Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Read and listen without limits. Log in or take advantage of our offer

Soczewka Pisma

Nareszcie wolni. Twarze Konfederacji

TEKST Mirosław Wlekły 
zdjęcia Agata Grzybowska
4.10.2023
Tłum zgromadzony na wydarzeniu Piwo z Mentzenem.

Sześcioro bohaterów tego tekstu zagłosuje na Konfederację. Spróbowaliśmy zrozumieć dlaczego.

Kompleks SPA w centrum Rumi, miasta położonego tuż pod Gdynią, reklamuje się jako jeden z największych hoteli konferencyjnych w Polsce. Hol recepcyjny ma wielkość boiska i niełatwo się tu odnaleźć mimo wskazujących drogę tabliczek. Gdy wreszcie docieram do celu, prostokątnej sali z setkami ciasno ustawionych, wyściełanych białym materiałem krzeseł, nie ma tam nikogo poza organizatorami.

Dostęp online

Czytaj i słuchaj bez ograniczeń.

Kup

Dwudziestego pierwszego stycznia 2023 roku jestem na jednych z dwudziestu lokal­nych prawyborów w Nowej Nadziei. To najsilniejsze, obok Ruchu Narodowego i Kon­federacji Korony Polskiej, ugrupowanie tworzące Konfederację Wolność i Niepodległość, nacjonalistyczną, neoliberalną gospodarczo i konserwatywną światopoglądowo koalicję powstałą na przełomie lat 2018–2019.

Po godzinie salę wypełnia tłum, kolejka do głosowania wije się w hotelowym korytarzu. Młodzi mężczyźni, starannie ogoleni lub z misternie podciętymi brodami, ubrani są w eleganckie garnitury. Towarzyszące im kobiety – w wyraźnej mniejszości, stanowią może jedną piątą uczestników – mają na sobie obcisłe spodnie lub spódniczki oraz nieco wyzywające bluzki z głębokimi dekoltami.

Konwencja programowa Konfederacji Wolność i Niepodległość.

Jestem świeżo po lekturze książki Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy amerykańskiej socjolożki Arlie Russel Hochschild (przeł. Hanna Pustuła-Lewicka). Autorka opisuje pięcioletnie kontakty z mieszkańcami najbardziej prawicowego stanu USA. Próbowała zrozumieć, dlaczego tak wiele osób w Luizjanie sprzeciwiało się pomocy federalnej, choć ich region był jej największym odbiorcą, dlaczego nie znosili ekologów, gdy ich okolice były tak skażone, i dlaczego głosowali na republikanów, choć korzystali z opieki zdrowotnej w ramach Obamacare.

Przeczytaj też: Dlaczego głosujemy wbrew swoim interesom?

Jako socjolożkę interesowały ją przede wszystkim emocje kryjące się za poglądami politycznymi. Ja nie mam narzędzi socjologicznych, ale i mnie jako reportera zainteresowało takie podejście, a „głęboka opowieść”, czyli metaforyczna reprezentacja doświadczeń wyborców Konfederacji, wydawała mi się intrygująca.

Postanowiłem wniknąć do ich dusz, przed czym przestrzegał mnie niejeden z moich znajomych.

Niektórzy kategorycznie oświadczyli, że nigdy by z takimi ludźmi nie rozmawiali, a przedstawicielka stowarzyszenia, które uważałem za ostoję tolerancji, napisała, że nie uczestniczy ono w spotkaniach ze „skrajną prawicą”, nie dyskutuje z nią i w zamian zaproponowała zapoznanie się z raportem pełnym „przykładów nienawistnych wystąpień przedstawicieli Konfederacji”.

Ale im więcej słyszałem takich przestróg, tym bardziej mnie to frapowało. I tym więcej racji przyznawałem słowom Hochschild: „polaryzacja społeczeństwa i coraz bardziej widoczny fakt, że się po prostu nawzajem nie znamy, sprawiają, że zbyt często poprzestajemy na niechęci i pogardzie”.

Zbigniew

Zbigniew Zalewski.

Na prawyborach w Rumi spotykam się ze Zbigniewem Zalewskim. To pierwszy zwolennik Konfederacji, którego poznaję. Odkąd do niego zadzwoniłem, jeszcze w 2022 roku, jest zaintrygowany moją propozycją, prosi o chwilę do namysłu, chce naradzić się z matką i dziewczyną, aż w końcu ciekawość przeważa nad obawami.

