Stacja Clémenceau znajduje się w pobliżu dworca kolejowego Bruksela-Południe, na styku gmin (fr. communes, co można porównać do polskich dzielnic, ale z większą autonomią) Saint-Gilles i robotniczej Anderlecht. Wysiadam tam z pociągu kilka godzin po strzelaninie. Okoliczne mury pokrywają graffiti, wyłapuję hasło „Free Gaza”, mijam grupę osób w kryzysie bezdomności, mówią po polsku. Metro jest nieczynne do czasu wyjaśnienia zdarzeń.
– Ta okolica jest bardzo nieciekawa, uważaj, jak będziesz tamtędy przejeżdżać – słyszę od znajomej Polki, która w Belgii mieszka od trzech lat.
Łatka „nieciekawej” przylgnęła również do sąsiadującej z Anderlechtem gminy Molenbeek-Saint-Jean – potocznie to po prostu Molenbeek. W mediach nazywana była też „wylęgarnią terrorystów” – po zamachach w 2015 roku w Paryżu i rok później w Brukseli na lotnisku Zaventem i stacji metra Maelbeek, znajdującej się tuż obok Parlamentu Europejskiego.
Dwudziesto-, trzydziestoletni terroryści z Państwa Islamskiego, którzy zorganizowali i przeprowadzili te zamachy, byli powiązani właśnie z brukselskim Molenbeekiem.