Atmosfera czarna od węgla
Od wybuchu rewolucji przemysłowej wyemitowaliśmy do atmosfery prawie dwa i pół biliona ton dwutlenku węgla. Teraz głowimy się nad tym, jak je wtłoczyć pod ziemię.
Tej nocy byłem tak podekscytowany, że nie mogłem spać – wspomina Michał Horodyski, pracownik komunikacji miejskiej w Rejkiawiku. – W końcu wstałem, wsiadłem w auto i pojechałem pod wulkan. Po ciemku wdrapywałem się na prowadzące do niego szczyty, oświetlając sobie drogę czołówką. Nie było jeszcze żadnych wydeptanych ścieżek, władze nie zdążyły wytyczyć parkingów. Ale ludzie już chcieli zobaczyć erupcję. Zimną nocą jej rozpalona czerwień wyglądała zjawiskowo. Łunę widać było z Rejkiawiku.
PRZECZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ CYKLU ZIEMIA, ZATYTUŁOWANĄ: ENERGIA, PRAWDZIWA WALUTA WSZECHŚWIATA
Wulkan Fagradalsfjall (co po islandzku znaczy „góra położona w pięknej dolinie”) znajduje się pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od stolicy Islandii. Obudził się wieczorem 19 marca 2021 roku, po przeszło sześciu tysiącach lat snu. Michał popędził go obejrzeć dwa dni później.
Kiedy na początku września pokonujemy razem prawie tę samą trasę, surowy tundrowo-górski krajobraz jest już trochę ucywilizowany. Islandzka Góra Przeznaczenia zrobiła sobie przerwę i nie wyrzuca ze swoich trzewi potoków lawy (jak na złość rozszaleje się krótko po moim wyjeździe, a miesiąc później ponowie zaśnie). Pogoda jest tak wspaniała, że zastanawiam się, gdzie się podział słynny islandzki niż. Słońce pali i nie przeszkadza nawet chłód znad oceanu. Z radością wdycham rześkie powietrze pachnące solą, rybami i glonami rozkładającymi się na kamienistych plażach. Idziemy i tylko to się liczy. Lewa, prawa, omijamy kamienie. Lekko pod górę, w zasadzie bez większego wysiłku. Pochodziłbym tu więcej.
Bazaltowe lawinisko zajęło długimi jęzorami sąsiednie doliny, zatrzymując się na usypanej przez Islandczyków ziemnej zaporze, która uniemożliwiła mu przecięcie biegnącej wzdłuż wybrzeża oceanu drogi numer 427. Poszarzałą czerń znaczą żółtozielone smarki siarki. Gdzieniegdzie nad zastygłą lawą unosi się siwy dym. – Pachnie nieszczelnym piecem węglowym – podsumowuje Michał, który pochodzi z Krakowa, więc wie, o czym mówi.
Erupcja Fagradalsfjallu stała się wielką atrakcją turystyczną. Wyznaczono parkingi i ścieżki, działa kamera internetowa. Ustawiony na bezimiennym szczycie, na który się wdrapaliśmy, maszt telefonii komórkowej jest otoczony przez kilkadziesiąt osób. Miejsca jest jednak tak dużo, że nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Co jakiś czas moje uszy wychwytują szelest polszczyzny. Z góry świetnie widać zastygłe jęzory lawy – jezioro wszystkich odcieni czerni. Pod spodem wciąż musi być bardzo gorąco. Bazalt jest rozgrzany, może nie do czerwoności, ale wystarczająco mocno, żeby ściąć białka budujące mój organizm. Islandzcy goprowcy zadeklarowali, że nie będą ratowali nikogo, kto wejdzie na lawinisko i ugrzęźnie. To zbyt niebezpieczne.
Nad kolejny, niedawno uformowany krater nadlatują awionetki, śmigłowce i drony. Michał, choć sam leciał już nad wulkanem samolotem, niecenzuralnymi słowami komentuje to podniebne zbiegowisko. Ludzi wokół jakoś znosimy, ale nie lubimy maszyn, które zabierają nam dziewiczość tego postapokaliptycznego krajobrazu, nadmiernie cywilizują jego surowość. Brzęczą, irytują, zanieczyszczają powietrze wydzielinami silników. Zakłócają czarną ciszę. Infantylizują.
W drodze pod wulkan przejechaliśmy przez rybackie miasteczko Grindavik, zamieszkane przez niewiele ponad trzy tysiące osób. Niedaleko znajduje się Bláa Lónið, czyli Błękitna Laguna, popularne spa na wolnym powietrzu stworzone z wody odpadowej z pobliskiej elektrociepłowni geotermalnej. Ciągną do niego nie tylko turyści, ale i tubylcy. W rozgrzanej do blisko 40 stopni Celsjusza mleczno-błękitnej wodzie – tę barwę zawdzięcza dużej zawartości krzemionki – toczy się życie towarzyskie i, jak słyszę, dochodzi nawet do bliskich spotkań trzeciego stopnia. Samo miasteczko Grindavik trzy lata temu wygrało plebiscyt na najszczęśliwszą miejscowość Islandii, jednak w marcu 2021 roku, tuż przed erupcją Fagradalsfjallu, ziemia trzęsła się tu dwa tysiące razy na dobę. Mieszkańcy mieli serdecznie dosyć.
– Obecnie jest to najszczęśliwsze miasteczko z dwóch powodów – śmieje się Michał, kiedy w nabrzeżnym Bryggjan Kaffihus zajadamy się niezłą zupą homarową (nalewa się ją samemu z wielkiego kotła, starając się zlać rzadkie i zostawić w chochli jak najwięcej gęstego). – Bo wygrało plebiscyt i ziemia już się nie trzęsie! – Oprócz portu i centrum sportowego z basenem geotermalnym w Grindaviku są przede wszystkim osiedla domków jednorodzinnych. Nie dziwię się, że może się tu dobrze mieszkać.
Wracając do stolicy Islandii, zjeżdżamy na szutrową drogę pokrytą czarnym wulkanicznym żużlem. Dużo tu takich szos. Kamyczki stukocą, uderzając o metal podwozia i wnętrza błotników. Chcemy dojechać do lawowej jaskini Leiðarendi.
Leiðarendi ma zaledwie dwa tysiące lat. Takie jaskinie powstają, gdy dolna warstwa magmy wypłynie ze stworzonego przez siebie tunelu, a górna zastygnie i uformuje sklepienie. Świecąc czołówkami, przedzieramy się przez warstwy lawy, które pod wpływem wody oderwały się i spadły na dno jaskini. Leiðarendi ma 900 metrów długości, jednak i tak się czuję, jakbyśmy schodzili do wnętrza świata.
Słyszymy kogoś za nami. – Panowie, idziecie do wyjścia? – pyta po polsku, kiedy nas dogania. Na moment tracę orientację. Idziemy w głąb jaskini, czy kierujemy się do wyjścia? Błędnik błądzi to w jedną, to w drugą. Otrząsam się. Mężczyzna prawdopodobnie zatoczył pętlę w połączonych korytarzach Leiðarendi. Wskazujemy mu drogę na powierzchnię.