Ma trzydzieści dwa lata, nosi starannie przyciętą bródkę i jest prawnikiem, a jego skromna kancelaria, urządzona w piwnicy bloku mieszkalnego w Rumi, mieści się naprzeciw dworca kolejowego, więc w styczniowy dzień śnieg z deszczem nie zdąży mnie przemoczyć, gdy biegnę z pociągu na rozmowę. Zalewski wybrał to miejsce dla wygody klientów przyjeżdżających koleją. Większość z nich jest spoza Rumi.

Zaprasza mnie do środka, siada przy biurku, ale zaraz orientuje się, że nie jestem przecież jego klientem, i dosiada się naprzeciwko mnie do stołu. Dystans maleje, pijemy muszyniankę ze szklanych butelek.

– Nienawidzę komunistów – deklaruje na początku rozmowy. Swoje poglądy odziedziczył po rodzicach, parze stomatologów, szczególnie po ojcu, zdeklarowanym antykomuniście. Kiedy Zbyszek miał czternaście lat, ten podsunął mu Archipelag GUŁag Aleksandra Sołżenicyna. – U nas w domu zawsze panowała prawica, prawdziwa prawica.

W pierwszych demokratycznych wyborach prezydenckich jego rodzice zagłosowali na Lecha Wałęsę, choć cenili też Tadeusza Mazowieckiego. Ale w 2005 roku, w myśl zasady „im bardziej na prawo, tym lepiej”, oddali głosy na Prawo i Sprawiedliwość (PiS).

Zbyszek przed swoją kancelarią adwokacką w Rumi.



Zbyszek miał wtedy piętnaście lat i zapamiętał akcję „Zabierz babci dowód”. Rodzice nie byli emerytami, mieli wyższe wykształcenie i dobry fach w rękach, niełatwo było ich obśmiać. W dodatku ojciec na nikogo się nie obrażał, a o polityce dyskutował spokojnie, używając wyważonych argumentów.

W liceum w Sopocie słyszał przytyki: że PiS to moherowe berety, że zaścianek i nic dziwnego, że takie poglądy ma chłopak z Rumunii, bo tak na Kaszubach prześmiewczo nazywają Rumię.

W 2007 roku umarł ojciec Zbyszka, a on zanurzył się w lekturze Miltona Friedmana, Friedricha von Hayeka i stał się gospodarczym liberałem. Zaczął kibicować Kongresowi Nowej Prawicy (KNP). Bo choć Janusz Korwin-Mikke wkurzał czasem zbyt ciętym językiem, to miał wyraziste poglądy. I był prawicowy. Kiedy w 2014 roku polityk kandydował do Parlamentu Europejskiego, Zbyszek denerwował się przed telewizorem, przez telefon debatował z przyjacielem, aż w końcu otworzył schłodzonego szampana.

– Byłem tak zwanym kucem [tak określa się bezkrytycznych sympatyków nurtu korwinowskiego – przyp. M. W.] i gdy Korwina usunęli z KNP, poszedłem za królem – wspomina. Bez zastanowienia zgłosił się do zbierania podpisów dla partii KORWiN przed kolejnymi wyborami. Rodzina nie miała wyboru (korwinizmem zaraził młodszego brata i mamę), sąsiedzi podpisywali, o nic nie pytając, i tylko w kancelarii, w której pracował, niektórzy się krzywili.

Dziś czuje, że jest w mniejszości, ale uparcie broni swego. Nie akceptuje tego, że można zabrać Iksińskiemu, żeby dać Kowalskiemu, przez co rozumie aparat państwowy i jego system redystrybucji: zabezpieczenia socjalne, pięćset plus, dofinansowane kredyty. Ubolewa nad tym, że państwo przestaje być strażnikiem porządku publicznego, zaczyna za to ingerować w gospodarkę.

– Sprawiedliwość to sprawiedliwość. Jeśli dodajemy „społeczna”, traci swoje podstawowe znaczenie. Coś jak „demokratyczna republika ludowa”. Konglomerat sprzecznych pojęć – uważa. Żałuje, że większość Polaków myśli inaczej.

Musimy zrobić przerwę, bo do Zbyszka przychodzi klientka. Standardowa sprawa rozwodowa.

Przeczytaj też: Mity o nierównościach

Idę na obiad, w Rumi leje, a kiedy przemoczony wracam do kancelarii, Zbyszek opowiada, że fali rozwodów spodziewano się w pandemii, ale prawdziwy wysyp widzi dopiero teraz. Nie wyobraża sobie, by instytucja rozwodu została usunięta z kodeksu rodzinnego.

– To by raczej wpłynęło na więcej zabójstw w społeczeństwie. Wychodzę z założenia, że związek jest po to, żeby służyć ludziom i rozwód jest również dla nich. W prawie cywilnym normy katolickie nie powinny mieć nic do rzeczy. Przy czym uważam, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny – zaznacza.

