranckiego w Brukseli wymieniają się tam doświadczeniami, pisząc między innymi o magicznie znikających ofertach najmu, niezależnie od wysokich dochodów i stabilnej pracy: „Nie widzę innego powodu, dla którego właściciele domów nas odrzucają, niż nasze pochodzenie. Wielu z nich mówi nam, że są pod [naszym – przyp. A.M.] wrażeniem i że bylibyśmy dobrymi kandydatami, ale zaraz pytają: «Hej, nie wyglądasz na Belga, skąd jesteś?». Gdy słyszą odpowiedź, ich uśmiechy gasną. Czy to naprawdę problem dla tych ludzi, że nie jesteśmy Belgami z pochodzenia?”.

– W teorii wszyscy mamy zagwarantowane równe prawa. Przepisy istnieją, tylko muszą być wreszcie respektowane – zauważa Ahmed.

Badania przeprowadzone przez naukowców jeszcze w 2005 roku potwierdzają, że Belgowie, których rodzice bądź dziadkowie pochodzili z Afryki czy Bliskiego Wschodu, doświadczają dyskryminacji etnicznej i rasowej na rynku pracy przy takich samych kompetencjach jak ich biali konkurenci.

Naukowcy wskazują, że podobna sytuacja występuje na rynku mieszkaniowym – osoby z niebelgijskim nazwiskiem miały mniejsze szanse na wynajem mieszkania, niezależnie od swojej sytuacji ekonomicznej.

Tuż nad brzegiem kanału stare kamienice sąsiadują z nową architekturą, stanęły tu też kameralne muzea i parę nietanich kawiarni, takich jak Phare. Proces gentryfikacji zazwyczaj wygląda podobnie: prywatni inwestorzy lokują kapitał w mieszkaniach. Powstają nowe, ciekawe przestrzenie, wprowadza się klasa średnia, która chce wynająć tańsze mieszkania, ale wciąż być blisko centrum. Pojawia się też klasa kreatywna, która jeszcze bardziej uatrakcyjnia przestrzeń. W ogólnym rozrachunku procesy te wpływają na zwiększenie średnich dochodów w gminie, ale mają również niepokojące skutki – koszty najmu rosną, a nowe budynki mieszkalne są poza zasięgiem tych, którzy żyli tutaj wcześniej. Klasa robotnicza spychana jest coraz dalej – i właśnie z tym boryka się dziś Molenbeek.

Z jednej strony władze Brukseli szczycą się tym, że są drugim miastem na świecie, po Dubaju, pod względem liczby narodowości – żyją tu osoby ze 184 państw. Ale jeśli spojrzeć głębiej, to okaże się, że stolica jest podzielona na małe społeczności o różnym pochodzeniu narodowo-etnicznym.

Cedric pochodzi z flamandzkiej, północnej części Belgii. Większość jego znajomych mówi po flamandzku (to drugi, obok francuskiego, urzędowy język Belgii), bo – jak podkreśla – wszyscy mamy tendencję do zamykania się w swojej bańce. Przyjaciele, którzy mieszkają poza Brukselą, boją się, że jego praca na Molenbeeku jest ryzykowna.

– Nigdy nie czułem się tutaj niebezpiecznie, ale zauważyłem, że nawet Belgowie z Brukseli nie chcą tu przychodzić, bo zła reputacja dzielnicy przykleiła się do niej na dobre – mówi.

– Może sprowadzenie się tu Belgów z innych części Brukseli będzie sprzyjać integracji? – dopytuję.

– W Bonnevie staramy się poprzez różne inicjatywy, takie jak wspólne śniadania, burzyć mury i zwalczać uprzedzenia. Co prawda nie mamy do czynienia z segregacją, ale przekroczenie granic kulturowych jest naprawdę dużym wyzwaniem. Spójrzmy jeszcze raz na kanał – naprzeciwko Molenbeeku znajduje się hipsterskie osiedle, które zamieszkują głównie osoby belgijskiego pochodzenia. Rzadko przechodzą na drugą stronę, dla wielu to już inny świat.

