Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Czytaj i słuchaj bez ograniczeń. Zaloguj się lub skorzystaj z naszej oferty

Soczewka Pisma

Mafia śmieciowa po polsku [otwarty tekst]

TEKST MICHAŁ SZCZĘCH 
7.02.2024
Widok na rekultywowany teren w Mirocinie Dolnym, 17 sierpnia 2022 roku. Fot. archiwum redakcji

Mieszkańcy małej wsi w województwie lubuskim rzucili wyzwanie nieuczciwemu przedsiębiorcy, który zwoził cuchnące odpady.

Lipiec 2021 roku. Mieszkańcy Mirocina Dolnego, lubuskiej wsi w gminie Kożuchów, blokują drogę wojewódzką, chodząc po przejściu dla pieszych. Blisko czterdzieścioro (z 362 zamieszkujących wówczas wieś) zdesperowanych, rozczarowanych i przestraszonych ludzi. Adrian Pikulski, rolnik i radny gminy, przez megafon nawołuje kolejnych. Emerytki Krystyna Haniszewska i Helena Jaroszuk wymachują biało-czerwonymi flagami. Sołtys Krzysztof Raczykowski z żoną i córką niosą baner z napisem „Stop dla odpadów!”. Na jego druk zrzucili się mieszkańcy. Kierowcy trąbią, klną i krzyczą: „Wariaci! Do psychiatryka z wami!”. Podjeżdżają protestującym pod nogi. Inni gratulują im odwagi.

Dostęp online

Czytaj i słuchaj bez ograniczeń.

Kup

Ciężarówki zjeżdżają do Mirocina Dol­ne­go z całej Polski. Mają numery rejestracyjne z Pomorza, Małopolski i Śląska (mieszkańcy widzieli też tablice z Europy Zachodniej, między innymi z Niemiec, Austrii, Holandii i Francji). Z naczep niesie się smród, od którego gryzie w gardle. Na asfalt kapią kleksy szarej mazi.

– Co wieziecie? – pytam kierowców. Jedni nie reagują. Inni odpowiadają, że zwożą zmielone odpady. Jakie? Podobno nie mają pojęcia.

Przeczytaj też: Mafia śmieciowa wciąż bezkarna. Michał Szczęch wraca do sprawy rekultywacji w Mirocinie Dolnym

Śmieciokultywacja

Fot. Krzysztof Zatycki / ZUMA Press Wire

Dwa lata wcześniej Helena i Krzysztof Jaroszukowie, mieszkańcy Mirocina Dol­nego, odwiedzili pobliską nieczynną żwirownię i stanęli jak wryci. Ktoś wyciął rosnące tam drzewa, wykarczowany teren ogrodził siatką i powiesił tablicę z napisem „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Jaroszukowie osiedli w Mirocinie Dolnym przed dekadą, przenosząc się z Radwanowa, pobliskiej wsi. Wychowali tam troje dzieci i ciężko pracowali, Helena jako fryzjerka i krawcowa, a Kazimierz jako ślusarz i spawacz. W nowym miejscu zamieszkania zachwyciła ich przyroda. Planowali wieść tu szczęśliwe życie emerytów i wreszcie odpocząć.

– Szybko poczuliśmy się jak w domu. Jeździliśmy rowerami do starej żwirowni – opowiadają. – Zabieraliśmy tam wnuki, latem na rowery, zimą na sanki.


Masz przed sobą otwarty tekst (również w wersji audio), który udostępniamy w ramach promocji „Pisma” – tylko do 28 kwietnia 2024. Odkryj pozostałe treści z magazynu. Zamów dostęp online już od 8,99 zł miesięcznie. Sprawdź naszą ofertę.


Mieszkańcy Mirocina Dolnego traktowali otoczoną lasem żwirownię jako teren rekreacyjny. Chodzili tam na spacery, słuchali śpiewu ptaków, zbierali jagody i grzyby. Nietrudno było zobaczyć stado saren. Porośnięty trzcinami teren otaczało betonowe ogrodzenie. W 2020 roku do miejscowej szkoły zadzwonił jakiś mężczyzna. Przedstawił się jako kierowca ciężarówki. Pracownicy podstawówki opowiadali później, że przestrzegł, żeby mieszkańcy zaczęli coś robić, bo inaczej ktoś zasypie ich śmieciami. Krystyna Haniszewska, emerytowana katechetka, poszła do sąsiada mieszkającego przy krzyżówce. Twierdził, że usłyszał od kierowcy jednej z ciężarówek: „Czemu pozwalacie, żeby wam syf zwożono?”. Rozmawiała też z radnym Pikulskim. Od niego dowiedziała się, że ruszyła rekultywacja dawnego składowiska odpadów, które przed laty utworzono na terenie nieczynnej żwirowni.

– Dlaczego nikt z nami o tym nie porozmawiał? – zdziwiła się Haniszewska. – Dlaczego nie było zebrania?


„Proces przywracania terenom zniszczonym (zdegradowanym) przez działalność człowieka pierwotnej postaci lub wartości użytkowych i przyrodniczych możliwie bliskich stanowi naturalnemu” – tak definiuje rekultywację portal Ekologia.pl.

Po pierwszych sygnałach, że coś jest nie tak, radny Pikulski wspierany przez Hani­szewską zawiązał w Mirocinie Dol­nym społeczny komitet mieszkańców. Od razu dołączyło kilkanaście osób, w tym Jaroszukowie, którzy wciąż jeździli w okolice żwirowni. Była jesień 2020 roku, gdy dojechali do krzyżówki i musieli zawrócić, bo śmierdziało tak, że nie mogli złapać tchu.

rysunek JAN ROSIEK

Szkoła w Mirocinie Dolnym nie ma sali gimnastycznej. Kiedy jest względnie ciepło i sucho, dzieci ćwiczą na dworze. Ćwiczyły też w czerwcu 2021 roku, gdy znowu zaczęło śmierdzieć. Z relacji rodziców i nauczycieli wiadomo, że później źle się czuły, niektóre wymiotowały. Mieszkańcy słali pisma do Starostwa Powiatowego w Nowej Soli, do Urzędu Marszałkowskiego Wojewódz­twa Lubuskiego i Wojewódzkiego Inspekto­ratu Ochrony Środowiska (WIOŚ) w Zielonej Górze. Haniszewska rozwiesiła ogłoszenia, pukała do drzwi kolejnych domów. – Chodźcie na ulicę – zachęcała sąsiadów. – Nie mamy wyjścia, urzędnicy nas nie słuchają. Wszędzie już pisaliśmy. I znikąd pomocy! Żurawie, jelenie, dziki… Przez tę rekultywację potraciło się wszystko! Zwierzęta stąd odeszły, bo widocznie czuły, że coś jest nie tak.


Problem z odpadami, ich składowaniem i późniejszą rekultywacją składowisk istnieje nie tylko w Mirocinie. Z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że w 2022 roku zebrano w Polsce 13,4 miliona ton śmieci, co oznacza ponad 355 kilogramów na głowę. To i tak zaniżone liczby, bo nie ujmują odpadów wyrzucanych nielegalnie, na przykład do lasów. Choć mieszkaniec Unii Europejskiej średnio produkuje więcej śmieci od statystycznego Polaka (ponad pół tony), to nie ma powodów do optymizmu. Tylko 40 procent odpadów zebrano selektywnie, reszta to zmieszane. Raptem jedna czwarta jest poddawana recyklingowi, choć do 2025 roku Polska jest zobowiązana unijnymi wymogami osiągnąć recykling na poziomie 55 procent, a do 2035 roku – 65 procent.

Na koniec 2022 roku w Polsce było 259 czynnych składowisk odpadów o łącznej powierzchni 1624 hektarów. W ciągu tego roku zamknięto jedenaście składowisk o łącznej powierzchni 45 hektarów i zrekultywowano ponad 29 hektarów już zamkniętych. W takim tempie polskie składowiska, te przeznaczone do zamknięcia i już zamknięte, rekultywowane będą przez wiele lat. Tymczasem zgodnie z wytycznymi Unii musimy ograniczyć ich liczbę. Pomaga w tym właśnie rekultywacja.


Od lat 70. ubiegłego wieku oddział terenowy Fabryki Samochodów Osobowych (FSO, z główną siedzibą na warszawskim Żeraniu) produkował w Kożuchowie, odległym o siedem kilometrów od Mirocina Dolnego, sprzęgła, które trafiały do jeżdżących po całej Polsce polonezów i fiatów. Na początku kolejnej dekady FSO zaczęła się starać o utworzenie składowiska, na które można by zwozić niebezpieczne odpady pochodzące między innymi z płukania fabrycznych wanien. Ówczesne władze Kożuchowa wskazały pod budowę kawałek terenu po dawnej żwirowni w Mirocinie Dolnym, z której w latach 60. i 70. korzystał Rejon Eksploatacji Dróg Publicznych – wydobyte kruszywo, w tym żwir, piasek, glinę i pospółkę [mieszaninę piasku i żwiru – przyp. red.] stosowano do budowy dróg. Ostateczną zgodę na utworzenie składowiska wydano w 1987 roku, gdy FSO złożyła niezbędne zapewnienia, że zwożone odpady nie przesiąkną do gruntu, a w konsekwencji nie skażą wód gruntowych i powierzchniowych. Składowisko powstało w 1990 roku.

Janusz Cichecki odpowiadał w FSO za bez­pieczeństwo i higienę pracy. Z czasem doszły mu obowiązki związane z ochroną środowiska, a gdy powstało składowisko w Mi­rocinie Dolnym, został jego kierownikiem.

– Pozwolenie na budowę wymagało spełnienia wielu warunków – zaznacza. Na kartce papieru rysuje trapez, bo taki kształt z lotu ptaka miał zbiornik, do którego wlewano odpady przywożone z FSO. Wokół trapezu rysuje linię. To specjalna folia, która oddzielała zbiornik od grubej na ponad pół metra warstwy iłów. Niżej była jeszcze glina. – Do zbiornika zwoziliśmy odpady pogalwaniczne [powstałe w wyniku elektrochemicznej obróbki metali – przyp. red.]. – Osiadały na dnie składowiska, a nad nimi znajdowała się woda. Cichecki podkreśla, że te osady były całkowicie zneutralizowane i nie szkodziły środowisku. – Przecież w tej wodzie z czasem zadomowiły się ryby, zamieszkały tam kaczki i łabędzie.

Składowisko zajęło nieco ponad hektar. Miało działać do 2000 roku. Po dziesięciu latach użytkowania, po przeprowadzeniu badań, czy nie wpływa negatywnie na wody podziemne i powierzchniowe, FSO mogła przedłużyć pozwolenie na zwożenie odpadów o kolejne dziesięć lat. Wody były czyste, więc skorzystała z tej możliwości. – Następnie teren miał zostać zrekultywowany ziemią, na której wyrósłby las – zaznacza Cichecki.

Fabryka Daewoo-FSO na warszawskim Żeraniu, 1999 rok. Fot. Cezary Piwowarski, CC BY-SA 4.0

W 1996 roku FSO zawiązała spółkę z koreańskim wielobranżowym koncernem Daewoo, który już trzy lata później ogłosił bankructwo. – Odpady przestaliśmy zwozić do Mirocina Dolnego chyba w 2007 roku – przypomina sobie Cichecki. Według Dariusza Radzikowskiego, dyrektora Biura Zarządu FSO w Warszawie, nastąpiło to już w 2005 roku. Powstało porzucone składowisko zneutralizowanych odpadów niebezpiecznych w obrębie nieczynnej żwirowni. Potem powstało tu dzikie wysypisko.

– Telewizory, lodówki, wersalki, opony… – wylicza Krzysztof Raczykowski, sołtys Mirocina Dolnego. W połowie 2017 roku zwrócił na nie uwagę na sesji rady gminy Kożuchów. Burmistrz Paweł Jagasek zadeklarował wtedy, że zajmie się sprawą. Teren skontrolowali pracownicy Lubuskiego Wo­je­wódzkiego Inspektoratu Ochrony Śro­dowiska w Zielonej Górze. Uznali, że składowisko należy zrekultywować.

rysunek JAN ROSIEK

Polskie prawo pozwala na prowadzenie rekultywacji za pomocą odpadów. – To nic złego pod warunkiem, że jest prawidłowo prowadzona – zastrzega ekspert, który pragnie zachować anonimowość, absolwent inżynierii środowiska, specjalista w dziedzinie gospodarki o obiegu zamkniętym (polegającej na wykorzystywaniu odpadów z jednych procesów jako surowców dla innych). Na składowisku rekultywowanym odpadami powstają dwie warstwy. Na dolną zgodnie z przepisami mogą trafiać odpady typu żwir, żużel, popiół czy opony.

– W Polsce definicja słowa „odpad” jest bardzo szeroka – tłumaczy ekspert. – Człowiek słyszy „odpad” i widzi stertę śmieci. A przecież odpadem jest też zwykła ziemia. Jeżeli rekultywacja prowadzona jest za pomocą ziemi i gruzu, które, co bardzo ważne, nie powodują niebezpiecznych odcieków, i gdy trzymamy się listy odpadów obojętnych, to nie stwarzamy żadnego zagrożenia dla środowiska. Natomiast na samym końcu musi powstać warstwa wierzchnia, porośnięta roślinnością. Tworzona jest między innymi z kompostów i osadów ściekowych. I tu pojawia się problem w postaci braku kontroli nad ich jakością. To powoduje, że na rekultywację trafiają rzeczy, które nie powinny być nią objęte, jak niebezpieczne odpady.

Przeczytaj też: Gdzie dopłyną nasze śmieci?

Piotr Rymarowicz jest prezesem Towa­rzystwa na rzecz Ziemi, aktywistą od blisko czterdziestu lat. Od kilkunastu interesuje się rekultywacjami. – Skoro w Polsce prowadzone są za pomocą śmieci, na przykład dziury po wydobywaniu żwiru zasypywane są śmieciami, to na pewno nie można mówić o przywracaniu takiego terenu przyrodzie. Wręcz przeciwnie, degradacja postępuje. Takiego procederu, powszechnego w Polsce, w ogóle nie powinniśmy nazywać rekultywacją. To pseudorekultywacja.


W oddalonych o dwadzieścia dwa kilometry od Mirocina Dolnego Bobrownikach, wsi położonej w gminie Otyń w powiecie nowosolskim, też prowadzona jest rekultywacja odpadami. Zmielonymi śmieciami przykrywane jest tam dawne wysypisko. Urzędnicy z Urzędu Marszałkowskiego Województwa Lubuskiego i ze Starostwa Powiatowego w Nowej Soli wydali zgodę na jej rozpoczęcie, nie powiadomiwszy o tym mieszkańców. Gdy przez Bobrowniki ruszyły sznury pojazdów wyładowanych po brzegi odpadami, gdy od wstrząsów szklanki tańczyły na stole, a hałas i smród nie dawały żyć, przerażeni ludzie wyszli na ulicę. Bali się, że ich domy zaczną pękać, że ciężarówki zniszczą gminne drogi. Wcześniej nigdy nie uczestniczyli w protestach. Widzieli jednak w telewizji, jak strajkowali aktywiści. I tak jak oni kładli się na asfalcie, tworząc barykadę ze swoich ciał.