Kiedy przypominam, że Sławomir Men­tzen jest za wprowadzeniem tak zwanych nierozerwalnych małżeństw, Zbyszek tłumaczy, że sprawy ideowe są w tej chwili dla Polski najmniej istotne, ale współlider Konfederacji – zdając sobie sprawę ze znacznej części konserwatywnego i tradycjonalistycznego elektoratu – nie chce zostawiać monopolu w tym zakresie Krzysztofowi Bosakowi i Grzegorzowi Braunowi.

Cieszy się, że Mentzen zastąpił Korwina w roli lidera partii, bo choć ceni tego ostatniego, to uważa, że jego poglądy i wypowiedzi należało w końcu schować w szafie: że „za Hitlera były niższe podatki” (fakt, pod warunkiem że podany we właściwym kontekście), że „Rosja ma rację” (niedopuszczalna i skrajna głupota), że „niepełnosprawni to debile, którym nie warto poświęcać uwagi”. To ostatnie Zbyszek odebrał osobiście. Jeszcze w czasie studiów w 2010 roku zdiagnozowano u niego stwardnienie rozsiane. Daje radę, przyjmuje nowoczesne leki, stara się nie przejmować chorobą.

Tamtego dnia rozmawiamy długo i na różne tematy. – Poznam cię z mamą. I z młodszym bratem, jak wróci z morza, bo na statku jest stewardem. No i z dziewczyną – zapowiada. Razem są od ośmiu lat. Mariola, która tego lata skończyła trzydzieści jeden lat, jest kierowniczką sklepu odzieżowego w galerii handlowej. I jak „typowa kobieta”, zdaniem Zbyszka, nie jest zbytnio zainteresowana polityką.

– Ale nie mamy takiego modelu związku jak Korwin, w którym mężczyzna o wszystkim decyduje. Nie jestem despotą – zaznacza. – Dopuszczam ją do wielu decyzji, rozmawiam z nią, radzę się jej, choć ona jest świadoma, że w pewnych obszarach jako mężczyzna jestem lepszy, sprawniejszy, i to akceptuje.

– Dopuszczasz ją?

– Kiedyś byłem zwolennikiem nurtu tradycjonalistycznego: mężczyzna zarabia, a kobieta troszczy się o dom. Ale my nie mamy takiego modelu. Życie zweryfikowało moje ambicje co do prognozowanych zarobków. Poza tym teraz uważam, że to dobrze, gdy kobieta też pracuje.

Żegnamy się przed wejściem do bloku. Kulki gradu obijają mi twarz, wiatr zwiewa z głowy czapkę.

Na początku marca, gdy po raz trzeci odwiedzam Zbyszka w Rumi, w końcu poznaję jego dziewczynę.

Zbyszek wychodzi mi naprzeciw, ale zagaduje się przy ławce z dawnym kolegą, który – jak się dowiem później – niedawno wyszedł z więzienia, i nie zauważa, jak przechodzę. Drzwi do mieszkania otwiera mi Mariola. Sympatyczna brunetka z rozpuszczonymi włosami zaprasza do zastawionego oliwkami, faszerowanymi papryczkami, serami i chipsami stołu. Na Pomorze przyjechała na studia z Mazur, tu się poznali.

Mieszkanie jest niewielkie: sypialnia i raczej ciasny salon z aneksem kuchennym, w którym o swoje miejsce walczą trzy koty, oraz balkon z przyjemnym widokiem na pagórkowate okolice Rumi. W telewizorze: TVN24.

Zdyszany Zbyszek wpada po chwili i niesie nam po piwie.
– Mariola zrobiła gigantyczny postęp. Gdy się poznaliśmy, wiedzę historyczną miała średnią, nie była fanką polityki. A ze mną to… – Zbyszek pręży pierś, a Mariola wybucha śmiechem.

– Dużo rozmawialiśmy, Zbyszek polecił mi jedną książkę, potem drugą (na początek biografie Lenina i Trockiego) – mówi kobieta.

– Zmieniłaś pod jego wpływem przekonania polityczne?

– U mnie w domu o polityce się nie rozmawiało. Nawet nie wiem, na kogo rodzice głosowali. Sama na wybory nie chodziłam. Gdy zaczęłam dyskutować ze Zbyszkiem, zgadzałam się z wieloma jego poglądami, odkryłam, że wcześniej czułam podobnie. Więc od początku się dogadywaliśmy.

Dopytuję Mariolę o „dopuszczanie do decyzji” i przewagę mężczyzn w pewnych względach, o których podczas pierwszego spotkania opowiadał mi Zbyszek.