Idąc w kierunku „hipsterskiego osiedla”, w małym zaułku tuż nad brzegiem kanału zagaduję kobietę palącą papierosa. Pytam, gdzie znajdę najbliższy sklep spożywczy. Okazuje się, że pracuje w Carrefourze kilka minut drogi stąd, idziemy więc razem. Jest z Maroka, ma jakieś 25 lat, nosi obcisłe dżinsy i ma odkryte włosy. Wcześniej mieszkała w Hiszpanii, do Brukseli przeniosła się w czasie pandemii, choć sama nie wie dlaczego.

– Nie przepadam za tym miastem. Ludzie są zestresowani, w ciągłym biegu. Ale na Molenbeeku czuję się dobrze, bo jest tu wielu ludzi z mojego kraju, są tylko dużo bardziej zamknięci niż w Maroku. Wiesz, tam mogłam chodzić ubrana, jak chciałam, a tu zdarza się, że Marokańczycy mnie znieważają, pewnie nawet chcieliby mi przywalić, bo jestem kobietą, która nie ubiera się tradycyjnie. W Hiszpanii Marokańczycy byli dużo bardziej otwarci, nie rozumiem, dlaczego tutaj są takimi tradycjonalistami. Nie podoba mi się to – mówi i śmieje się, że na przerwy na papierosa chodzi tak daleko od sklepu, bo ani szefowie, ani współpracownicy nie wiedzą, że pali, i mogliby robić jej problemy.

– Wiem, że panuje opinia, że Molenbeek jest niebezpieczny, ale jedyne zagrożenie, jakie dostrzegam, to obelgi w kierunku muzułmanek, które są bardziej europejskie – mówi, po czym wchodzimy do Carrefoura, a ja kupuję paczkę vogue’ów. Z uśmiechem podaje mi je ekspedientka w hidżabie.

Maykel Verkuyten, holenderski antropolog badający tożsamość etniczną i różnorodność kulturową, pisze: „Członkowie mniejszości, którzy czują się niemile widziani lub dyskryminowani, mogą być mniej zadowoleni z życia w kraju zamieszkania. Mogą również rozwinąć silniejszą identyfikację z własną grupą etniczną. Identyfikacja z grupą oznacza poczucie przynależności, które może łagodzić lub tłumić negatywny wpływ doświadczanej dyskryminacji na poziom zadowolenia z życia” [przeł. A.M.].

– Urodziłem się tu, ale mam marokańskie obywatelstwo. W tamtym czasie, będąc dzieckiem Marokańczyków, nie stawałem się automatycznie obywatelem Belgii, natomiast mogłem tu legalnie żyć i pracować na podstawie karty pobytu [fr. titre de séjour – przyp. A.M.]. Po reformie prawnej mógłbym bez trudu dostać belgijskie obywatelstwo, ale tego nie chcę. Nie zamierzam być Marokańczykiem z Belgii – mówi z dumą Ahmed Benamar.


Dokładne ustalenie liczby sans-papiers jest bardzo trudne. Według badań i szacunków Loredany Marchi z Foyer na Molenbeeku żyje ich około 10 tysięcy. To zupełnie inna kategoria niż osoby z przyznaną ochroną międzynarodową (głównie statusem uchodźcy) czy obywatele Belgii pochodzenia imigranckiego.

– Stanowią mniejszość, ale ich sytuacja jest znacznie trudniejsza, a możliwości ograniczone, co może prowadzić do popełniania przestępstw – stwierdza Marchi.

Dane belgijskiej policji nie potwierdzają jednak, by w dzielnicach robotniczych, gdzie żyje wiele osób „nieudokumentowanych”, częściej dochodziło do łamania prawa. Najwięcej przypadków pospolitych kradzieży w stosunku do liczby mieszkańców odnotowuje się w sąsiadującej z Anderlechtem gminie Saint-Gilles.

Wielu sans-papiers, którzy nie mogą liczyć na pomoc bliskich czy znajomych, trwa w kryzysie bezdomności. W belgijskim systemie pomocy społecznej istnieją schroniska dla cudzoziemców nieposiadających dokumentów pobytowych, jednak potrzeby są większe niż możliwości. Od 2023 roku do schronisk nie są przyjmowani samotni mężczyźni, by było miejsce dla kobiet i rodzin. Mogą oni jednak liczyć na wsparcie inicjatyw oddolnych, takich jak ośrodek La Casa Tamam na Molenbeeku.