Ktoś powiadomił policję. Przyjechało blisko dwudziestu funkcjonariuszy, przysłanych przez Grzegorza Karpińskiego, ówczesnego komendanta Powiatowej Ko­mendy Policji w Nowej Soli. Mieli zapanować nad grupą około trzydziestu osób.

– Ściągnęli mnie z drogi i rzucili na betonowe ogrodzenie, o które uderzyłem głową – wspomina Robert Kowalewicz, mieszkaniec Bobrownik i radny gminy Otyń. – Gdy ponownie wyszedłem na drogę, chwycili mnie w kilku i rzucili na siatkę, aż się wgniotła.

Józef Wysoczański, emeryt, podszedł do ciężarówki. – Coś zaczęło z niej cieknąć. Dotknąłem tego, śmierdziało jak szambo. Krzyknąłem wtedy do ludzi: „Będziecie to wszyscy wpierdalać!”. Powiedziałem tak, bo dokoła składowiska są pola. Wtedy policjanci skoczyli na mnie i zaczęli mnie szarpać.

Obok stał Krzysztof Graczyk, budowlaniec: – Zapytałem „Dlaczego go szarpiecie?”.

Jego słowa potwierdza Weronika Poryszko, pielęgniarka, sołtyska wsi Bobrowniki: – Rozłożył ręce i wszedł między pana Józka i policjanta. Wtedy padła komenda „Brać go!”.

Jacek Graczyk, brat Krzysztofa: – Zaczęli pchać Krzyśka pod płot. Siedli na nim. A ludzie krzyczeli: „Panowie! Co wy!? Przecież on nic nie zrobił!”. Jeden trzymał rękę Krzyśka pod jego brzuchem, drugi wykręcał mu rękę na plecach, trzeci wykręcał mu nogę, czwarty kolanem dociskał szyję.

Poobijany i obolały Graczyk dostał miesiąc zwolnienia lekarskiego. Usłyszał też prokuratorskie zarzuty naruszenia nietykalności policjantów oraz bezprawnego blokowania przejazdu ciężarówki. Nie przyznał się do winy. W sądzie walczył ponad dwa lata, aż 30 września 2022 roku sędzia Sądu Rejonowego w Nowej Soli uniewinnił go w sprawie dotyczącej naruszenia nietykalności policjantów. Szóstego kwietnia 2023 roku w tym samym sądzie zapadł wyrok uniewinniający w sprawie blokowania ciężarówki. Po ogłoszeniu wyroku Graczyk zgłosił w prokuraturze, że policjanci nadużyli uprawnień i kłamali w zeznaniach. Prokurator nie dopatrzył się naruszeń w postępowaniu policjantów i umorzył sprawę. W styczniu 2024 roku adwokat Graczyka zapowiedział złożenie zażalenia do sądu.

Brutalna interwencja policji wobec protestujących w Bobrownikach, wsi położonej w Gminie Otyń. Fot. Weronika Poryszko
Fot. Artur Lawrenc / Urząd Miasta w Otyniu
Wicedyrektor Jerzy Raczyński i wicestarosta Waldemar Wrześniak podczas konferencji prasowej zwołanej w sprawie rekultywacji prowadzonej w Bobrownikach. Fot. Michał Szczęch

Po proteście w Bobrownikach Barbara Wróblewska, burmistrzyni Otynia, zwołała okrągły stół. Zasiedli przy nim przed­­stawiciele gminy, powiatu nowosolskiego, lubuskiego urzędu marszałkowskiego i WIOŚ, a w kącie sali ja. Padły zarzuty pod adresem starostwa i urzędu marszałkowskiego, że przeprowadzano za mało kontroli, że urzędnicy stwierdzali pewne fakty na oko. – Co można stwierdzić gołym okiem? – zapytała burmistrzyni. – Kochani, tam mieszkają ludzie!

Burmistrzyni Otynia Barbara Wróblewska. Fot. Artur Lawrenc / Urząd Miasta w Otyniu

Lubuski wojewódzki inspektor ochrony środowiska Mirosław Ganecki przypomniał, że na terenie województwa znajduje się obecnie siedem czynnych wysypisk i kończy się w nich miejsce [pod koniec 2022 roku było ich już jedenaście – przyp. red.]. Wniosek? Wkrótce przybędzie miejsc podobnych do tych z Bobrownik i Mirocina Dolnego.

Spotkanie przy okrągłym stole było długie i burzliwe. W jednym uczestnicy się zgodzili: w Polsce trzeba zmienić prawo w zakresie rekultywacji. Obradującym chodziło o to, by wójtów gmin oraz burmistrzów i prezydentów miast uczynić stroną w postępowaniu. Bo kto jak nie oni zna najlepiej potrzeby gminy i obawy mieszkańców? Radni gminy Otyń podjęli w tej sprawie uchwałę intencyjną. – Czy zainteresuje posłów? – zastanawiali się.

– Czy ktoś w dalekiej Warszawie usłyszy głos radnych z niewielkiej gminy Otyń?


Mieszkańcy Mirocina Dolnego słyszeli o wydarzeniach w sąsiedniej gminie. Mimo strachu wyszli na ulicę: po raz pierwszy w lipcu 2021 roku, a następnie w czerwcu 2022 roku i w lutym 2023 roku.

W kwietniu 2023 roku kolejny raz spacerowali po przejściu dla pieszych. Po dwudziestu minutach protestu w korku stało pięć ciężarówek. Jeden z kierowców wiózł odpady z Bydgoszczy.

– Co panu załadowano? – zapytałem.

– Kompost zmieszany z ziemią, ale ja tam nie patrzyłem dokładnie – odpowiedział.

Wśród mieszkańców blokujących przejazd była Helena Jaroszuk: – Rozumuję w ten sposób, że jeśli zakopiemy coś szkodliwego, jeśli to pójdzie w glebę i w wody gruntowe, to ta woda prędzej czy później do nas przyjdzie. My ją wypijemy. My będziemy się nią myli. My, a nie oni!

Śmieciobiznes

Transgraniczna kontrola odpadów, Frankfurt nad Odrą, w pobliżu autostrady A2. Fot. Patrick Pleul / dpa

W 2017 roku z Krzysztofem Raczykowskim, sołtysem Mirocina Dolnego, spotkali się przedstawiciele FSO. – Zaproponowali, żebym odpłatnie wywiózł śmieci zalegające na składowisku – wspomina. – Zgodziłem się. Usłyszałem, że mają problem ze sprzedażą tej działki z uwagi na odpady zawierające między innymi metale ciężkie. Mówili, że chcą sprzedać lub wydzierżawić, bo nie stać ich na utylizację.

Inspektorzy Najwyższej Izby Kontroli kilka lat temu wykryli proceder „handlu dziurami”. Gdy firma, która na danym obszarze wydobywa na przykład żwir, kończy działalność, zgodnie z przepisami powinna przeprowadzić rekultywację. Otrzymuje decyzję ze starostwa lub urzędu marszałkowskiego z terminem jej realizacji (do pięciu lat od zakończenia wydobycia). Firma sprzedaje grunt razem z decyzją lub go wydzierżawia, a obowiązek przeprowadzenia rekultywacji spada na kupca lub dzierżawcę. Ten ubiega się w starostwie lub w urzędzie marszałkowskim o uzyskanie pozwolenia na przeprowadzenie rekultywacji przy użyciu dużych ilości odpadów. Z powodu braku kontroli ze strony samorządów otwiera się możliwość zwożenia odpadów niewłaściwych do rekultywacji, szkodliwych dla środowiska, na domiar złego w ogromnych ilościach, pozwalających jeszcze bardziej zwiększyć zyski przedsiębiorcy.

Podobnie sytuacja wygląda w przypadku porzuconych składowisk odpadów, jak to w Mirocinie Dolnym.

– Teoretycznie rekultywację takiego składowiska powinna przeprowadzić gmina, bo tak byłoby najbezpieczniej – mówi inspektor Ganecki. – Gminy nie są jednak w stanie płacić za zakup odpowiednich materiałów i maszyn. Dlatego poszukiwani są mający je wykonawcy. Nie zawsze są to uczciwi ludzie. Zależy im przede wszystkim na dochodzie.


Dziurę po FSO w 2018 roku wydzierżawił, a w następnym kupił przedsiębiorca z Częs­­tochowy Ireneusz Winiarski, prezes spółki AGC, która w profil swojej działalności ma wpisane między innymi zbieranie i unieszkodliwianie odpadów niebezpiecznych. Wcześniej spółka miała innego właściciela i zajmowała się produkcją obuwia. Winiarski był związany z żużlową ekstraligą [o fenomenie polskiego żużla pisał Jędrzej Pawlicki, „Pismo” nr 5/2023 – przyp. red.] – w mediach wypowiadał się jako pasjonat tego sportu, sponsorował kluby i zawodników. Przez wiele lat był działaczem i udziałowcem Włókniarza Częstochowa, przewodniczącym rady nadzorczej, gdy głównym sponsorem klubu było KJG Company. Artur Sukiennik, dyrektor handlowy tego konsorcjum paliwowego i znajomy Winiarskiego, dotował wtedy Włókniarza milionami złotych. W 2013 roku Sukiennik został zatrzymany pod zarzutem kierowania gangiem, oszustw podatkowych i prania brudnych pieniędzy. Zarzuty usłyszał w 2016 roku. Nie doczekał wyroku. Zmarł dwa lata później podczas nieudanej operacji serca.

Sołtys Mirocina Dolnego latem 2018 roku dostał zaproszenie na kawę do restauracji w Kożuchowie. Czekał tam na niego Winiarski w towarzystwie Dariusza Tarłow­skiego, który od lat zajmuje się śmieciobiznesem. Zaraz po wydzierżawieniu działki w Mirocinie Dolnym przez spółkę AGC to właśnie Tarłowski odwiedzał lubuskie urzędy. Opowiadał, że spółka będzie wytwarzać z odpadów beton modyfikowany i kruszywa mineralne. W tym celu AGC w 2018 roku kupiła starą betoniarnię w Nowogrodzie Bobrzańskim, miasteczku oddalonym o dwadzieścia sześć kilometrów od Mirocina Dolnego. Sołtys pamięta, że Winiarski podjechał pod restaurację czarnym porsche, a Tarłowski zwykłym oplem na niemieckich tablicach, ale też nie wyglądał na biednego. – Zależało im na spotkaniu z przedstawicielem mieszkańców Mirocina, dlatego się zgodziłem – wspomina Raczykowski. – Piliśmy kawę i oni byli aż za bardzo mili. Obiecywali cuda, że w Kożuchowie postawią pomniki rycerzy z tego betonu z odpadów, że wybudują nową drogę do cmentarza w Mirocinie… Jaki biznesmen daje cokolwiek za darmo? – pyta retorycznie Raczykowski. Szybko opuścił spotkanie. – Nie zostałem nawet na obiedzie, choć Winiarski i Tarłowski bardzo nalegali.

Chcąca zachować anonimowość urzędniczka miała styczność z ludźmi z AGC w 2018 roku. Zapamiętała ich drwiące uśmiechy i lekceważący sposób mówienia. Czuła, że ona nic nie może, a oni mogą wszystko, bo mają pieniądze. Służbowo wizytowała teren składowiska i żwirowni z przedstawicielem spółki. Miała wtedy usłyszeć słowa w rodzaju: „Jakoś się chyba dogadamy”. Po kilku latach wyznała mi z płaczem do słuchawki, że jej zdaniem to była propozycja przyjęcia łapówki. Powiedziała, że odmówiła, bo nie mogłaby spojrzeć w lustro i w twarz swoim dzieciom. Ze strachu nie zgłosiła tego ani swoim przełożonym, ani organom ścigania. Na własną rękę próbowała rozwikłać, kto tak naprawdę chce prowadzić rekultywację i co zamierza zwozić do Mirocina Dolnego. Ale przestała dociekać. Spotkania ze mną również odmówiła. Zanim się rozłączyła, przyznała, że często ogląda się za siebie.


Zgodę na prowadzenie rekultywacji Wi­niar­ski otrzymał z urzędu marszałkowskiego w grudniu 2018 roku. Zawarto w niej między innymi harmonogram przebiegu prac, który powinien być bezwzględnie przestrzegany, a także informację o konieczności wykonania kolejnych warstw rekultywacyjnych. Następnie Winiarski zgłosił się do nowosolskiego starostwa z wnioskiem o pozwolenie na prowadzenie rekultywacji za pomocą odpadów, między innymi zmielonych śmieci komunalnych. Zanim starostwo wydało decyzję, zgodnie z przepisami poprosiło o opinię Urząd Miejski w Kożuchowie oraz WIOŚ. „Gdybym tego [terenu – przyp. red.] nie kupił, to za dwa lata doszłoby tam do katastrofy ekologicznej i gmina miałaby ogromny problem” – przekonywał Winiarski w marcu 2019 roku, cytowany w artykule Alpaki w Mirocinie w wydawanej w Nowej Soli prywatnej gazecie „Tygodnik Regionalna”, z którą współpracuję jako dziennikarz lokalny. Miał na myśli groźbę skażenia wód gruntowych, na przykład metalami ciężkimi zalegającymi w zbiorniku po FSO, gdyby doszło do jego rozszczelnienia.

Fot. archiwum redakcji

Czy zagrożenie rzeczywiście było aż tak duże? – Badania prób pobieranych w kolejnych latach ze studni nie wykazywały zmian chemicznych wód – komentuje dziś Janusz Cichecki, były pracownik kożuchowskich zakładów FSO i dawny kierownik składowiska.

Mirosław Ganecki, wojewódzki inspektor ochrony środowiska, przypomina o bardzo dobrej warstwie izolacyjnej z folii, iłów i gliny. Skąd zatem konieczność zamknięcia poprzez rekultywację? – Składowiska odpadów w przepisach dotyczących rekultywacji są wrzucone do jednego worka – tłumaczy Ganecki. – Nie ma rozróżnienia na przykład na wysypiska śmieci, które trzeba zrekultywować, i na nieczynne składowiska odpadów, jak to w Mirocinie Dolnym, z którymi już dawno temu samodzielnie poradziła sobie natura. Takie składowiska według przepisów również trzeba rekultywować.

„Nie jestem hipokrytą, który pod płaszczykiem ekologii chce zrobić śmietnisko w Mirocinie i ucieknie” – zapewniał Winiar­ski w „Tygodniku Regionalna”.

Deklarował, że rekultywacja w Mirocinie Dolnym przebiegnie w sposób wzorcowy. Że nie użyje odpadów komunalnych innych od odpadów bio przemielonych na kompost. „Firma AGC będzie odpowiedzialna przez trzydzieści lat za wszelkie szkody, które mogą powstać w wyniku nieprawidłowego procesu zamykania przejętego składowiska i zobowiązana jest do prowadzenia stałego monitoringu środowiska – dodawał, cytując zapis z decyzji urzędu marszałkowskiego. – Odkąd bliżej poznałem Kożuchów i okolice, widzę, że macie tu prawdziwe turystyczne perły. Ten region ma więcej zabytków niż moja rodzinna Częstochowa. Chcę się przeprowadzić do Kożuchowa” – zapowiadał. Złożył obietnicę, że w mieście otworzy restaurację, a w Mirocinie Dolnym, na łące, którą posieje po zakończeniu rekultywacji, będzie wypasał alpaki.