– To naturalne – mówi. – Też go dopuszczam do zajmowania się domem, gotowania, sprzątania, bo wcześniej tego nie robił. Zbyszek pyta mnie o zdanie na tematy związane z jego zawodem, z naszymi inwestycjami, które są jego działką i w których jest lepszy. Potrafi sprawnie i trafnie podjąć decyzję, z czym ja niekiedy mam problem.

Już po pierwszym spotkaniu Zbyszek obiecuje przedstawić mnie innym konfederatom, być może znajdzie się wśród nich chętny do rozmowy. Zapewni ich, że żaden ze mnie lewak.

Marcin

Marcin Ndzondzo.

Kiedy w trakcie prawyborów w Rumi przeczesuję salę w poszukiwaniu rozmówców, po drugiej stronie widzę Marcina Ndzondzo. Nie będę udawał, że mojej uwagi nie przyciągnął kolor jego skóry. Wysoki, przystojny, o pociągłej twarzy i z błyskiem w oczach. Ma trzydzieści lat, jest sushi masterem i mieszka w Rumi.

Szybko tłumaczę, o co mi chodzi, bo już trwa głosowanie, a on wyjaśnia, że polityką na dobre zainteresował się dopiero pół roku temu, że bardzo go to wkręciło i że jego partią – tu nie ma najmniejszej wątpliwości – jest Konfederacja. Jak się szybko okaże, poza kolorem skóry i pochodzeniem (jest uchodźcą wojennym z Afryki), blisko mu do typowego wyborcy jej liberalnego skrzydła.

Półtora tygodnia później, 1 lutego, spóźniam się na spotkanie z nim w Rumi. Późnym wieczorem w okolicy tylko McDonald jest otwarty, w pobliżu nie ma żadnego czynnego pubu, ale Marcinowi to jest na rękę, stara się nie pić alkoholu. Przynoszę nam po opakowaniu marchewek. Chrupiemy, a on opowiada, jak dwadzieścia jeden lat temu rodzice przywieźli go z Konga do Suwałk, polskiego bieguna zimna.

Matka – Polka, ojciec – Kongijczyk, najstarszy syn szefa wioski. Poznali się w Warszawie na politechnice. Po narodzinach pierwszego syna osiedli w Afryce, gdzie ona była kierowniczką zmiany w piekarni, a on inżynierem w fabryce plastyku. Pięć lat po pierworodnym urodził się Marcin. Przyszłość wiązali z Afryką, podobały się im tam stosunki rodzinne i międzyludzkie, ale w Kongu wybuchła wojna domowa. Był rok 1997, Marcin miał cztery lata. Zamieszkali w rodzinnym mieście mamy.

– Wciąż mnie pytają, czy spotkałem się z rasizmem, a ja w ogóle sobie nie przypominam takich sytuacji. Może jakiś głupi komentarz na ulicy i to z ust starszej osoby, wynikający raczej ze strachu, bo chyba nie widziała wcześniej Murzyna. Nigdy nic przykrego mnie tu nie spotkało. A przecież przez lata żyliśmy jako jedyni kolorowi na kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców.

Docenia zżycie i zgodność polskiej rodziny.

– Moi rodzice, siostra mamy z wujkiem i kuzynostwo – zawsze trzymaliśmy się razem. Dopiero po wyjeździe do dużego miasta usłyszałem o rozbitych rodzinach i spotkałem młodych ludzi, którzy nie cenią wartości rodzinnych. Zauważyłem, że coraz więcej rodzin nie jest w stanie udźwignąć tego szczęścia.

Niewiele brakowało, a nie udźwignęliby też rodzice Marcina. Po przeprowadzce do Polski on, brat i ich mama korzystali z podwójnego obywatelstwa. Ojciec miał tylko kongijskie, przez osiem lat czekał na przyznanie polskiego i możliwość legalnej pracy.

– I moi rodzice ledwie ten okres przetrwali – przyznaje Marcin. – Nie dogadywali się. W porę z interwencją przyszła babcia. Tłumaczyła mamie, na czym polega małżeństwo, i że ojciec jest wartościowym człowiekiem. Cieszę się, że mama to sobie uświadomiła, kiedyś jej za to podziękowałem. Jestem dumny z mojej rodziny. Daje większe szczęście niż jakiekolwiek pieniądze. Bo co innego mi zostanie na koniec dnia?

Rumię, gdzie mieszka Marcin, dzieli w linii prostej od Morza Bałtyckiego zaledwie dziesięciokilometrowy dystans.

Nad marchewkami w McDonaldzie od historii rodzinnej płynnie przechodzimy do – jak mi tłumaczy Marcin – pogarszającego się statusu społecznego mężczyzn i ich niedowartościowania w związkach.