Wejście do dużego, betonowego budynku zdobią kolorowe, ręcznie wycinane i malowane litery „La Casa Tamam”, przed nim znajduje się mała zagroda z kurami i królikami, którymi opiekują się mieszkańcy. Przestrzeń ta jako oficjalne schronisko funkcjonuje od 2021 roku. W miejscu, gdzie obecnie mieści się ośrodek, wcześniej stała opuszczona fabryka tytoniu, która służyła za squat. Przez pierwszy rok La Casa Tamam działał dzięki wolontariuszom i pomysłodawcy – Fabrice’owi Dupuyowi. Po kilku miesiącach udało się zebrać pieniądze i zatrudnić około 20 pracowników – część z nich ma za sobą doświadczenie migracji – którzy czuwają nad terenem, przestrzeganiem zasad i bezpieczeństwem wszystkich 340 mieszkańców (wyłącznie dorosłych mężczyzn, głównie z Afryki Subsaharyjskiej). Ale La Casa Tamam to nie tylko pokoje noclegowe, lecz także ośrodek pomocy społecznej i przestrzeń służąca integracji.

Mijamy recepcję, prowizoryczną siłownię i wchodzimy do pokoju socjalnego. Dwie osoby grają w ping-ponga, ktoś scrolluje telefon, siedząc na kanapie, ktoś inny głośno słucha instrumentalnej wersji Sound of Silence. Zmieściła się tu też niewielka kuchnia, znad której unosi się zapach kurczaka z pieca i mocnych przypraw. Kucharzem jest Abdel (imię zmienione) z Mauretanii. Gdy się spotykamy, akurat obchodzi urodziny. Wygląda na trzydziestkę, chociaż się do tego nie przyznaje.

– Kończę 19 lat. To znaczy, licząc mój belgijski wiek – mówi i wybucha śmiechem. Zaniżanie wieku to popularna praktyka wśród osób, które chcą ubiegać się o ochronę czy po prostu zamieszkać w europejskim kraju. Małoletni bez opieki mogą na ogół liczyć na łatwiejszą procedurę azylową i rzadziej są deportowani. Z kolei dla organów państwowych weryfikacja wieku tych, którzy nie mają dokumentów tożsamości, bywa wyzwaniem.

Historia drogi Abdela do Europy jest podobna do drogi tysięcy innych, zmieniają się tylko państwa. Siedemnaście lat temu wszedł na lichy ponton razem z kilkudziesięcioma innymi „marzycielami”, jak mówią o sobie osoby w drodze. Przez dwa dni razem z towarzyszami pokonywał wody Oceanu Atlantyckiego, aż dopłynął na Teneryfę. Stamtąd dostał się do Hiszpanii kontynentalnej, skąd przegoniły go skutki globalnego kryzysu ekonomicznego. Następnie trafił do Francji, gdzie czekali już na niego dwaj bracia bliźniacy i wujek.

– Nie podobało mi się tam, nie umiem powiedzieć dlaczego. Wujek próbował mnie zatrzymać, mówił, że mam się nigdzie nie ruszać. Wytrzymałem rok, po czym pewnego dnia, gdy wyszedł do pracy, po prostu uciekłem – opowiada, śmiejąc się, Abdel. W Belgii trzy razy ubiegał się o ochronę międzynarodową, bezskutecznie. – Mauretania nie jest uważana za kraj niebezpieczny. I będę z tobą szczery, nie uciekłem przed zagrożeniem, tylko przed biedą. Podobnie jak przede mną moi bracia. Ani oni, ani moi rodzice nie próbowali mnie zatrzymać, chcieli tylko, żebym poczekał, aż będę trochę starszy, ale ich nie posłuchałem – przyznaje.

Europa okazała się inna, niż sobie wyobrażał. Żyjąc w Mauretanii, w niewielkiej wsi, nigdy nie myślał o czymś takim jak getto. Dopiero w Belgii, a konkretnie w portowej Antwerpii, zrozumiał, co to oznacza: spanie na ulicy z młotkiem pod głową, by bronić się przed kradzieżami. Niepewność i strach.