Sołtys Raczykowski nie wierzył w te deklaracje. Pamiętał spotkanie przy kawie. – Firma miałaby nam coś zrekultywować? To bardzo zastanawiające. W glebie jest cała tablica Mendelejewa. Wiem, że FSO miała problem ze sprzedażą tej działki. Boję się, że ktoś to kupił po to, żeby przywieźć jeszcze więcej odpadów i zniknąć – mówił w 2019 roku w trakcie sesji rady gminy Kożuchów.

Uspokajał go burmistrz Kożuchowa Paweł Jagasek, który mówił o przedsiębiorcy i jego spółce: – Chcą zrekultywować ten teren. Mają pozwolenia z WIOŚ i z urzędu marszałkowskiego. Będą monitorowani. A jeszcze na tym zyskamy, bo odbiorą od nas opony, które zalegają w lesie. – Wspominając o monitoringu, miał na myśli kamery wycelowane w rekultywowany teren, z których nagrania spółka powinna przekazywać do WIOŚ.

W piśmie z 19 kwietnia 2019 roku burmistrz Jagasek poinformował jednak starostwo, że „po przeanalizowaniu wniosku wraz z załącznikami (…) z uwagi na dostrzeżone niejasności oraz brak pełnej dokumentacji (w tym archiwalnej), nie jest w stanie zająć jednoznacznego stanowiska w przedmiotowej sprawie”. Od urzędników z gminy Kożuchów dowiedziałem się, że mieli podejrzenia co do uczciwości spółki AGC. Już 8 maja 2019 roku burmistrz Jagasek ponownie zmienił zdanie. Podpisał kolejny dokument, w którym poinformował, że „pozytywnie opiniuje w/w wniosek”. Dołączył uzasadnienie: „Prace rekultywacyjne umożliwią uporządkowanie terenu, przyczynią się do ochrony wód powierzchniowych i podziemnych, powietrza i gleby, a także jakości życia okolicznych mieszkańców”.

W 2023 roku wielokrotnie starałem się drogą mailową i telefoniczną uzyskać od burmistrza odpowiedź na pytanie, co takiego wydarzyło się w ciągu dziewiętnastu dni, że niejasności zniknęły. Wreszcie zatrzymałem go na korytarzu w urzędzie miasta.

– Dyskutowałem z pracownikami i doszliśmy do wniosku, że jeśli ma [to – przyp. red.] być dobrze zrobione, zgodnie z zapewnieniami przedstawicieli spółki, to powinniśmy się zgodzić – wyjaśnił. – Dopiero kilka miesięcy później zaczęły [do mnie – przyp. red.] docierać informacje, że spółka AGC i ludzie z nią związani mogą mieć złe intencje – bronił się. Przypomniał też odwiedziny Winiarskiego i Tarłowskiego w urzędzie. – Mieli wielkie plany, obiecywali uczciwość i liczne inwestycje, dlatego przywitaliśmy ich z otwartymi ramionami, tak jak witamy wszystkich przedsiębiorców. Są ważni dla takich gmin jak nasza, małych i niezamożnych.

Paweł Jagasek. Fot. Władysław Czulak / Agencja Wyborcza.pl

Następnie pozytywną opinię wydał inspektor Ganecki. Zastrzegł w niej, że rekultywacja nie może powodować zagrożenia dla środowiska i życia lub zdrowia ludzi ani być prowadzona niezgodnie z przepisami prawa, powodować uciążliwości przez hałas lub zapach.

Dowody na to, że zarządzana przez Winiarskiego spółka AGC może być nieuczciwa, pojawiły się już w 2019 roku, zanim ruszyła rekultywacja. Mimo że nie miała jeszcze zezwolenia ze starostwa na odzysk odpadów, firma zwiozła do Mirocina przynajmniej 130 ton opon wypełnionych pospółką i zaczęła układać z nich warstwę izolacyjną na rozłożonej wcześniej membranie z grubej folii służącej do ochrony gruntu przed odciekami z odpadów. Skoro rekultywacja oficjalnie jeszcze się nie rozpoczęła, nikt nie prowadził regularnych kontroli i nie wymagał zainstalowania monitoringu. Po wysłanej przez starostwo informacji, że spółka stara się o pozwolenie na odzysk odpadów, a także po alarmach mieszkańców, inspektorzy WIOŚ przeprowadzili kontrolę.

– Dlaczego nie nakazali usunąć opon i membrany, by sprawdzić, czy nie ukryto pod nimi innych odpadów, w tym niebezpiecznych? – zapytałem w inspektoracie. Ganecki powołał się na wyjaśnienia spółki, że opony mają służyć do ochrony membrany przed jeżdżącymi po terenie pojazdami. WIOŚ nie pobrał wówczas ani jednej próbki, żeby sprawdzić, co zawierała pospółka, którą były wypełnione opony.

Mimo pierwszych nieprawidłowości w październiku 2019 roku nowosolskie starostwo wydało pozytywną decyzję w sprawie wykorzystania odpadów.

W dokumencie zamieszczono między innymi wytyczne, jak ma przebiegać rekultywacja. Znalazła się tam tabela z wykazem odpadów i ich maksymalnych ilości, których przedsiębiorca mógł użyć. Wynika z niej między innymi, że rocznie mógł przyjąć 50 tysięcy ton tak zwanego kompostu nieodpowiadającego wymaganiom (czyli odpadów bio zmieszanych ze zmielonym plastikiem, szkłem i tym podobnych), a także 30 tysięcy ton osadów ściekowych.

Wkrótce po otrzymaniu zgody Ireneusz Winiarski zmienił nazwę spółki z AGC na Irreco; to skrót od jego imienia i słowa recultivation, czyli „rekultywacja”.

Widok na rekultywowany teren w Mirocinie Dolnym, 3 listopada 2022 roku. Fot. archiwum redakcji

Wszyscy płacimy rachunki za odbiór naszych śmieci. Samorządy przekazują te pieniądze składowiskom odpadów za ich przyjmowanie. Składowiska są przepełnione. Dlatego ich operatorzy część zarobku oddają firmom, które w zamian przyjmują odpady i wytwarzają z nich kompost nieodpowiadający wymaganiom. To formalna nazwa tej części odpadów komunalnych, które przelecą przez sito o oczkach pięć na pięć centymetrów. Rynkiem zbytu dla jego producentów są rekultywacje, choć blisko pięć lat temu na szczeblu rządowym trwała dyskusja, czy zakazać używania kompostu w tym celu. Nie zrobiono tego, głównie w wyniku sprzeciwu samorządowców, którzy przestrzegali, że zapłacimy więcej za odbiór śmieci. Część naszych pieniędzy trafia więc do kieszeni przedsiębiorców prowadzących rekultywację, którzy przyjmują kompost. A ten – do takich miejsc jak nieczynna żwirownia i dawne składowisko w Mirocinie Dolnym.

Płacimy również za odbiór naszych ścieków. Urzędy miast i gmin przekazują te pieniądze oczyszczalniom. Odpadem tam wytwarzanym są osady ściekowe, których oczyszczalnie muszą się pozbyć. Również w tym przypadku rynkiem zbytu są między innymi rekultywacje. Osady ściekowe dostanie ten przedsiębiorca, który zażąda od oczyszczalni najniższej zapłaty za ich przyjęcie. W ten sposób trafiają do nieczynnych żwirowni i dawnych składowisk. Jak w Mirocinie Dolnym.

 

Przeczytaj też: Wyczyścić szafę, wyczyścić sumienie

 

Do końca listopada 2018 roku nowosolskim wicestarostą był Przemysław Ficner, dziś radny powiatowy. – Wtedy nie procedowaliśmy jeszcze decyzji dotyczącej rekultywacji w Mirocinie Dolnym ani tej w Bobrownikach, która również jest prowadzona przy użyciu dziesiątek tysięcy ton zmielonych śmieci – mówi Ficner. Już jako były wicestarosta obdzwaniał firmy zajmujące się produkcją kompostu z terenu całej Polski. Chciał wiedzieć, z jakimi pieniędzmi wiąże się ten interes. – Nie spotkałem się z propozycjami niższymi niż 400 złotych za każdą przyjętą tonę. Niektóre firmy oferowały nawet 700 złotych.

Ficner dziwi się władzom wojewódzkim i powiatowym, że pozwoliły, żeby rekultywację prowadziła spółka z dwuosobowym zarządem i kapitałem zakładowym w wysokości 5 tysięcy złotych. – To od początku powinno budzić wątpliwości – komentuje.


Część ciężarówek z odpadami kursowała między Mirocinem Dolnym a Nowogrodem Bobrzańskim, w którym znajdowała się kupiona przez spółkę betoniarnia. W 2019 roku mieszkańcy Nowogrodu zawiadomili tamtejszy urząd miasta, że do betoniarni są zwożone podejrzane pojemniki wypełnione jakimiś substancjami. – Skontrolowaliśmy ten teren i niczego takiego nie stwierdziliśmy – komentuje dziś burmistrz Jan Mierzwiak. Kontrolę przeprowadzali pracownicy urzędu gminy i strażnicy miejscy, w tym między innymi Mariusz Fabisiak. – To były początki działalności tej spółki – wspomina. – Był tam stróż, który nie chciał nas wpuścić. Myśmy z nim rozmawiali tylko przez siatkę. Nie pozwolił nam zajrzeć na plac i do pomieszczeń. Zajrzeliśmy dopiero dwa tygodnie później. I nie znaleźliśmy żadnych pojemników.

„Nie robimy nic niezgodnego z przepisami czy z planem” – deklarował Winiarski wiosną 2020 roku, cytowany przez „Tygodnik Regionalna” w tekście Nie będzie alpak.

– Od lipca 2020 roku ciężarówki zwoziły do Mirocina osady ściekowe i kompost – mówi radny Adrian Pikulski. – Wtedy zaczęło śmierdzieć. Pisałem do wojewódzkiego inspektora ochrony środowiska, ale nie odpowiadał. To Przemek Ficner podpowiedział mi, żebym założył komitet mieszkańców. Od tej pory nie byłem już sam i urzędnicy przestali mnie lekceważyć. Ruszyły wyrywkowe kontrole.


Ciężarówki załadowane odpadami kursowały dniami i nocami, hałasując mieszkańcom Mirocina Dolnego pod oknami. Rozjeżdżały pobocze, droga tonęła w błocie. Inspektorzy WIOŚ zaczęli je kontrolować dopiero w drugiej połowie 2020 roku, gdy oficjalne zwożenie odpadów trwało co najmniej kilka tygodni. Winiarski porzucił wtedy plany o zamieszkaniu w Kożuchowie. Rycerzy nie postawił. Nie otworzył restauracji. Nie wybudował też drogi na cmentarz. „Alpaki kupiłem i hoduję pod Częstochową. Tu nigdy ich nie przywiozę!” – rzucił na pożegnanie dziennikarzom „Tygodnika Regionalnej”. Od tamtego czasu wielokrotnie próbowałem się z nim skontaktować. Nie odpisał na moje maile z pytaniami ani propozycje spotkania. Pojechałem do jego domu pod Częstochową, ale tam również nie udało mi się z nim porozmawiać.

Spółka Irreco została jednak w Mirocinie i dalej prowadziła rekultywację. Winiarski pozostał jej wspólnikiem, choć zrezygnował z funkcji prezesa. Na tym stanowisku zastąpił go Józef Garboś, z wykształcenia tokarz. Wcześniej zajmował się między innymi sprzedażą obrabiarek do drewna, a także prowadził pizzerię.

Z powodu protestu mieszkańców Mirocina Dolnego ciężarówki wiozące odpady stanęły w korku. Fot. Michał Szczęch
Teren rekultywacji prowadzonej w Mirocinie Dolnym. Fot. Michał Szczęch


Zanim Winiarski pożegnał się z Kożucho­wem, został prezesem spółki Solveco w Kę­dzie­rzynie-Koźlu. „Solveco Group specjalizuje się w zabezpieczaniu i recyklingu «bomb ekologicznych»” – można przeczytać na stronie internetowej spółki. Działa od połowy lat 90. ubiegłego wieku. Z opisu na stronie wynika, że zajmowała się między innymi produkcją rozpuszczalników, przetwarzaniem toksycznych odpadów rozpuszczalnikowych i płynów chłodniczych, a także odzyskiwaniem silnie żrącego ługu sodowego.

W 2021 roku spółka brała udział w utylizacji bomby ekologicznej w Mysłowicach, jednej z największych tego typu w Polsce. Zalegało tam ponad 8 tysięcy ton odpadów niewiadomego pochodzenia, między innymi zagrażających zdrowiu i życiu kwasów, odpadów ropopochodnych, farb i rozpuszczalników, składowanych w sąsiedztwie domów, szkół i przedszkoli. Zwieziono je w 2018 roku.

Usunięcie odpadów rozpoczęło się w maju 2021 roku, trwało czternaście miesięcy i pochłonęło niemal 100 milionów złotych. Prawie połowa tej kwoty pochodziła z dotacji Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Miasto wyłożyło z budżetu około 14 milionów złotych. Podobną kwotę – śląski Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, który udzielił też miastu pożyczki na ponad 20 milionów złotych. Głównymi wykonawcami usuwania odpadów z Mysłowic były spółki Hydrogeotechnika z Kielc i Geocoma z Krakowa. Jako ich podwykonawca, od maja do października 2021 roku, czyli w czasie rekultywacji w Mirocinie Dolnym, Solveco wywiozła ze składowiska w Mysłowicach i unieszkodliwiła 4800 ton niebezpiecznych odpadów. Spółka chwali się tym na swojej stronie internetowej, ale milczy już o tym, gdzie one trafiły.

Składowisko w Mysłowicach, gdzie zalegało ponad 8 tysięcy ton odpadów niewiadomego pochodzenia. Fot. Andrzej Grygiel / PAP

Zapytałem Wojciecha Jarczaka, wojewódzkiego inspektora ochrony środowiska w Opolu, czy kiedykolwiek kontrolowali Solveco. Odpowiedział, że dwukrotnie, między innymi w zakresie odbioru odpadów pochodzących z Mysłowic. Spółka naruszała warunki zawarte w pozwoleniu na przetwarzanie odpadów, głównie co do ich magazynowania (też tych niebezpiecznych). Robiła to w niewłaściwy sposób, w miejscach innych niż wskazane, z przekroczeniem terminu oraz bez zabezpieczenia przed dostępem osób nieupoważnionych. Jarczak nie chciał mi podać szczegółów dotyczących tej sprawy, bo Solveco „zastrzegła jako poufne wszystkie informacje udzielane podczas kontroli”. W związku z nieprawidłowościami WIOŚ w Opolu wszczął pięć postępowań, które zakończyły się nałożeniem kar na łączną kwotę 610 tysięcy złotych. Od czterech decyzji spółka złożyła odwołanie do Głównego Inspektora Ochrony Środowiska (GIOŚ). Rozstrzygnięcia jeszcze nie zapadły.