Gdy pytam Marcina o przykłady, opowiada o nierównym czasie pracy i momencie przechodzenia na emeryturę obu płci. O tym, że dzisiejsze kobiety chciałyby być męskie i oczekują od mężczyzn, by nabierali cech damskich. O mężczyznach bitych przez żony, nieprzyznających się jednak do tego w obawie przed wyśmianiem.

Przeczytaj też: Świat po męskości? Etapy żałoby i możliwe scenariusze

– Zostało już może tylko 10 procent mężczyzn w dawnym stylu, samodzielnie utrzymujących rodzinę. Ludzi sukcesu, zarabiających więcej niż podwójna średnia krajowa [czyli około 15 000 zł brutto – przyp. M.W.], którzy jednocześnie mają dużo dzieci – podsumowuje.

Marcin ze swoimi poglądami na temat dyskryminacji mężczyzn nie jest w Konfederacji odosobniony. To samo mówili mi Zbigniew Zalewski i jego dziewczyna Mariola.

– Co do skrajności – zauważyła podczas naszego pierwszego spotkania – to teraz nastała taka, że to mężczyźni, a nie kobiety, są dyskryminowani. Nie rozumiem, o jakie równouprawnienie kobiet my wciąż walczymy. Mnie nikt w domu na siłę nie trzyma. Chodzę do pracy, mogę studiować, ubierać się, jak chcę. Nie widzę, abym miała gorsze możliwości niż Zbyszek. Z nierównymi pensjami też nigdy się nie spotkałam, chyba że gdzieś na wyższych stanowiskach. Naprawdę nie rozumiem, w czym problem.

– O różnicach zdecydowała natura – dopowiadał Zbyszek. – Statystycznie kobiety zawsze będą mniej zarabiać z tego prostego względu, że mają macicę i rodzą dzieci. Dla pracodawcy to często decydujący czynnik.

Mariola też to dostrzegała:

– Sama to mam, bo pracuję na stanowisku kierowniczym i wiem, jakim problemem dla pracodawcy są matki małych dzieci.

– Nie zamierzasz się żenić? – pytam podczas tego pierwszego spotkania.

– Moja kobieta też ma prawicowe poglądy, zależy nam na związku, ale doszliśmy do przekonania, że do prawdziwego partnerstwa instytucja małżeńska nie jest potrzebna – odpowiada. Monika jest elektroradiolożką, pochodzi z Torunia, pracuje w szpitalu w Gdyni, mieszkają razem.

Po pierwsze: dom, pieniądze, bezpieczeństwo. Marcin wciąż szuka sposobu, jak to zrobić. Rzucił transport morski na Politechnice Gdańskiej, a potem inżynierię pojazdów elektrycznych i hybrydowych w Warszawie, także dlatego, że źle się czuł w dużych ośrodkach. Wielkomiejski rwetes go otumaniał. W cichej i mniejszej przestrzeni odzyskuje wigor. Został kucharzem, zdobył certyfikat sushi mastera, pracuje w azjatyckiej restauracji w Redzie, osiadł w Rumi.

Mieszkanie, w którym odwiedzam go 10 marca, urządził nowocześnie, w czer­niach i szarościach. Na lodówce bilety na koncert muzyki filmowej, na ścianie portrety małp w trzech różnych pozach: w okularach, w słuchawkach, w chuście. Na parapecie wylegują się dwa koty. Na biurku w sypialni, w dziewięciu słoikach, egzotyczne pająki. Marcin zaczął je hodować, by przełamać arachnofobię. W tle sączy się amerykański hip-hop. Słucha też muzyki klasycznej i R’n’B. Z Polaków – Porkinsona albo Gibbsa. Ostatnio wpadł w zachwyt nad starszym polskim rapem. Szczególnie lubi Łonę i Webbera. Kiedyś słuchał muzyki, dziś skupia się na tekstach, a ten do Rozmowy z Bogiem Łony uważa za wybitny.

Słyszę:

„Święty Piotr wybrał losowo Twój
numer
Ja tu nic nie widzę z góry, bo mi zasłaniają chmury.
Widoczność licha, więc przestań pieprzyć,
mów, co słychać.

Ach kicha każdy bezimienny,
Wszędzie jak nie wojna, to przynajmniej
stan wojenny

Władza to banda cwaniaków z największym na czele
A Biblia dawno już przestała być bestsellerem”.

Poranną kawę Marcin sypie do sporych kubków i zalewa wrzątkiem.