– Sięgnąłem dna, aż wreszcie znalazłem schronienie w Brukseli, w La Casa Tamam. Pamiętam, że kilka lat temu była to bardzo niezorganizowana przestrzeń, ludziom nie chciało się o nią dbać, zupełnie inaczej niż dzisiaj. Jedną z pierwszych osób, które wtedy poznałem, był pewien Sudańczyk, który przygotowywał dla wszystkich obiady. Chciałem mu pomóc, przychodziłem do kuchni przez kolejne dni. Tak zacząłem gotować, dziś pracuję w stołówce w innej części miasta, razem z grupą ludzi przygotowujemy też darmowe posiłki dla bezdomnych. Próbowałem wielu nowych dań, ale moim ulubionym pozostaje maafe, tradycyjny gulasz z Afryki Zachodniej, powinnaś spróbować! – kontynuuje swoją opowieść Abdel. Na Molenbeeku tylko nocuje. Ze znajomymi spotyka się na Uccle na południu albo na Schaerbeeku na północy.

– Słyszałem od wielu, że Molenbeek jest niebezpieczny, i chociaż nigdy nic mi się nie stało, wolę unikać tutejszych ulic. Wiem, że są tu miejsca, gdzie ludzie handlują narkotykami, i co prawda nie mam z tym problemu, ale to po prostu nie mój vibe – stwierdza.

Być może to jego ostatni rok w Belgii. Postanowił, że jeśli do końca 2025 roku nie zostanie zalegalizowany, to wróci do Mauretanii. Tęsknota za domem i dawnym stylem życia daje mu się we znaki.

– Rozumiem te wszystkie argumenty, żeby zatrzymać imigrację. Wszędzie na świecie działa to tak samo – boimy się tych, których nie znamy. Ale wy, Europejczycy, musicie zadać sobie pytanie, kto będzie wtedy pracował w opiece zdrowia, w restauracjach. Migranci są po prostu potrzebni. Jedyne rozwiązanie, by żyć razem, to spotykać się i rozmawiać.

Według danych Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (Organisation for Eco­no­mic Co-operation and Development, OECD) z 2022 roku wskaźnik zatrudnienia migrantów w Belgii wyniósł ponad 60 procent. Jest tylko o 6 punktów procentowych niższy niż w przypadku rodowitych Belgów. Istnieje też szara strefa, w której osoby o nieuregulowanym statusie wykonują głównie prace fizyczne, a niektóre decydują się na handel narkotykami. Jednym z problemów, o których słyszę od innego mieszkańca La Casa Tamam, jest nieuznawanie dyplomów uniwersyteckich, nawet jeśli ktoś pochodzi z Burundi czy Demokratycznej Republiki Konga – byłych kolonii belgijskich. Tutejszy system stworzył też warunki do maksymalnego wykorzystania siły roboczej cudzoziemców przy jednoczesnym ograniczaniu możliwości pełnej legalizacji pobytu. Mowa tu o, wydawanej do czasu rozpatrzenia złożonego w tej sprawie wniosku, tak zwanej pomarańczowej karcie będącej zezwoleniem na tymczasowy pobyt i pracę (pod wieloma warunkami).

Tymczasem antyimigranckie nastroje rosną niemal w całej Unii Europejskiej. Kilka dni przed moim przyjazdem do Brukseli, 3 lutego, po ośmiu miesiącach sporów wokół cięć budżetowych i podatków, w Belgii zaprzysiężono nowy rząd. Na jego czele stanął Bart De Wever, lider prawicowego No­wego Soju­szu Fla­mandzkiego (N-VA). Koalicję rządową tworzy pięć partii, od prawa do lewa.

Nowo powołany premier zapowiedział, że Belgia wprowadzi najbardziej surową politykę migracyjną w Europie. Planuje między innymi okrojenie pomocy społecznej dla cudzoziemców, w tym znaczne zmniejszenie liczby ośrodków recepcyjnych, oraz ograniczenie praw przysługujących osobom z doświadczeniem migracji. Zamierza także utrudnić procedury łączenia rodzin. „Aby zorganizować bardziej uporządkowaną i humanitarną politykę migracyjną, musi być ona znacznie bardziej rygorystyczna” – stwierdził.

Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.

Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 9,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00