 

Przeczytaj też: À propos śmieci

 

Część odpadów z Mysłowic firma Sol­ve­co przekazała innym spółkom. Gdzie? Ins­­pek­tor Jarczak zasłania się poufnością z uwagi na „informacje o wartości handlowej”. Ślad części odpadów z Mysłowic wiedzie do województwa lubuskiego za sprawą spółki Inneko z siedzibą w Gorzowie Wielkopolskim, która była kolejnym podwykonawcą Hydrogeotechniki. A kiedy podczas protestu mieszkańców Mirocina rozmawiałem z jednym z kierowców zatrzymanych ciężarówek, powiedział mi, że odpady, które zwozi, pochodzą z Mysłowic. Nie udało mi się zweryfikować, czy mówił prawdę.

Na składowisku odpadów. Wideo: [email protected]

Na składowisku odpadów. Wideo: [email protected]

Zgodnie z obowiązującymi od kilku lat przepisami przedsiębiorca, który wytwarza, przetwarza, skupuje lub transportuje odpady, musi zarejestrować się w tak zwanej BDO, czyli w Bazie Danych o Produktach i Opa­kowaniach oraz o Gospodarce Odpadami, pod karą grzywny w wysokości do miliona złotych. Jeśli gospodaruje odpadami niezgodnie z informacjami zgłoszonymi do rejestru, grozi mu areszt lub grzywna. Od stycznia 2020 roku musi prowadzić ewidencję elektroniczną w systemie BDO i wystawiać KPO, czyli kartę przekazania odpadów, a w wielu przypadkach również KEO, czyli kartę ewidencji odpadów, istotną przede wszystkim przy rocznych sprawozdaniach. W kartach wpisuje na przykład wagę odpadów, które wytworzył i przekazał firmie, która je przetworzy, czyli chociażby na rekultywację taką jak w Mirocinie Dolnym. Pomimo tego systemu niektóre firmy wysyłają na rekultywowane obszary odpady, które nie powinny tam trafić.

Za jakość wytwarzanego kompostu i osadów ściekowych odpowiadają ich wytwórcy. Jeśli są nieuczciwi, dostarczają na rekultywowany obszar kompost źle zmielony lub z domieszką niewłaściwych substancji, na przykład odpadów niebezpiecznych, a także nieprawidłowo przetworzone osady ściekowe.

Radny Przemysław Ficner w 2019 i 2020 roku rozmawiał z technologami, którzy pracują przy tego typu produkcji. To od nich dowiedział się, że odpady są wrzucane na sito z oczkami wielkości pięć na pięć centymetrów.

– To, co przeleci przez takie oczko, czyli ziemia, drobne szkło, nakrętki, obierki, według podręczników powinno być nazywane kompostem nieodpowiadającym wymaganiom, którego zgodnie z polskim prawem można używać do rekultywacji – mówi Ficner. – Niektóre firmy produkujące kompost mają jednak kombajny, czyli ogromne maszyny do mielenia. Odpady, które nie przejdą przez oczko, na przykład opakowania z plastiku, folie, a nawet większe gabaryty, choćby stare meble, wersalki, wszystko to trafia do kombajnów. Powstaje miał, który przechodzi przez sito, więc również jest traktowany jak kompost nieodpowiadający wymaganiom. To jawne oszustwo. Na domiar złego do takiego miału można domieszać wszystko – zaznacza. Przedsiębiorca prowadzący rekultywację powinien wychwycić takie nieprawidłowości i zgłosić je do WIOŚ.


W marcu 2021 roku inspektor Ganecki przyjechał na sesję rady miasta i gminy Kożuchów.

– W trakcie kontrolowania rekultywacji w Mirocinie Dolnym nigdy nie stwierdziliśmy odpadów niebezpiecznych – zarzekał się. Powoływał się na wyrywkowe kontrole, a także na system BDO, dzięki któremu inspektorzy mają wgląd w to, jakie odpady trafiają na rekultywowany teren. – Skontrolowaliśmy też pięćdziesiąt dwie ciężarówki – powiedział wtedy. – W jednej stwierdziliśmy niezgodność załadunku z kartą pojazdu. Na składowisko miały jechać minerały, a jechały odpady drewnopochodne, trociny, zmielona folia i wełna mineralna.

– A ile wjechało wszystkich ciężarówek? – padło pytanie z sali.

– Takich danych nie mamy – przyznał Wojciech Konopczyński, zastępca Ganeckiego. – Mogę jedynie powiedzieć, ile odpadów już zostało przywiezionych. W tym roku prawie 18,5 tysiąca ton, a w 2020 roku ponad 24 tysiące ton.

– Proszę podzielić to przez dwadzieścia – zalecił Ganecki. Z obliczeń wyszło, że do marca 2021 roku na teren dawnej żwirowni wjechało ponad 2100 ciężarówek, więc WIOŚ skontrolował co czterdziestą.

Radny Pikulski słuchał inspektorów w trakcie sesji i kręcił głową. Nie uwierzył w podane przez nich liczby. Jego zdaniem odpadów zwieziono znacznie więcej, po prostu zostały zakopane pod ziemią. – Twierdzicie na przykład, że przyjeżdża dwadzieścia tirów dziennie – zauważył. – My, mieszkańcy, liczymy. Przyjeżdża ich siedemdziesiąt, a niekiedy nawet osiemdziesiąt. Wspomniał pan o jednej nieprawidłowości. To było auto, które zatrzymaliśmy my, mieszkańcy. A że akurat inspektorzy WIOŚ byli w pobliżu, to podjechali, bo nie mieli wyboru, skoro ich wezwaliśmy.

Jak wynika z rejestru prowadzonego przez spółkę, do momentu wizyty Ganeckiego na sesji w Kożuchowie na rekultywowany obszar kilkaset ciężarówek przywiozło w sumie ponad 4860 ton osadów ściekowych. Inspektorzy WIOŚ, a także urzędnicy ze starostwa i urzędu marszałkowskiego nie wychwycili w porę nieprawidłowości, mimo że przedsiębiorca mógł używać osadów dopiero przy układaniu najwyższej warstwy.

– To miała być warstwa okrywająca, porośnięta trawami i krzewami, natomiast przedsiębiorca w zasadzie rozpoczął rekultywację od przetwarzania takich odpadów – potwierdził Ganecki. W ten sposób Irreco złamało harmonogram, który powinien być bezwzględnie przestrzegany. – Niewłaściwa kolejność zwożenia odpadów może w przyszłości doprowadzić do negatywnych skutków, których nie sposób na obecną chwilę przewidzieć czy oszacować – alarmował inspektor. – Wydanie zgody na 30 tysięcy ton osadów ściekowych rocznie, czyli 90 tysięcy w trakcie trzyletnich prac, to brak jakiejkolwiek analizy, pomyślunku i zdrowego rozsądku – ocenił po pierwszych kontrolach, które wykazały nieprawidłowości. – W bliskim sąsiedztwie mieszkają ludzie. Tak duża ilość osadów ściekowych może w przyszłości negatywnie oddziaływać na środowisko. Chodzi przede wszystkim o zawarte w osadach metale ciężkie, które jako odcieki z odpadów mogą przeniknąć do gleby, a w konsekwencji do wód gruntowych. Kadm, miedź, nikiel, ołów, cynk, rtęć, chrom – wyliczył.

W sierpniu 2021 roku mieszkańcy odkryli na rekultywowanym terenie wielką dziurę wypełnioną dziwną, fioletową substancją. Po ich interwencji WIOŚ nakazał spółce wypompować ciecz.

Protest mieszkańców Mirocina Dolnego. Fot. Michał Szczęch

– Ta sytuacja w naszej ocenie stwarzała zagrożenie zanieczyszczenia środowiska gruntowo-wodnego oraz możliwość wystąpienia osuwiska mas ziemnych z terenów leśnych – komentuje Ganecki. – W trybie ustnym i pisemnym zobowiązaliśmy prowadzącego rekultywację do bezzwłocznego usunięcia z terenu rekultywowanego nadmiaru wód odciekowych. Ponadto pobraliśmy próbkę do badań. Wyniki wskazały na znaczne wartości BZT5 oraz ChZT, podobne jak dla ścieków komunalnych. [BZT5 i ChZT, odpowiednio biologiczne i chemiczne zapotrzebowanie tlenu, to wskaźniki określające zapotrzebowanie na ten gaz przy utlenianiu związków organicznych przez bakterie i w wyniku procesów chemicznych; im wyższą przyjmują wartość, tym większe zanieczyszczenie – przyp. red.].

– Wywieźli w sumie cztery cysterny, a resztę zasypali – mówi mi sołtys Raczy­kowski, który obserwował wtedy rekultywowany obszar, robił zdjęcia i nagrywał filmy. Na nagraniach widać dziurę zasypaną piachem, który po zmieszaniu z fioletową cieczą wyglądał jak błoto z bagna. Raczykowski należy do miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej. – Na początku września 2021 roku pojechaliśmy nad zasypaną dziurę z detektorem do wykrywania gazów, który wzięliśmy z naszej remizy. – Sołtys włącza kolejny film w telefonie. Rozlega się głośny świst. To dźwięk nagranego detektora, który, ustawiony przy zasypanej dziurze, wskazał wysoką zawartość siarki w powietrzu. Wypełniające dziurę błoto bulgotało jak wrzący sos. Później nikt już go nie badał.

Detektor do wykrywania gazów wskazuje wysoką zawartość siarki w powietrzu. Nagranie zarejestrowano w Mirocinie Dolnym na rekultywowanym terenie. Wideo: Archiwum Redakcji

Detektor do wykrywania gazów wskazuje wysoką zawartość siarki w powietrzu. Nagranie zarejestrowano w Mirocinie Dolnym na rekultywowanym terenie. Wideo: Archiwum Redakcji

Ciężarówki załadowane odpadami, głównie osadami i kompostem, kursowały do Mirocina Dolnego ze wszystkich stron. Ile z nich mogło mieć ładunek niezgodny z kartą pojazdu i wieźć niewłaściwe odpady? Jaka ilość takich odpadów została użyta do rekultywacji, skoro kontrole transportów były nieskuteczne? Ich prowadzenie miał umożliwiać między innymi obowiązkowy całodobowy monitoring. Brakowało go okresowo między lutym a wrześniem 2021 roku, czyli również w czasie, gdy spółka Solveco zarządzana przez Winiarskiego, udziałowca w spółce Irreco, przyjmowała niebezpieczne odpady z Mysłowic i wysyłała je do różnych przedsiębiorstw rozsianych po kraju. Józef Garboś, nowy prezes Irreco, bronił się, że monitoring został skradziony. A kiedy ponownie go brakowało między kwietniem a lipcem 2022 roku, spółka tłumaczyła się brakiem prądu.

Na zdjęciach wykonanych przeze mnie i mieszkańców w kolejnych latach trwania rekultywacji można dostrzec odpady z plastiku, folii, szkła, gąbki, stare felgi, butelki, baterie. Worki wyładowane odpadami komunalnymi. Zza ogrodzenia mieszkańcy widzieli też kości zwierząt, co mogłoby wskazywać, że odpady zwożono również z rzeźni. Józef Garboś twierdził, że podrzucali je mieszkańcy.

W 2021 roku kontrolerzy z WIOŚ na rekultywowanym terenie znaleźli między innymi zasypaną hałdę częściowo przemielonych odpadów pochodzących z przemysłu motoryzacyjnego, z fragmentami demontowanych pojazdów, jak tapicerka samochodowa. Inspektorzy pobrali kilka próbek. Ich analiza wykazała wysoką zawartość tworzyw sztucznych, metali, kabli, resztek tkanin. Inspektorzy zatrzymali też kilka nielegalnych transportów.

Mirocin Dolny. Teren, na którym prowadzona jest rekultywacja. Fot. Michał Szczęch

Spółka Sarr z Bolechowa pod Poznaniem zwiozła do Mirocina rozdrobnione odpady wielkogabarytowe, między innymi płyty meblowe i tekstylia, choć w dokumentach było napisane, że to minerały. W zarządzie spółki zasiada Piotr Rosiński. Jego działalność związana z odpadami uprzykrzała w przeszłości życie mieszkańcom wsi Karmelita w województwie kujawsko-pomorskim. Prowadził tam rekultywację, a ludzie skarżyli się na zwożenie odpadów nocą, smród i plagi szczurów. W 2016 roku zgromadzoną tam przez Rosińskiego ogromną hałdę odpadów strawił pożar. Gaszenie trwało tydzień.

Spółka Polcopper z Przysieki pod Lesznem transportowała natomiast do Mirocina rozdrobnione odpady komunalne, choć dokumenty opisywały je jako okładziny piecowe i materiały ogniotrwałe. W latach 2020–2021 na terenie należącym do spółki wybuchło kilka groźnych pożarów odpadów. Kontrole wykazały nieprawidłowości w ich składowaniu. Piotra Rusieckiego, dyrektora generalnego spółki, łączy z Irene­uszem Winiarskim nie tylko rekultywacja w Mirocinie, na  którą dostarczał odpady, ale też żużel. Jest dyrektorem generalnym Unii Leszno, klubu żużlowej ekstraligi.

– Dlaczego firma [Irreco – przyp. M.S.] teraz miesza warstwy, które wcześniej ułożyła? – dociekał na sesji Rady Miejskiej w Ko­żu­chowie we wrześniu 2021 roku burmistrz Paweł Jagasek. Zaprezentował nagranie, na którym koparka wydobywa coś z rekultywowanego składowiska, a następnie przewozi kilkadziesiąt metrów dalej i zakopuje. Krystyna Haniszewska również ją widziała, i to wielokrotnie. „Przecież to niemożliwe, że wykonawca nie wie, jak prawidłowo robić rekultywację, że nie wiedzą tego urzędnicy” – pomyślała, obserwując maszynę. Została przegoniona przez pracownika spółki.

W przypadku rekultywacji przepisy nie przewidują zatrudnienia zewnętrznego inspektora nadzoru, który będzie kontrolował jej przebieg. Konieczny jest natomiast kierownik składowiska, który musi wcześniej zdać test wiedzy merytorycznej przed komisją powołaną przez marszałka województwa. Kierownik ze składowiska w Mirocinie Dolnym miał uprawnienia, nie przebywał jednak codziennie na składowisku. Widywany był tam wręcz rzadko, co mogło wynikać z długotrwałego zwolnienia lekarskiego, o którym kierownik poinformował WIOŚ. W czasie jego nieobecności rekultywacja przebiegała bez nadzoru. Na składowisku pracowały osoby niekompetentne, które nie miały doświadczenia z zakresu gospodarki odpadami. Nie potrafiły nawet ich rozróżniać, co potwierdzili inspektorzy WIOŚ. Irreco do rozładunku odpadów zatrudniała między innymi pracowników okolicznych skupów złomu. Na składowisku dorabiali na czarno, najczęściej po godzinach. Mówili mi, że dostają nawet 500 złotych za kilka godzin pracy.


Spółka prowadząca rekultywację w Miro­cinie Dolnym na początku swojej działalności zwróciła się z wnioskiem do nadleśnictwa w Nowej Soli o pozwolenie na wybudowanie ogrodzenia na terenie lasu.