– Zaręczyliśmy się – wypala, gdy pytam, co słychać, a ja się dziwię, bo ostatnio przecież twierdził, że do ślubu nie przywiązują wagi i będą żyć bez niego.

To był impuls. W ubiegłą niedzielę odwiedzili jej mamę, a potem jego babcię. Widział, jak Monika się do nich odnosi, przekonał się o jej czułości i miłości, przywiązaniu do rodziny. Ujrzał w niej idealną strażniczkę ogniska domowego.

Wtedy zmienił zdanie na temat małżeństwa. Pomyślał, że to jest ten moment. Jedyną rzeczą w domu nadającą się do włożenia na palec była gumka recepturka. Poprosił Monikę o rękę, a ona się zgodziła.

Twierdzi – czego na razie nie mam okazji sprawdzić, bo za każdym razem, kiedy się umawiamy, jego narzeczona jest w pracy – że są w tym zgodni: uważają, że głową rodziny powinien być mężczyzna, zadbać o jej byt. Monika jest gotowa pozostać przez kilka lat w domu i zająć się wychowaniem dzieci.

– Co na to jej koleżanki? – wypytuję.

– Jedna z nich, starsza od nas, podziela te wartości. Ale zdaję sobie sprawę, że dziś z kobiet, które na pierwszym miejscu stawiają rodzinę, ludzie po prostu się śmieją. W „Gazecie Wyborczej”, „Wysokich Obcasach”, „Newsweeku”, „Vogue’u”… Wszystkie ich artykuły mówią podprogowo: „mężczyzna – zły, kobieta – uciśniona”. I jeszcze promują prostytucję. A uważam, że seksualność kobiety to jej największy skarb, zaraz po dziecku, który może dać mężczyźnie.

Samą Monikę pytam o to kilka miesięcy później, kiedy w końcu udaje nam się spotkać. W wietrzne i nieco pochmurne sierpniowe popołudnie siadamy przy kawie na tarasie włoskiej kawiarni w Mechelinkach nieopodal Rumi.

W poprzednich wyborach do głosowania na Bosaka zniechęcały ją jego zapowiedzi zaostrzenia prawa antyaborcyjnego. Głos oddała na Szymona Hołownię. A jego przestała popierać, gdy podczas kampanii rozpłakał się na nagraniu wideo. Mężczyzna ubiegający się o najważniejszy urząd w państwie, jej zdaniem, płakać nie powinien.

– Marcin wkręcił mnie w tematykę obrony praw mężczyzn i politykę. Z początku trudno mi było przyjąć jego racje, bo kiedyś dodawałam w mediach społecznościowych nakładki z napisem „Piekło kobiet”. A najbardziej mnie wpieniało jego gadanie o dyskryminacji mężczyzn przy rozwodach. Uważałam, że w razie rozwodu dzieciom lepiej będzie z matkami, zanim nie zaznajomiłam się z ogólnoświatowymi statystykami, o których usłyszałam od youtuberów związanych z manosferą. Ale w końcu mnie przekonał, że mężczyźni są bardziej logiczni, racjonalni, mniej humorzaści niż kobiety. Więc teraz uważam, że w związku to mężczyzna powinien przejąć inicjatywę, to on powinien podejmować najważniejsze decyzje. Marcin potrafi to robić na chłodno. Jeśli on poprowadzi nasz związek, będzie to dla nas lepsze. Niestety, dzisiejsze kobiety za wszelką cenę walczą o władzę w związkach, wywyższają się nad mężczyzn, ale dla mnie to wcale nie jest ważne.

Jej rodzice rozstali się, kiedy miała dwanaście lat. Mama stała się głową rodziny, nawet wtedy, gdy pojawił się ojczym, i przez całe życie brała za dużo na swoje barki. Monika nie chce być taka jak ona.

Marcin ze swoją dziewczyną Moniką.

Marcin zainteresował się sceną polityczną dopiero, gdy na własną rękę zaczął uczyć się ekonomii i geopolityki. Po raz pierwszy zagłosował w ostatnich wyborach prezydenckich, na Krzysztofa Bosaka, choć o Ruchu Narodowym wie niewiele.

– Wydaje mi się, że oni są troszkę za bardzo zafiksowani na punkcie historii. Tak samo nie rozumiem tych rozrób pod Empikiem w czasie Marszu Niepodległości. Ludzie powinni się integrować, a nie dzielić. W ogóle nie lubię, jak mi ktoś zbyt nachalnie narzuca swój pogląd, nieważne, czy to narodowcy, czy środowiska LGBT.

Dlatego Marcin popiera ekonomicznych liberałów i tych, którzy jego zdaniem nie będą mówili, jak ma żyć. Uważa, że większość aspektów życia społeczeństwa powinien regulować wolny rynek.

– Chodzi o stosunek do ekonomii, żeby wreszcie podnieść gospodarczo Polskę, bo przecież się stacza, a nie o jakieś kwestie moralne, bo one są mi dość obojętne – podkreśla. Mówi o świadczeniach socjalnych, które prowadzą do rozleniwienia społeczeństwa, bo państwo zabiera ambitnym, a daje leniwym. Jest ateistą, choć nie ma nic przeciwko katolicyzmowi. – Aborcji jestem przeciwny, poza przypadkami gwałtu czy zagrożenia życia. Moja kobieta uważa podobnie.

– Wszystko – dodaje – próbuje się teraz ocenzurować. Spójrzmy na filmy. Wycina się żarty związane z rasą, żarty z kobiet, Żydów, Murzynów, a przecież niektóre są śmieszne. A ja nie mam nic przeciwko nim, tak samo jak przeciw słowu „Murzyn”.

Kamila

Kamila Matolicz.

Narodowców (a także zwolenników partii Brauna) na prawyborach w Rumi nie spotykam. Wysyłam więc prośby do lokalnych liderów tych ugrupowań, przeglądam profile na Facebooku, piszę do komentujących konfederacyjne posty. Kamila Matolicz z Tczewa, która w mediach społecznościowych zamieszcza przekreśloną ukraińską flagę, odpowiada mi jako jedyna. Wypytuje, gdzie i kiedy ukaże się mój reportaż. Odpowiadam, ona stwierdza, że zapowiada się ciekawie. Umawiamy się w Gdańsku, ale kiedy 20 stycznia siedzę w porannym pociągu, przysyła mi informację: „Przepraszam, nie dam rady być dzisiaj jednak. Jakiś wirus mnie złapał i kiepsko się czuję. Jeszcze raz przepraszam. Umówmy się, jak wyzdrowieję”.

Jestem przekonany, że to wymówka i że nigdy nie zobaczę Kamili. Dziesięć dni później, w mroźny i śnieżny wieczór, czeka jednak na mnie pod Galerią Kociewską naprzeciw dworca kolejowego w Tczewie i mówi, że jak obiecuje, to dotrzymuje słowa. Tłumaczy, że wtedy poszła z dziećmi i swoim chłopakiem do KFC. Zjadła cheesburgera, natychmiast ją wysypało („Bo ja od dziecka uczulona jestem dosłownie na wszystko”), wieczorem musiała wzywać pogotowie.

Niewysoka, z rozpuszczonymi, pofarbowanymi na czarno włosami, w ciężkiej, wojskowej kurtce moro z patriotycznymi naszywkami i takim samym plecakiem. Pod kurtką luźna bluza z napisem „Harry Potter”.

Urodziła się w Tczewie i z kilkuletnią przerwą mieszka w nim do dzisiaj. Trzy siostry rozjechały się po Pomorzu. Ojciec odszedł od matki dwie dekady temu, Kamila rzadko się z nim kontaktuje.

W gimnazjum była liderką w czytelnictwie książek i prymuską z matematyki (z pamięci cytuje mi wzory skróconego mnożenia), lubi wplątywać ją do opowieści o codzienności. Kiedy mówi mi, że jest dwa razy starsza od swej dorosłej córki, z początku nie dowierzam, bo wydaje się taka młoda. Ma trzydzieści sześć lat i czworo dzieci: dziewięcioletniego Natana, dwunastoletnią Marikę, piętnastoletniego Krystiana i tę pierwszą, osiemnastoletnią dzisiaj Dominikę.

Po podstawówce Kamila wybrała technikum ekonomiczne. W ciążę zaszła tuż przed osiemnastką. Babcia dała jej pieniądze na aborcję. Ale Kamila nie chciała. Nigdy by tego nie zrobiła. Uważa, że dziecko nie jest niczemu winne i w takiej sytuacji to zwykłe morderstwo, a nie wyjście z sytuacji. Przerwała naukę. Dominikę urodziła przedwcześnie, w trzydziestym piątym tygodniu ciąży.

Kiedy podczas jednego z kolejnych spotkań pytam o projekt zaostrzający ustawę antyaborcyjną autorstwa Kai Godek, Kamila odpowiada zdecydowanie: – Myślę, że aborcja jest dobra, gdy jest zagrożenie życia dziecka i matki. W innych przypadkach nie popieram. Ale prawa bym nie zaostrzała. Ta Godek ma coś z głową. Mówią, że karze innych za to, że sama musi wychowywać dziecko z zespołem Downa. Nie wiem, kto ją popiera, na pewno nikt w Konfederacji. [O tym, że za aborcję powinno się „jakoś karać”, mówił Sławomir Mentzen w marcu, jednak w programie Konfederacji Konstytucja wolności nie znalazłem informacji o stosunku partii do przerywania ciąży – przyp. M.W.].