– Wydaliśmy je, bo nie mieliśmy jeszcze pojęcia, z kim tak naprawdę mamy do czynienia – mówi mi nadleśniczy Artur Tararuj. I wspomina nieprawidłowości, do których zaczęło dochodzić na obszarze zajętym przez spółkę, która zdążyła zmienić nazwę na Irreco, a prezesa na Józefa Garbosia. – Umowę między nami a spółką obwarowaliśmy zastrzeżeniami. – W dokumentacji jest napisane między innymi, że nie mogła wycinać drzew, a na styku rekultywowanego terenu i lasu mogła używać wyłącznie naturalnych materiałów, typu żwir i ziemia. – Nie przestrzegali tych zapisów – stwierdza Tararuj.

Pożar składowiska niebezpiecznych chemikaliów w Nowinach. Fot. Wojciech Habdas / Agencja Wyborcza.pl

Pod koniec 2020 roku część substancji używanej przez Irreco do rekultywacji przelała się na teren lasu. Nadleśniczy wspomina, że miała nie tylko niepokojący wygląd („ciemna, gęsta, smolista”), ale też zapach („śmierdziała jak coś chemicznego”). Po tym odkryciu jednego z leśników odwiedził w pracy Józef Garboś w towarzystwie prawniczki spółki. Na stole postawił wódkę, szynkę i korniszony z marketu. Miał powiedzieć, że to na dobrą współpracę. Leśnik odniósł prezent do samochodu prawniczki.

„Odpad jest koloru ciemnego, o nieprzyjemnym, intensywnym zapachu i może zdaniem Nadleśnictwa Nowa Sól stanowić zagrożenie oraz doprowadzić do degradacji środowiska” – brzmiał fragment pisma wysłanego 15 grudnia 2020 roku do urzędu marszałkowskiego, starostwa, WIOŚ, burmistrza Kożuchowa i policji. Organy te jednak nie kwapiły się, żeby zbadać sprawę. Owszem, przyjechali inspektorzy WIOŚ, przed ich wizytą spółka zdążyła jednak usunąć nie tylko maź, ale też ziemię, na której ta zalegała. Miesiąc po piśmie wysłanym przez Tararuja naczelnik WIOŚ Andrzej Uchman poinformował nadleśniczego telefonicznie, że substancje zwożone na rekultywowany obszar nie stanowią zagrożenia dla środowiska.

– Na prośbę mieszkańców próbowaliśmy zlecić przebadanie tej substancji akredytowanemu laboratorium – mówi Tararuj. Wszystkie laboratoria odmówiły. Powód? – Oczekiwały, że podamy im potencjalny skład, żeby wiedziały, pod jakim kątem badać. – Nadleśniczy obrusza się, że to przecież absurd. Gdyby nadleśnictwo wiedziało, co znajduje się w ciemnej mazi, to nie musiałoby zlecać badań. Czym była maź? Tego nie wiadomo do dziś.

Widok na rekultywowany teren w Mirocinie Dolnym, 27 sierpnia 2021 roku. Fot. archiwum redakcji

Nadleśnictwo za nieprawidłowości ukarało spółkę mandatem w wysokości 2500 złotych. – Liczyliśmy na to, że władze spółki się opamiętają, że coś zrozumieją, dawaliśmy im szansę, ale nic takiego się nie wydarzyło – przyznaje Tararuj. Pracownicy nadleśnictwa gromadzili dokumentację zniszczenia lasu. Sama korespondencja w tej sprawie prowadzona między nadleśnictwem a instytucjami typu prokuratura, WIOŚ, urząd marszałkowski i starostwo, liczy osiemdziesiąt stron.

W 2022 roku, po zgłoszeniu złożonym przez Tararuja, Prokuratura Rejonowa w No­wej Soli skierowała akt oskarżenia przeciwko Irreco, a w styczniu 2023 roku sąd uznał prezesa Józefa Garbosia winnym doprowadzenia do zniszczeń w świecie roślinnym (wycinka kilkudziesięciu dorodnych drzew, między innymi buków, brzóz i dębów), naruszenia przez pracowników granic działki Lasów Państwowych i kradzieży prawie 600 ton piasku. Skazał prezesa na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Nałożył obowiązek informowania kuratora o przebiegu okresu próby, a na spółkę – obowiązek zapłacenia Narodowemu Funduszowi Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej 50 tysięcy, a Lasom Państwowym – 25 tysięcy złotych. Ponieważ firma Irreco nie wystąpiła do regionalnego dyrektora Lasów Państwowych z wnioskiem o wyłączenie gruntu leśnego z produkcji (koniecznym, by prowadzić prace na terenie lasu), w 2021 roku dyrektor nałożył mandat w wysokości ponad 200 tysięcy złotych. Spółka składała odwołania między innymi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Pod koniec 2023 roku rozpoczęła się egzekucja należności. Do stycznia 2024 roku ściągnięto nieco ponad 19 tysięcy złotych.

Józef Garboś, prezes spółki Irreco, który zastąpił na tym stanowisku Ireneusza Winiarskiego. Fot. Patryk Świtek

Spółka i jej prezes Józef Garboś zastraszali mieszkańców Mirocina Dolnego. Już w marcu 2021 roku niektórzy dostali pismo od Irreco. Prawnicy grozili pozwami za rzekome zniesławienie. Na myśli mieli choćby sygnały, które mieszkańcy wysyłali do WIOŚ, a także rozmowy ze mną. „Jeśli ta oszczercza kampania będzie dalej trwać w stosunku do Irreco, dopełni ona wszelkich starań, aby skutecznie uzyskać stosowne zadośćuczynienia i odszkodowania”. Kary miały opiewać na setki tysięcy złotych. Część mieszkańców się wystraszyła. Przestali się wypowiadać na temat rekultywacji.

Prezes Garboś, czasami sam, innym razem w towarzystwie, jeździł po Mirocinie Dolnym, parkował przy posesjach mieszkańców i obserwował. Ósmego października 2021 roku o godzinie 13:30 Helena Jaroszuk, Krystyna Haniszewska i jeszcze kilku mieszkańców odebrali wiadomość o treści „Ludzie! Pomóżcie!”. To był SMS wysłany przez Adriana Pikulskiego, jednego z liderów społecznych protestów. Pod domem jego rodziców stał samochód Józefa Garbosia z nieznanymi mieszkańcom wsi ludźmi w środku. Helena Jaroszuk popędziła rowerem z odsieczą. – Bałam się, ale przecież nie mogłam zostawić Adriana w potrzebie. – Krystyna Haniszewska załatwiała akurat swoje sprawy w Nowej Soli. Rzuciła wszystko i też ruszyła. Samochód zdążył odjechać, zanim na miejsce dotarła policja. Podobnych sytuacji w Mirocinie Dolnym było więcej.

Adrian Pikulski. Fot. archiwum prywatne

Garboś złożył na policji doniesienie, że Pikulski nielegalnie wylewa szambo do rowu (nie potwierdziło się). Policja odwiedziła Pikulskiego w pracy po kolejnym nieprawdziwym donosie, że rzekomo pracuje pod wpływem narkotyków i je rozprowadza (również się nie potwierdziło). Odbierał głuche telefony. Dostawał SMS-y na przykład takiej treści: „Czy ja robie Panu porute z tytulu Panskiej dzialalnosci bialym proszkiem (…)” [pisownia oryginalna – przyp. red.].

Pikulski poprosił przedszkolanki, by czujnie obserwowały jego dziecko. Złożył na policji doniesienie, że jest nękany i zastraszany. Sprawa została umorzona z braku dowodów.


W lutym 2022 roku na rekultywowany teren przyjechał samochód z numerami rejestracyjnymi z Częstochowy. Z późniejszych zeznań pracownika spółki Irreco (w prokuraturze, a następnie w sądzie), stróża składowiska, wiadomo, że wysiadło z niego dwóch mężczyzn, o których powiedział, że to „Michał i Przemysław”, że „to są chyba jacyś właściciele”. Sprawiali wrażenie, jakby czegoś szukali. W pewnym momencie jeden z mężczyzn poszedł na składowisko, skąd wrócił z czarną walizką. Powiedział, że w środku jest kamera. Walizkę załadował do samochodu i odjechali.

To była kamera nadleśnictwa, obejmująca swym zasięgiem rekultywowany obszar. – Zamontowaliśmy ją, bo spółka w tym miejscu naruszała granicę lasu i kradła piach – powiedział mi pracownik nadleśnictwa. Twarz mężczyzny zachowała się na nagraniu. To Michał Knaś. „On już wcześniej tutaj przyjeżdżał” – powiedział o nim stróż składowiska. Jeden z leśników w przeszłości był przez Knasia przeganiany, gdy patrolował las dookoła rekultywowanego obszaru. Drugi w czerwcu 2021 roku ukarał Knasia mandatem za wjazd koparką na teren lasu i zniszczenie skarpy. Sprawa kradzieży kamery trafiła do Prokuratury Rejonowej w Nowej Soli. Po długich poszukiwaniach Knaś został przesłuchany. Nie przyznał się. Sąd nie dał mu wiary i w styczniu 2023 roku uznał go winnym kradzieży kamery nadleśnictwa, zasądzając 4 tysiące złotych kary i prawie 11 tysięcy złotych dla nadleśnictwa, by pokryć straty.

Widok na rekultywowany teren w Mirocinie Dolnym, 3 listopada 2022 roku. Fot. archiwum redakcji

Wcześniej, w Łojkach pod Częstochową, Michał z bratem Piotrem prowadził spółkę Brothers. W 2017 roku w studzience kanalizacyjnej na terenie zakładu policjanci, strażacy, inspektorzy sanitarni i inspektorzy WIOŚ odkryli substancje chemiczne o silnym, gryzącym zapachu, zawierające między innymi ksylen i toluen, czyli szkodliwe dla zdrowia rozpuszczalniki. Bracia Knasiowie składowali tam również bez pozwolenia złom, odpadowe tworzywa sztuczne oraz dwadzieścia beczek i pojemników z resztkami substancji chemicznych i ropopochodnych. Próbki gleby pobrane z okolic składowiska wykazały przekroczenia norm dla terenów przemysłowych stężenia cynku, kadmu, ołowiu i arsenu, pierwiastków groźnych dla zdrowia i życia. WIOŚ nałożył na spółkę 10 tysięcy złotych kary i nakazał usunąć nieprawidłowości. Sprzątanie miał nadzorować Urząd Miasta Blachowni.

Dowodów na powiązania rodziny Knasiów z rekultywacją w Mirocinie Dolnym jest więcej. W 2021 roku burmistrz Jagasek zlecił wizję lokalną na rekultywowanym obszarze w związku z nielegalną wycinką drzew. Kontrolerzy dwukrotnie zastali tam pracownika spółki For Profit z Częstochowy. Zanim ich wpuścił, zadzwonił do Józefa Garbosia i poprosił o zgodę. Prezesem For Profit jest Piotr Knaś, brat Michała, tego, który ukradł kamerę. Natomiast wspólniczką w For Profit od 2022 roku jest Wiesława Knaś, ich matka. Ze spółką współpracuje też Przemysław Knaś, ojciec.

Częstochowska spółka Note należąca do Przemysława i Wiesławy Knasiów okazała się jedną z odnóg mafii paliwowej, której działalność w latach 90. polegała na wyłudzaniu podatku VAT w związku z fikcyjnym obrotem paliwami czy też – jak w przypadku Note – produkcji mieszanego paliwa. Na działalności spółki skarb państwa stracił miliony złotych. W 2005 roku Knasiowie dobrowolnie poddali się karze – przyznali się do wyłudzania VAT i obciążyli innych uczestników afery. Wcześniej zapłacili 15 milionów złotych należności wobec skarbu państwa. W efekcie nie trafili do więzienia. Przemysław Knaś został skazany na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu i 600 tysięcy złotych grzywny. Wiesława Knaś na rok i trzy miesiące więzienia w zawieszeniu oraz 100 tysięcy złotych grzywny.


Kiedy w trakcie jednej z wizyt w urzędzie marszałkowskim zapytałem wicedyrektora Jerzego Raczyńskiego, czy zna Dariusza Tarłowskiego, odpowiedział, że kojarzy to nazwisko. Po krótkiej konsultacji ze swoim przełożonym, dyrektorem Arturem Malcem, uznał jednak, że nikogo takiego nie zna. To samo powiedział Malec. Zaskakujące, biorąc pod uwagę to, że Tarłowski od listopada 2018 roku działał jako pełnomocnik AGC (późniejszej Irreco), kontaktując się między innymi z instytucjami rządowymi i samorządowymi, czyli również z marszałkiem. W 2019 roku to on z ramienia spółki brał udział w kontroli składowiska i żwirowni, która poprzedziła wydanie decyzji przez starostwo. I od lat był zaangażowany w projekty dotyczące odpadów, które łamały prawo.

Tarłowski był prezesem spółki Izomer, która od stycznia 1999 roku zwoziła odpady do betoniarni w Grabinach na Podkarpaciu. Zaniepokojeni mieszkańcy obserwowali, jak pracownicy spółki mieszają odpady z pospółką i żwirem, a następnie zakopują je kilka metrów pod ziemią albo wrzucają do ognia. Jak się później okazało, odpady te zawierały cyjanek i rakotwórczy chrom. W 2002 roku lokalne media nagłośniły sprawę nielegalnego składowania przez Izomer odpadów niebezpiecznych na terenie opuszczonej fabryki w Aleksandrowie koło Koniecpola. Tarłowski zwoził tam między innymi chemikalia z rafinerii i fabryk samochodów. Kontrola wykazała skażenie terenu metalami ciężkimi.

Cztery lata później w Wodzisławiu Śląs­kim mieszkańcy protestowali przeciwko rekultywacji prowadzonej przez spółkę Rent Hus przy użyciu płynnych osadów ściekowych. Odór czuć było w promieniu kilometra. W dawnej cegielni powstało cuchnące zalewisko. Przedstawiciele spółki zapewniali, że je zlikwidują. „Już nagromadzone osady będziemy wywozić pomieszane z popiołem” – zapowiadał pełnomocnik Rent Hus. Był nim Dariusz Tarłowski.

 

Nielegalne składowisko odpadów tekstylnych w Kamieńcu, na którym w nocy 31 października 2023 roku wybuchł pożar. Fot. Bartosz Banka / Agencja Wyborcza.pl

W kolejnych latach Tarłowski powiązany był między innymi z Przedsiębiorst­wem Produkcyjno-Usługowo-Handlowym Impexus, które zwoziło i przetrzymywało w niewłaściwy sposób odpady, w tym osady ściekowe, na działce dzierżawionej od Za­kładów Azo­towych Kędzierzyn S.A. Miał również związek ze spółką Novel Trade z siedzibą w Czechowicach-Dziedzicach, która przez kilka miesięcy, na przełomie 2014 i 2015 roku, zarządzała wysypiskiem w Pyskowicach w województwie śląskim. WIOŚ skontrolował to wysypisko i wykrył wiele nieprawidłowości. Spółka między innymi odprowadzała odcieki z odpadów do rzeki Dramy.

W 2018 roku Tarłowski dotarł do Miro­cina Dolnego, najpierw jako kolega, a później pełnomocnik Ireneusza Winiarskiego. Odwiedzał urzędy, składał obietnice, a po uzyskaniu pozwoleń w urzędzie marszałkowskim i starostwie zniknął. Od grudnia 2021 roku jest poszukiwany listem gończym przez Komendę Miejską Policji w Częstochowie i Komendę Wojewódzką Policji w Kato­wicach między innymi za „istotne obniżenie jakości wody, powietrza lub powierzchni ziemi lub zniszczenie w świecie roślinnym lub zwierzęcym w znacznych rozmiarach” (art. 182 §1 Kodeksu karnego). Policja nie udziela szczegółowych informacji w tej sprawie.

Do listu gończego dołączono czarno-białe zdjęcie. Tarłowski ma na nim ciemne włosy, wąsy i bródkę, ubrany jest w marynarkę, białą koszulę i krawat. Pokazuję je sołtysowi Raczykowskiemu. – To z nim piłem kawę w Kożuchowie w 2018 roku. – Nie ma wątpliwości. Zaznacza jednak, że zdjęcie, którym dysponuje policja, jest stare. – Gdy spotkałem Tarłowskiego, miał szpakowate włosy, nie nosił już bródki i wąsa, nie był taki elegancki.

Dariusz Tarłowski. Źródło: poszukiwani.policja.pl

Zwożenie i układanie opon przed uzyskaniem pozwolenia ze starostwa, jedynie wyrywkowe kontrole, brak monitoringu, nieobecność kierownika składowiska, niewykwalifikowani pracownicy, ciemna substancja w lesie, brak właściwej reakcji urzędów, zakopywanie odpadów w miejscach do tego nieprzeznaczonych, magazynowanie odcieków z odpadów i stwarzanie zagrożenia dla środowiska, zastraszanie mieszkańców, powiązania wspólnika Irreco ze spółką zajmującą się przetwarzaniem odpadów niebezpiecznych, nieprawidłowości w tej spółce, związki z osobami skazanymi za nadużycia w gospodarce odpadami – wszystko to budzi podejrzenia, że na rekultywowany teren mogły trafiać niewłaściwe odpady, w tym niebezpieczne.

W 2021 roku mieszkańcy złożyli zawiadomienie w Prokuraturze Rejonowej w Nowej Soli dotyczące podejrzenia skażenia środowiska w Mirocinie Dolnym, a w konsekwencji sprowadzenia zagrożenia dla zdrowia i życia ludzi. Prokuratorka Katarzyna Kapela powołała biegłego z zakresu ochrony środowiska, doktora inżyniera Eugeniusza Babicza. W grudniu 2021 roku sporządził on opinię, w której wskazał, że nie znalazł na rekultywowanym terenie i w jego pobliżu odpadów niebezpiecznych, choć tego nie wykluczył: „Istnieją pewne wątpliwości, czy w okresie prowadzonych prac (…) nie umieszczono gdzieś innych odpadów stałych, a nawet płynnych, w tym niebezpiecznych”. Prokuratura umorzyła śledztwo.

Protest mieszkańców Mirocina Dolnego, 20 kwietnia 2023 roku. Fot. archiwum redakcji

Po alarmach nieuspokojonych tym miesz­kańców w lipcu 2022 roku inspektorzy WIOŚ przeprowadzili kolejną kontrolę. Potwierdzili, że w głębokich na sześć metrów dołach przedsiębiorca przez przynajmniej miesiąc znowu gromadził odpady, między innymi osady ściekowe. Doły nie były w żaden sposób zabezpieczone, więc odcieki przenikały do gleby. Prokuratura Okręgowa w Zielonej Górze nakazała wznowić postępowanie i powołać kolejnego biegłego, by jeszcze raz sprawdził, czy składowanie i przetwarzanie odpadów w Mirocinie Dolnym wbrew przepisom mogło zagrozić życiu i zdrowiu ludzi, a także doprowadzić do degradacji środowiska. Piętnastego listopada 2023 roku do Prokuratury Rejonowej w Nowej Soli wpłynęła opinia doktora inżyniera Mateusza Cuskego.

– Czy istnieją metody badawcze, po zastosowaniu których można mieć pewność, że na rekultywowany teren w Mirocinie Dolnym nie zwieziono odpadów niebezpiecznych, skoro rekultywacja trwa kilka lat, wcześniej brakowało rzetelnych kontroli i badań, a dziurę zasypano niemal 200 tysiącami ton odpadów, głównie zmielonymi śmieciami? – zapytałem biegłego.

Odpowiedział tylko, że należałoby przekopać i przewiercić cały obszar.

– Zadanie wydaje się niewykonalne – zauważyłem.

– Do zakończenia śledztwa nie mogę komentować tej sprawy – uciął Cuske.

Podobne pytanie zadałem Katarzynie Wojciechowskiej, zastępczyni prokuratora rejonowego i rzeczniczce prasowej prokuratury w Nowej Soli. Taką otrzymałem odpowiedź: „W ocenie Prokuratury nadesłana opinia wymaga uzupełnienia, stąd jej wnioski nie mogą zostać uznane za ostateczne”.


Dopiero w 2022 roku Paweł Jagasek, burmistrz Kożuchowa, rozpoczął procedurę nakładania na Irreco dwóch kar w wysokości 777 tysięcy i 405 tysięcy złotych za okaleczenie drzew oraz ich nielegalną wycinkę. Spółka odwołała się do Samorządowego Kolegium Odwoławczego, które przekierowało sprawę do gminy do ponownego rozpatrzenia.

Kilka kar nałożył również Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska w Zielonej Górze: w maju 2021 roku 10 tysięcy złotych za zwożenie opon przed uzyskaniem pozwolenia na prowadzenie rekultywacji (zapłacona); w marcu 2022 roku 50 tysięcy złotych za brak monitoringu (zapłacona) i pół miliona złotych kary za gospodarowanie odpadami niezgodnie z pozwoleniem (spółka odwołała się do sądu administracyjnego i sprawa trafiła do ponownego rozpatrzenia przez GIOŚ, który podtrzymał swoją decyzję).

W 2023 roku pojawiły się kolejne kary: w lutym – 75 tysięcy złotych za brak całodobowego monitoringu oraz przesyłania z niego obrazu w czasie rzeczywistym do WIOŚ (spółka odwołała się do GIOŚ), w marcu – 750 tysięcy złotych za gospodarowanie odpadami niezgodnie z zezwoleniem, czyli za używanie kompostu z widoczną zawartością tworzyw sztucznych, gumy, drewna i szkła, za niewłaściwe składowanie, za przetrzymywanie osadów ściekowych w niezabezpieczonych dołach, a także za niewłaściwe dawkowanie osadów ściekowych (spółka odwołała się do GIOŚ); w kwietniu – 50 tysięcy złotych za nieterminowe prowadzenie ewidencji wytwarzanych odpadów (także w tym przypadku spółka odwołała się do GIOŚ). Sprawy sądowe i ewentualne ponowne rozpatrywanie decyzji mogą potrwać nawet kilka lat.

Śmieciorządowcy

Widok na rekultywowany teren w Mirocinie Dolnym, 27 grudnia 2023 roku. Fot. archiwum redakcji

Mieszkańcy Mirocina Dolnego szukali pomocy między innymi w Najwyższej Izbie Kontroli (NIK). Już pod koniec 2020 roku zwrócili się do Wydziału Skarg i Wniosków NIK w Warszawie o przeprowadzenie kontroli dotyczącej działalności spółki Irreco. W odpowiedzi przysłanej w styczniu 2021 roku przeczytali, że „zgłoszona sprawa została zarejestrowana i odpowiednio sklasyfikowana w centralnej bazie skargowej, do dalszych analiz i ewentualnego wykorzystania w toku przyszłych kontroli NIK, w granicach ustawowych kompetencji”. Minęły trzy lata. Mieszkańcy wciąż czekają.

W 2022 roku Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport Wykorzystywanie odpadów do rekultywacji gruntów zdegradowanych oraz wyrobisk kopalin objętych prawem własności nieruchomości gruntowej. Inspektorzy skontrolowali marszałków i starostów województw: kujawsko-pomorskiego, lubelskiego, łódzkiego, mazowieckiego, warmińsko-mazurskiego i wielkopolskiego (województwo lubuskie, w którym leży Mirocin Dolny, nie zostało objęte badaniem), którzy wydawali pozwolenia na prowadzenie rekultywacji w latach 2016–2021, łącznie dwadzieścia osiem urzędów. Zauważyli, że większość z nich nie prowadzi kontroli rekultywowanych składowisk lub robi to nierzetelnie.

Zdjęcia satelitarne pokazujące, jak zmieniał się teren dawnej żwirowni przekształconej w wysypisko. Oprac. Marcin Czajkowski / magazynpismo.pl

Na przykład Urząd Marszałkowski Wo­jewództwa Lubelskiego nie kontrolował jakości ani ilości odpadów zwożonych na rekultywację. Urząd Marszałkowski Woje­wództwa Łódzkiego nierzetelnie kontrolował takie odpady, a w przypadku wykrycia nieprawidłowości zwlekał z cofnięciem pozwoleń na odzysk. Podobnie robił Urząd Marszałkowski Województwa Warmińsko-Mazurskiego, który przeprowadzał kontrole w ograniczonym zakresie. Urząd Marszałkowski Województwa Wielkopolskiego w okresie od 2019 roku do końca pierwszego kwartału 2021 roku nie przeprowadził żadnej kontroli, mimo że co trzecia kontrola z lat 2016–2018 wykazała nieprawidłowości dotyczące przetwarzania odpadów na rekultywowanych obszarach. Urząd Marszałkowski Województwa Mazowieckiego w okresie ujętym w raporcie przeprowadził jedynie dwie, w dodatku nierzetelne kontrole ilości i jakości odpadów wykorzystywanych do rekultywacji. W efekcie urząd ten nie podejmował działań, które prowadziłyby do usunięcia lub wyjaśnienia nieprawidłowości zachodzących podczas rekultywacji. Powiaty włocławski, opoczyński, rawicki i ostrowski nie kontrolowały jakości ani ilości odpadów wykorzystywanych do rekultywacji. Powiaty hrubieszowski i ostródzki nie tylko nie wykonywały takich kontroli, ale w swoich decyzjach naruszyły ustawę o odpadach.


Na składowisku odpadów. Wideo: Maksim Safaniuk / iStock.com


Na składowisku odpadów. Wideo: Maksim Safaniuk / iStock.com

– Urzędy marszałkowskie i starostwa powiatowe wydają pozwolenia na prowadzenie rekultywacji za pomocą odpadów, a później nie kontrolują, w jaki sposób są one prowadzone – mówi Anna Brewka, inspektorka delegatury NIK-u w Olsztynie, współautorka raportu. – Ustalają warunki, których później nie egzekwują. Nie ma też jasno rozdzielonych kompetencji, jedna instytucja przerzuca odpowiedzialność na drugą. Odpowiadają wszyscy, czyli nikt. To zachęca przedsiębiorców, żeby zasypywać dziury wszelkimi odpadami, również tymi niezgodnymi z pozwoleniem, zwłaszcza obecnie, gdy mamy tak duży problem z ich zagospodarowaniem. Uważają, że obowiązuje zasada „skoro nikt nie widzi, to możemy”.

– To przedsiębiorca prowadzący rekultywację zatrudnia tak zwanego kierownika rekultywowanego składowiska, który ma zwracać uwagę na wszelkie nieprawidłowości i zgłaszać je firmie – zwraca uwagę inspektor Ganecki. – Problem w tym, że taki kierownik jest podwładnym przedsiębiorcy, jest przez niego opłacany, więc nie wystąpi przeciwko swojemu szefowi. Zatem w rzeczywistości nie ma nic do powiedzenia. To musi się zmienić. Rekultywacje muszą być nadzorowane przez kierownika z zewnątrz. Potrzebne są zmiany w prawie.

Sprawa Mirocina Dolnego jest niemal podręcznikowym przykładem zaniechań, nieprawidłowości i ucieczki od odpowiedzialności, które opisali inspektorzy NIK.

Miejskie wysypisko śmieci pod Bydgoszczą. Fot. Arkadiusz Wojtasiewicz / Agencja Wyborcza.pl

Ireneusz Winiarski zgłosił się do Urzędu Marszałkowskiego Województwa Lubus­kiego z wnioskiem o wydanie decyzji pozwalającej na rekultywację w Mirocinie Dolnym 7 grudnia 2018 roku. Trzy dni później wniosek wpłynął do departamentu środowiska, który pozytywną opinię wydał po czterech kolejnych dniach. Podpisał się pod nią dyrektor tego departamentu Artur Malec, który podlegał wtedy Stanisławowi Tomczyszynowi, od 2014 roku wicemarszałkowi województwa lubuskiego, z wykształcenia nauczycielowi historii, który wcześniej był dyrektorem podstawówki w lubuskiej wsi Jabłonna. To właśnie Tomczyszyn do niedawna odpowiadał w urzędzie marszałkowskim za sprawy związane ze środowiskiem (w październiku wystartował w wyborach parlamentarnych i został posłem z ramienia Polskiego Stronnictwa Ludowego).

– Urzędnicy mogli skonsultować się z nami, ale nie zrobili tego – mówi inspektor Ganecki.

– Nie wstali nawet zza biurek, nie pojechali do Mirocina Dolnego, żeby zobaczyć, na co się godzą.

Skąd ten pośpiech? „Organy administracji publicznej powinny działać w sprawie wnikliwie i szybko, posługując się możliwie najprostszymi środkami prowadzącymi do jej załatwienia” – to odpowiedź, którą otrzymałem z urzędu marszałkowskiego. W przypadku protestów mieszkańców, zgłoszeń o nieprawidłowościach w toczącej się rekultywacji podobnej pilności urząd już nie wykazał.

 

Posłuchaj: Recykling nie działa. Czym zastąpić plastik?

 

Decyzja pozwoliła spółce prowadzić rekultywację w Mirocinie Dolnym na terenie wielkości ponad czterech hektarów (czyli pokrywającym się z obszarem całej działki, na której kiedyś wydobywano żwir), mimo że z dokumentacji sprzed lat, do której urzędnicy mieli dostęp, wynika, że składowisko odpadów w obrębie żwirowiska liczyło nieco ponad hektar powierzchni. Urzędnicy z pewnością dostrzegliby to gołym okiem, gdyby przed wydaniem decyzji odwiedzili Mirocin Dolny. Zobaczyliby rosnące na miejscu zdrowe drzewa, trzcinowisko, może spotkaliby też stado saren.

Dlaczego nie pojechali? Artur Malec i jego zastępca, wicedyrektor Jerzy Raczyński, winą obarczyli WIOŚ. Oto odpowiedź, którą od nich otrzymałem: „Odstąpiono od kontroli przedmiotowego składowiska odpadów przed wydaniem decyzji z uwagi na to, że pismem z dnia 26 maja 2017 roku (…) Wojewódzki Inspektor Ochrony Środowiska w Zielonej Górze poinformował urząd marszałkowski o tym, że składowisko odpadów w Mirocinie Dolnym nie spełnia wymogów technicznych oraz formalnych określonych w przepisach prawa i powinno zostać zamknięte”.

– Zaznaczaliśmy, że rekultywacja powinna objąć tylko teren starego składowiska. Urzędnicy z urzędu marszałkowskiego wskazali jednak cztery hektary, bo o tyle wnioskował przedsiębiorca. To mu było na rękę. Im większa powierzchnia do rekultywacji, tym większa ilość użytych odpadów, a w konsekwencji większy zarobek – komentuje sprawę Ganecki.

Urzędnicy z nowosolskiego starostwa zadecydowali 7 października 2019 roku, że spółka Irreco w latach 2020–2023 mogła przyjąć na rekultywowany teren w Miro­cinie Dolnym 50 tysięcy ton kompostu oraz 30 tysięcy ton osadów ściekowych rocznie. „Grunty nie są ani orne, ani leśne, tylko kategorii inne lub przemysłowe” – tak uzasadnili swoją decyzję. Podpis pod nią złożyła Marzena Gruchacz-Grzybek. Oto fragment SMS-a, który otrzymałem od niej w 2023 roku: „Przedmiotowe postępowanie było prowadzone pod nadzorem Naczelnika wydziału – Pani Marty Pasiewicz i Wicestarosty Waldemara Wrześniaka. (…) Podpis mój widnieje na decyzji, ale tylko dlatego, że od 1 października 2019 roku zastępowałam Panią Naczelnik z zakresu ochrony środowiska, która odeszła z końcem września 2019 roku na zwolnienie lekarskie w związku z ciążą. Projekt decyzji został przygotowany i przekazany do akceptacji do Pana Wicestarosty”.

Co na to starostwo? „Projekt decyzji przygotował inspektor w Wydziale Budownictwa i Ochrony Środowiska. Projekt nie był opiniowany przez żadnego z członków Zarządu Powiatu Nowosolskiego (ani przez starostę, ani przez wicestarostę), był jedynie konsultowany z obsługą prawną” – władze powiatu winą obarczyły podległą im urzędniczkę.

Gruchacz-Grzybek przez ponad siedem lat pracowała jako nauczycielka biologii. W 2018 roku wygrała konkurs na stanowisko głównej specjalistki w wydziale ochrony środowiska w starostwie. Już w trakcie trwania rekultywacji, mimo licznych nieprawidłowości, Gruchacz-Grzybek awansowała na naczelniczkę wydziału. W 2022 roku odeszła ze starostwa. „Pojawiła się możliwość powrotu do szkoły, na cały etat. Skorzystałam i powróciłam do wykonywania swojego zawodu” – napisała mi w SMS-ie.

Składowisko odpadów w pobliżu osiedla Juliusza w Sosnowcu. Fot. Kamila Kotusz / Agencja Gazeta

Nadzór nad sprawami związanymi ze śro­do­wiskiem sprawuje wicestarosta Wal­demar Wrześniak. W latach 90. na targowisku w Nowej Soli handlował chemią gospodarczą. Był wówczas wspólnikiem Jacka Milewskiego. Gdy Milewski ponad dwadzieścia lat temu został wiceprezydentem Nowej Soli (dziś jest prezydentem), Wrześniak dostał posadę w nowosolskim zakładzie gospodarki komunalnej. Do 2014 roku był tam kierownikiem i zajmował się między innymi śmieciami. Następnie został starostą powiatu nowosolskiego. Od 2018 roku jest wicestarostą, podlegając nowej starościnie, Iwonie Brzozowskiej, która wcześniej przez cztery lata była radną powiatową, a przez dwadzieścia lat dyrektorką domu kultury we wsi Kolsko.

– Wizja lokalna oraz kontrole przeprowadzone w dniach 11 grudnia 2020 roku i 21 stycznia 2021 roku potwierdzają, że gospodarowanie odpadami odbywa się zgodnie z warunkami określonymi w zezwoleniu wydanym przez starostwo – zapewniał mnie Wrześniak w styczniu 2021 roku, mimo nieprawidłowości zgłaszanych przez mieszkańców i potwierdzanych przez WIOŚ.

– W ubiegłym roku starostwo nie znalazło uchybień, które skutkowałyby koniecznością wstrzymania rekultywacji – twierdziła Brzozowska miesiąc później. Podobnych wypowiedzi ze strony starosty i wicestarosty padało więcej. W trakcie posiedzeń rady powiatu Wrześniak informował, że „rekultywacja prowadzona jest zgodnie ze sztuką, wręcz wzorcowo”.

Potwierdzała to Brzozowska. Czas płynął. Góra odpadów rosła.

Rekultywacja w Mirocinie Dolnym nie jest jedynym problemem Brzozowskiej i Wrześniaka związanym z ochroną środowiska. Kolejny to bomba ekologiczna w Nowej Soli: 60 tysięcy ton odpadów ropopochodnych, które zalegają na terenie pofabrycznym. Zwieziono je tam ponad dwadzieścia lat temu. W 2018 i 2019 roku Brzozowska i Wrześniak poszukiwali firmy, która zajęłaby się jej utylizacją. Rozmowy prowadzili między innymi ze spółką AGC, czyli z Ireneuszem Winiarskim i jego współpracownikiem Dariuszem Tarłowskim. Zapytałem starościnę o rozmowy z ludźmi z AGC. Odpisała, że „żadna z firm nie podjęła działań w temacie”, a spotkania „nie były protokołowane”.


Na alarmy płynące z Mirocina Dolnego nie reagowali również odpowiedzialni za ochronę środowiska w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Lubuskiego: wicemarszałek Stanisław Tomczyszyn oraz podlegli mu urzędnicy, Artur Malec i Jerzy Raczyński. W marcu 2021 roku, gdy sprawą coraz bardziej interesowały się media, Tomczyszyn wystosował apel do starosty: „żądam w trybie natychmiastowym cofnięcia zezwolenia na odzysk odpadów w związku z rekultywacją przedmiotowego składowiska”. Podobny wysłał do WIOŚ. „Skoro to jest źle robione, skoro ludzie nie chcą tej rekultywacji, to postanowiłem to przeciąć i zażądałem od starostwa i WIOŚ cofnięcia pozwoleń – komentował wówczas. – Jak to zrobią, my cofniemy naszą decyzję i zamykamy temat”.

Co na to Brzozowska? „Starosta Nowo­solski nie jest organem właściwym do wstrzymania rekultywacji – poinformowała dwa tygodnie później, odpowiadając na zapytanie prasowe. – Na dzień dzisiejszy nie ma przesłanek do wznowienia postępowania o cofnięcie przedmiotowego zezwolenia, ponieważ nie ma innych środków dowodowych, których przeprowadzenie mogłoby stwierdzić, czy doszło do jakichkolwiek naruszeń”. Na Facebooku zaapelowała do wicemarszałka, żeby „nie wprowadzał opinii publicznej w błąd” i „sam podjął stosowne działania”, które „będą satysfakcjonujące dla mieszkańców Mirocina Dolnego”.

Wicestarosta nowosolski Waldemar Wrześniak. Fot. Michał Szczęch
Starościna nowosolska Iwona Brzozowska. Fot. Michał Szczęch
Artur Malec, dyrektor departamentu środowiska w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Lubuskiego. Fot. Michał Szczęch
Jerzy Raczyński, wicedyrektor departamentu środowiska w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Lubuskiego. Fot. Michał Szczęch
Wicemarszałek Stanisław Tomczyszyn. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl

W tym czasie było już wiadomo, że spółka nie przestrzega harmonogramu prac, że zwiozła opony przed uzyskaniem pozwolenia, że dostarcza kompost i osady ściekowe, choć nie powinna tego robić na tym etapie, że zniszczyła las, a na jego teren wylała się dziwna, ciemna substancja. Że w Mirocinie Dolnym śmierdzi. Ostatecznie ani Brzozowska, ani Tomczyszyn nie wstrzymali jednak rekultywacji.

W sierpniu 2021 roku zrobił to inspektor Ganecki, jako główny powód wskazując, że urząd marszałkowski pozwolił na rekultywowanie obszaru o wielkości ponad czterech hektarów, choć nieczynne składowisko po FSO zajmowało nieco ponad hektar. – Przecież membrana, która ma chronić grunt przed odciekami z odpadów, w Mirocinie Dolnym znajduje się tylko w obrębie składowiska. Reszta obszaru, czyli dawna żwirownia, nie jest w ten sposób zabezpieczona – przestrzegał w rozmowie ze mną.

Na składowisku odpadów. Wideo: SVTeam / iStock.com

Na składowisku odpadów. Wideo: SVTeam / iStock.com

Choć przedsiębiorca z powodu wstrzymania prac miał zakaz przyjmowania odpadów, na składowisko i tak jeździły kolejne ciężarówki. „Jeżdżą, żeby zabrać niewłaściwe odpady, które tam trafiły, czyli przede wszystkim poszatkowane meble – informowała Gruchacz-Grzybek w trakcie posiedzenia rady powiatu w sierpniu 2021 roku, zaraz po tym, jak rekultywacja została wstrzymana. – Niewłaściwych odpadów przyjechały tylko dwa transporty”.

„Dlaczego w takim razie tych ciężarówek jeździ tam tak dużo? – dociekali mieszkańcy Mirocina Dolnego. – Czyżby niewłaściwych odpadów do wywiezienia było jednak więcej? A może rekultywacja, mimo decyzji o wstrzymaniu, wciąż trwa?” – mnożyli wątpliwości. Stali rzędem pod ścianą w sali obrad w starostwie.

Głos zabrał jeden z nich, Przemysław Kucko:

„Mój syn, zanim rano wyjdzie do szkoły, pyta «Tato, śmierdzi?». Odpowiadam, że śmierdzi. Wieczorem pyta «Tato, śmierdzi?». Odpowiadam, że tak. A pan mówi, że nic nie czuje!? – Kucko zwrócił się do obecnego na radzie Waldemara Wrześniaka. – My po prostu chcemy, żeby ktoś nam pomógł! Tego żądamy od ludzi, którzy są za to odpowiedzialni!”.

Ich wątpliwości były słuszne. „Mając na uwadze dokonaną ocenę składu morfo
­logicznego (…), uznać należy, że około 30 procent odpadów na obszarze rekultywo-wanym w jego wierzchniej warstwie stanowią odpady niedopuszczalne do stosowania zgodnie z decyzją Starosty Nowosolskiego i wymagające niezwłocznego usunięcia” – odnotował inspektor Ganecki.

– Jeśli WIOŚ nie odblokuje rekultywacji, to zabieram sprzęt i niech ktoś inny ją kończy – odgrażał się prezes Irreco Józef Garboś, gdy przyszedł do redakcji „Tygodnika Regionalna”.

 

Ganecki skierował sprawę do Minis­ter­stwa Klimatu i Środowiska. To nie odmówiło inspektorowi racji, ale nie zgodziło się na uchylenie decyzji marszałka. Powód? W dokumentacji sprzed lat nie było wyraźnego rozgraniczenia składowiska po FSO od żwirowni. Oba te obszary znajdowały się po prostu w obrębie jednej działki o numerze 460. W efekcie do Mirocina Dolnego znowu zaczęły jeździć setki ciężarówek.


Już 12 listopada 2020 roku inspektor Ga­nec­ki stwierdził, że spółka Irreco naruszyła harmonogram prac na rekultywowanym składowisku. Chodziło przede wszystkim o zwożenie i używanie do rekultywacji osadów ściekowych, które mogły być układane dopiero jako warstwa wierzchnia, czyli na końcu procesu, a nie na początku, jak to miało miejsce. Wstrzymał w trybie natychmiastowym dowóz osadów ściekowych i zażądał od starościny Brzozowskiej cofnięcia decyzji na przetwarzanie odpadów. Starościna po swoich kontrolach nie dopatrzyła się naruszeń wskazywanych przez WIOŚ. Gdy w styczniu 2021 roku Ganecki wysłał Brzozowskiej pismo, w którym przypomniał, że kontrole wykazały nieprawidłowości, czyli między innymi zwożenie tysięcy ton osadów ściekowych poza harmonogramem, ta wszczęła postępowanie administracyjne, ale szybko je umorzyła. I umyła ręce, odsyłając pismo do urzędu marszałkowskiego.

Ganecki odwołał się do Samorządowego Kolegium Odwoławczego (SKO) w Zielonej Górze. Takich kolegiów jest w Polsce czterdzieści dziewięć, po jednym na każde z byłych miast wojewódzkich. Odwołanie może tam złożyć każdy, kto nie zgadza się z decyzją wydaną przez wójta, burmistrza lub starostę dotyczącą spraw związanych z podatkami, działalnością gospodarczą, planowaniem przestrzennym czy gospodarką nieruchomościami. Decyzję SKO można zaskarżyć do wojewódzkiego sądu administracyjnego. W kwietniu 2021 roku przyznało ono rację inspektorowi. Nakazało staroście wykonać rzetelne oględziny składowiska, przesłuchać świadków, a także wykonać badania laboratoryjne, żeby sprawdzić, co znajduje się w poszczególnych warstwach odpadów. Aż trudno uwierzyć, że wcześniej nie zlecono tych czynności.

Pomocne dłonie do Irreco wyciągnęli wówczas wicemarszałek Tomczyszyn, dyrek­tor Malec i wicedyrektor Raczyński. W lipcu 2021 roku zmienili harmonogram prac, pozwalając spółce na prowadzenie rekultywacji sektorami, dzięki czemu zalegalizowali zwożenie osadów ściekowych i kompostu na wczesnym etapie prac. Stało się tak pomimo braku rowu opaskowego, który zabezpieczałby teren przed przesiąkaniem niebezpiecznych odcieków z tych odpadów, odprowadzając je. W efekcie przez trzy lata wsiąkały w grunt.

Na pierwszym planie Mirosław Ganecki, szef WIOŚ w Zielonej Górze, po lewej nadbrygadier Arkadiusz Przybyła, po prawej wojewoda Władysław Dajczak. Fot. Artur Łukasiewicz / Gazeta Wyborcza
Zdjęcie wykonane w 2020 roku na rekultywowanym terenie. Po lewej wicedyrektor Jerzy Raczyński. Fot. Michał Szczęch

Po zwiezieniu 200 tysięcy ton odpadów dziś nie ma gdzie rowu wybudować. Po ulewach powstało tam zalewisko, wypełnione tysiącami litrów deszczówki wymieszanej z toksycznym koktajlem. Ścieki przenikają przez wał prowizorycznie usypany z ziemi, płyną w stronę lasu, nadal wsiąkają w grunt. Inspektorzy WIOŚ przyjechali na oględziny dopiero pod koniec grudnia 2023 roku, po interwencji mojej i mieszkańców. W styczniu pobierali próbki do badań z jednej z kałuż.

Widok na rekultywowany teren w Mirocinie Dolnym, 14 grudnia 2022 roku. Fot. archiwum redakcji

Zmobilizowani przez WIOŚ i SKO starościna i wicestarosta zlecili w końcu pobranie próbek do badań na głębokości kilku metrów. Wynajęli do tego laboratorium działające przy spółce Inneko w Gorzowie Wielkopolskim, tej samej, która brała udział w unieszkodliwianiu bomby ekologicznej z Mysłowic. Zapłacili z publicznych pieniędzy blisko 11 tysięcy złotych. Pracownicy laboratorium pobrali sześć próbek o wadze od 35 do 48 kilogramów z miejsc, które wskazali pracownicy starostwa. Z badań wynikało, że rekultywacja prowadzona jest niemal wzorcowo. Brzozowska i Wrześniak chwalili się tym publicznie, między innymi w trakcie posiedzeń rady powiatu.

Metodą badawczą, jaką zastosowało laboratorium, nie można było jednak sprawdzić, czy na składowisko przywieziono materiały niebezpieczne. Z dokumentacji związanej z badaniem wynika, że objęło ono jedenaście kodów odpadów, między innymi opakowania z papieru, tworzywa sztuczne, metale, drewno, szkło, ale nie kody odpadów niebezpiecznych. Radny Adrian Pikulski napisał skargę do Polskiego Centrum Akredytacji (PCA). Przeprowadzono postępowanie wyjaśniające i okazało się, że PCA nie może laboratorium nic zarzucić, bo „badania zostały wykonane metodami nieakredytowanymi”, co zostało „uzgodnione ze zleceniodawcą, tj. powiatem nowosolskim”.

W styczniu 2022 roku Brzozowska w całości umorzyła trwające postępowanie administracyjne, a Ganecki ponownie odwołał się do SKO. W maju 2022 roku kolegium oceniło, że starościna naruszyła przepisy postępowania administracyjnego. Brzozowskiej wytknięto między innymi, że celowo zaniechała zrealizowania wskazań kolegium sprzed roku, że nie wszczęła ani czynności wyjaśniających, ani dowodowych, że popełniła liczne uchybienia proceduralne. Jednak sukces mieszkańców Mirocina Dolnego i WIOŚ nie był nawet połowiczny. SKO uznało bowiem, że osady ściekowe i kompost mogły zjeżdżać na rekultywowany obszar, skoro urząd marszałkowski zezwolił na prowadzenie prac sektorowo.

SKO oceniło badania zlecone przez starostwo jako niewłaściwie i nierzetelne. Nakazało przeprowadzić kolejne. Nie odbyły się. Powód? „Ogłosiliśmy cztery konkursy na wyłonienie wykonawcy i nikt się nie zgłosił” – tłumaczył Wrześniak w marcu 2023 roku w trakcie wspólnego posiedzenia komisji rady powiatu. Dziś dokopanie się do dna pierwszej warstwy, by sprawdzić, co tam zwieziono, wydaje się niemożliwe.

– Jeśli są przesłanki, że przedsiębiorca zwozi na rekultywowany obszar niewłaściwe odpady, to należy wykonać odwierty – mówi Anna Brewka, inspektorka NIK-u. – Niestety, jeśli takie odwierty są w ogóle zlecane, to niezwykle rzadko lub są przeprowadzane w nieodpowiednich miejscach.


Z dostępnych sprawozdań finansowych spółki Irreco za lata 2017–2021 wynika, że rekultywacja w Mirocinie Dolnym była bardziej zajęciem charytatywnym niż biznesem. Łączne przychody wyniosły ponad 19 milionów złotych. Jednak zysk netto jest symboliczny, bo opiewa na około 330 tysięcy złotych. Tymczasem firmy, które chcąc pozbyć się odpadów, na przykład osadów ściekowych i kompostu, dostarczają je na rekultywacje, za każdą oddaną tonę muszą zapłacić nawet kilkaset złotych.

Zużyte opony na składowisku śmieci w Szczecinie. Fot. Maciej Bledowski / Alamy Stock Photo

Z szacunków WIOŚ wynika, że od początku trwania rekultywacji do maja 2023 roku – prócz 30 tysięcy ton ziemi, minerałów, kamieni, popiołów, gruzu, odpadów budowlanych i żużlu – zwieziono do Mirocina w sumie 157 tysięcy ton kompostu, co mogło dać spółce przychód rzędu przynajmniej 60 milionów złotych, licząc, zgodnie z ustaleniami radnego Przemysława Ficnera, byłego wicestarosty, że firmy wytwarzające ten odpad płacą przynajmniej 400 złotych za przyjęcie każdej tony. Zjechało też łącznie około 20 tysięcy ton osadów ściekowych, choć w opinii inspektora Ganeckiego, żeby było bezpiecznie, powinno ich zjechać co najwyżej 1300 ton, czyli piętnaście razy mniej. To potencjalnie kolejne miliony złotych przychodu.

Irreco miała zakończyć rekultywację do czerwca 2023 roku. Tymczasem prezes Józef Garboś złożył w urzędzie marszałkowskim wniosek o przedłużenie terminu o rok. Prawnicy spółki tłumaczyli opóźnienie kontrolami wszczynanymi przez WIOŚ, a także decyzją inspektora Ganeckiego o wstrzymaniu prac. Przerażeni mieszkańcy w maju 2023 roku znowu chwycili za żółty baner i biało-czerwone flagi. Tym razem pojechali do Zielonej Góry, do urzędu marszałkowskiego. Byłem tam z nimi.

– Przedłuży pan decyzję czy nie? – do­py­­tywali wicemarszałka Stanisława Tom­czyszyna.

– Ja nie miałem nic wspólnego z tym wysypiskiem, państwo obarczacie mnie za grzechy, których w życiu nie popełniłem – odparł, jakby zapominając o decyzjach wydanych przez Malca i Raczyńskiego.

Następnego dnia znowu pojechaliśmy do urzędu.

– Redaktora nie zapraszałem! – oburzył się Tomczyszyn. Przy pomocy Raczyńskiego i prawniczki wygonił mnie z sali.

Później poświęcił mi kilkanaście minut. Zadeklarował, że od teraz będzie czytał wszystkie ważne decyzje, które przechodzą przez podległe mu wydziały. Równocześnie jednak przedłużył rekultywację do listopada 2023 roku.

Kolejny wniosek, tym razem o wydłużenie terminu na przetwarzanie odpadów, prezes Irreco złożył w starostwie. To właśnie tam miało się rozstrzygnąć, czy spółka będzie mogła przyjmować kolejne tysiące ton śmieci. We wniosku zabrakło wymaganego na tym etapie zaświadczenia o niekaralności. Józef Garboś nie mógł przedłożyć takiego dokumentu, skoro został skazany prawomocnym wyrokiem za zniszczenie lasu. W czerwcu 2023 roku ustąpił z funkcji prezesa Irreco, a jego miejsce zajęła niekarana Elżbieta Rojek, dzięki czemu na biurko starosty wpłynął kompletny wniosek. Rojek pracowała wcześniej w nowosolskim barze z pieczonymi kurczakami.

Jedenastego października 2023 roku starostwo zadecydowało, że spółka nie będzie mogła przyjmować kolejnych odpadów (których w sumie było już prawie 200 tysięcy ton). Swoją decyzję uargumentowało między innymi tym, że w minionych latach na rekultywowanym obszarze doszło do wielu nieprawidłowości, choć wcześniej Brzozowska i Wrześniak zdawali się ich nie dostrzegać, a nawet im zaprzeczali.

Mieszkańcy Mirocina Dolnego podczas protestu w Urzędzie Marszałkowskim w Zielonej Górze. Fot. Michał Szczęch

Spółka Irreco nie uporała się z rekulty­
wacją do końca listopada 2023 roku, bo od kilku miesięcy, odkąd nie mogła zwozić zmielonych śmieci, nie prowadziła tam w zasadzie żadnych prac. Złożyła kolejny wniosek w urzędzie marszałkowskim o wydłużenie terminu.

Z ustawy o odpadach wynika, że to zarządca rekultywowanego terenu, czyli Irreco, musi dokończyć proces. Gdyby spółka przestała ten obowiązek realizować, na przykład w wyniku bankructwa, problem spada na urząd marszałkowski. Wprawdzie wpłaciła pół miliona złotych w ramach zabezpieczenia, jednak w przypadku bomb ekologicznych taka kwota jest kroplą w morzu potrzeb, dość wspomnieć przypadek Mysłowic. W efekcie za nadużycia spółki oraz za decyzje i zaniechania urzędników zapłacą podatnicy.

Mieszkańcy Mirocina Dolnego boją się, że zapłacą zdrowiem. Kilometr od rekultywowanego terenu znajduje się ujęcie wody pitnej dla czterech miejscowości zamieszkanych łącznie przez prawie 2 tysiące osób.


We wrześniu 2023 roku imię i nazwisko nowej prezeski Irreco Elżbiety Rojek znalazłem na liście kandydatów i kandydatek Bezpartyjnych Samorządowców do Sejmu. Umówiłem się z nią na rozmowę, do której jednak nie doszło. Przestała odbierać ode mnie telefon. Wysłałem więc kilka pytań: „Jak Pani jako kandydatka do Sejmu zapatruje się na kwestie związane z przyrodą i ochroną środowiska? Czy spółka zamierza ukończyć rekultywację, a jeśli tak, to kiedy? Z czego wynikają opóźnienia? Czy nie boi się Pani jako prezeska spółki, że kolejne błędy, do których dochodziło podczas rekultywacji, są zagrożeniem dla środowiska i mogą prowadzić do jego degradacji?”. Moje SMS-y Rojek kwitowała milczeniem.

Widok na rekultywowany teren w Mirocinie Dolnym, 21 marca 2023 roku. Fot. archiwum redakcji

Pod koniec października 2023 roku ponownie odwiedziłem rekultywowany teren, żeby zza ogrodzenia zrobić zdjęcia zalegających tam odcieków z odpadów. Z powodu smrodu owinąłem twarz swetrem. Z leśnej skarpy spojrzałem na ogromną, usianą bajorami, ulepioną z odpadów hałdę. Przypominało to krajobraz z filmów science fiction o planetach nienadających się do życia. Na tej działce w Mirocinie Dolnym coś jednak żyło. Przy wjeździe dostrzegłem zaparkowane samochody, w tym czarnego mercedesa Józefa Garbosia. Podszedłem bliżej. Przy stróżówce, w pobliżu cuchnącego bajora, krzątała się postać w białej, eleganckiej bluzce, w okularach na nosie, z włosami spiętymi w koński ogon. Rozpoznałem Elżbietę Rojek. Na pytanie, dlaczego nie odpisała na moje SMS-y, odpowiedziała, że nie dostała żadnych wiadomości. Powtarzała, że nie udziela wywiadów. Straszyła, że wezwie ochronę. Ze stróżówki wyłonił się Józef Garboś. Udawał, że nie jest Garbosiem, a kobieta, z którą rozmawiałem, nie jest tą Rojek, której szukam. Rojków może być przecież dużo.

– To kim pan jest? – zapytałem.

– Chodzę, sprzątam, zamiatam – odpowiedział, wyraźnie zirytowany moją wizytą.

Próbowałem pytać o nieprawidłowości, o kary nakładane przez różne instytucje, o smród. Garboś odsyłał mnie do urzędów, zarzucał manipulację i nierzetelność. Podkreślał, że wszystko robione jest zgodnie z pozwoleniami. I powtarzał, że nie zwieziono choćby kilograma niewłaściwych odpadów.

– Kiedy ruszą prace? – zapytałem.

– Jak będzie zezwolenie.

– A jak nie będzie?

– To nie ruszą. Pan szuka sensacji! – zdenerwował się Garboś i zaczął mnie straszyć sądem.

– Sprzęt zjeżdża, więc będziecie coś tutaj robić – rzuciłem.

– Pana zakopywać – odparł Garboś.

Sięgnąłem po aparat. Wtedy z ciężarówki wysiadł krępy, niski mężczyzna.

– Żadnych zdjęć! Żadnych zdjęć! – wrzasnął i zasłonił twarz.

Ruszył w moją stronę. Nie chciał podać imienia i nazwiska. Gdy schowałem aparat, przedsiębiorca spokojnym tonem opowiedział anegdotę o mężczyźnie, który wpadł do zbiornika z niebezpiecznymi odpadami i zostały po nim tylko zęby.

Zaznaczył, że nie ma w zwyczaju nikomu robić krzywdy.

– Robimy rekultywację i chcemy to zakończyć – zmienił temat. – Ale ktoś nas zatrzymał.

– WIOŚ – wtrąciłem.

– Szczerze mówiąc, to nie miał podstaw – oburzył się przedsiębiorca. – Ktoś fałszywie chciał znaleźć sensację. Nie znalazł i nie znajdzie, bo to było uczciwie od początku robione. Jak będziecie nam dokuczać, to my to zostawimy. I to będzie dopiero problem dla was wszystkich, dla podatników.

Protest mieszkańców Bobrownik. Fot. Robert Kowalewicz

Na początku byłem z tym sam – mówi mi Adrian Pikulski. – Pisałem do różnych instytucji jako radny i odbijałem się od ściany. Dlatego zawiązałem komitet z zaangażowanymi mieszkańcami. Czytaliśmy ustawy, rozporządzenia. Uczyliśmy się kodów odpadów. Pisaliśmy do wszystkich możliwych instytucji: WIOŚ, RDOŚ [Regio­nal­na Dyrek­cja Ochrony Środowiska – przyp. red.], GIOŚ, ministerstwo środowiska, urząd mar­szałkowski, starostwo. Naszą sprawą próbowaliśmy zainteresować radnych wojewódzkich, posłów i senatora. Robiliśmy doniesienia do prokuratury. Wzywaliśmy policję. Jeździliśmy za tirami, które zwoziły odpady. Wychodziliśmy na ulicę. Myśleliśmy, że to zatrzymamy. Nie udało się. A teraz już nikt tego stąd nie wywiezie.

– Ale walczyliśmy – dopowiada Helena Jaroszuk. – W przeciwieństwie do urzędników 
możemy spojrzeć w lustro i powiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy.

Ten artykuł powstał również dzięki osobom takim jak Ty. To nasi prenumeratorzy i subskrybentki przyczyniają się do wydawania Pisma. Dołącz do nich. Zamów prenumeratę lub dostęp online.


OD AUTORA: W dniu oddania numeru do druku WIOŚ zwołał sztab kryzysowy – badania wód na składowisku wykazały znaczny ładunek zanieczyszczeń zagrażający środowisku 
i zdrowiu ludzi.


Tekst: Michał Szczęch
Redakcja merytoryczna: Magdalena Kicińska
Redakcja językowa: Marcin Czajkowski
Weryfikacja tekstu i wykresy: Marcin Czajkowski
Fotoedycja: Maga Ćwieluch
Wydanie cyfrowe: Ewa Pluta


Tekst powstał przy wsparciu z Programu Dziennikarstwa Śledczego Fundacji Gazety Wyborczej.


Tekst ukazał się  w lutowym numerze miesięcznika (02/2024) pod tytułem Rekultywacja po polsku.

Weryfikację faktów w „Piśmie” wspiera EMIF, prowadzony przez Fundację im. Calouste’a Gulbenkiana.

Fact-checking in „Pismo” issupported by EMIF, managed by Calouste Gulbenkian Foundation.

The sole responsibility for any content supported by the European Media and Information Fund lies with the author(s) and it may not necessarily reflect the positions of the EMIF and the Fund Partners, the Calouste Gulbenkian Foundation and the European University Institute.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00