Kamila w swoim mieszkaniu.

Przypomina mi się wtedy rozmowa ze Zbigniewem Zalewskim i jego partnerką Mariolą.

– To może niech skarzą też internet na karę więzienia?! On też jest źródłem informacji o aborcji – drwił Zbyszek. – Godek jest totalnym odklejeńcem. Wstyd, że była związana z Konfederacją. Należałoby sprawdzić, kto poparł jej projekt ustawy w głosowaniu. Jeśli tam był ktoś z Konfederacji, to będzie oznaczało, że pewnych idiotów trzeba zostawić za burtą.

Przeciw odrzuceniu rozpatrywania projektu, który zakładał między innymi karanie za samo informowanie o aborcji, byli niemal wszyscy posłowie Konfederacji, od głosu wstrzymał się jedynie Stanisław Tyszka. Wysyłam potem te dane Zbyszkowi, który odsyła emotikon wyrażający niedowierzanie lub wstyd.

Na Mariolę Kaja Godek też działała jak płachta na byka: – Ja tej kobiety nie akceptuję i nie mam pojęcia, kto może ją popierać.

– Ona urodziła niepełnosprawne dziecko i jest zwolenniczką poglądu, że trzeba cierpieć – tłumaczył Zbyszek.

– Ale nie wszystkie kobiety chcą cierpieć bezwzględnie. Nie każda znajdzie na to siłę. – Mariola była wzburzona.

Kiedy Kamila nie posłuchała babci w sprawie aborcji, ta naciskała na ślub, ale wnuczka po raz kolejny się nie zgodziła. Mimo to utrzymywała z babcią świetny kontakt. Z pierwszym partnerem, ojcem dwojga najstarszych, rozstała się po kilku latach. Dzisiaj opowiada, że nie wylewał za kołnierz, w dodatku był zaborczy, zazdrosny i robił jej awantury. Kamila pokazuje mi bliznę, pamiątkę po tym, gdy w szale ugryzł ją w nos. Syn go już nie pamięta, córka nie chce znać.

Sześć lat później Kamila zaczęła naukę w zaocznym liceum. Ale matury nie zdała, bo pojawiły się kolejne dzieci. Chciałaby iść do szkoły policealnej, ale jeśli podpisze umowę na praktyki, straci świadczenie pielęgnacyjne na syna. Liczy, że dzięki nowej ustawie o dorabianiu do zasiłku pielęgnacyjnego od przyszłego roku to się zmieni.

Ojca młodszych dzieci poznała na czacie. W 2012 roku wzięli ślub cywilny. Siedem lat później – rozwód. Dopiero latem tego roku sąd przyznał jej wyższe alimenty, o które od dłuższego czasu zabiegała. Były mąż nie ma chęci zobaczyć dzieci. Po rozwodzie cztery razy przyjeżdżał po swoje rzeczy. Więcej się nie pokazał.

 

Kamila nie pracuje, bo zajmuje się schorowanymi synami i boi się, czy na przyszłorocznej komisji jej chłopaków przypadkiem nagle nie uzdrowią i nie zabiorą im świadczeń. Młodszemu udało się wreszcie załatwić termin u okulisty. Natan oprócz problemów ze wzrokiem ma autyzm, astmę, alergię i chore serce. Jeśli problemy z sercem będą się pogłębiać, za kilka lat czeka go operacja. Starszy Krystian poza chorym sercem ma opóźnienie w rozwoju i wrodzoną zaćmę, jest po czterech operacjach, w dodatku dopadł go pooperacyjny astygmatyzm, a wadę wzroku ma taką, że bez okularów słabo widzi. I jeszcze tak silną alergię, że raz wylądował w szpitalu ze wstrząsem anafilaktycznym.

Przeczytaj też: Opieka bez wytchnienia

Żyją z zasiłku rodzinnego, zasiłków pielęgnacyjnych na synów, świadczenia pielęgnacyjnego na młodszego z nich, alimentów i pięćset plus. Wystarcza na rachunki i jako takie życie.

Kiedy kilka miesięcy później opowiadam o Kamili Zbyszkowi Zalewskiemu, który zniósłby pomoc socjalną, a nawet zlikwidował Zakład Ubezpieczeń Społecznych, ten mówi:

– Oczywiście, osoby niepełnosprawne i starsze wymagają opieki. Tylko przy obecnym systemie mają jej za mało. Jestem za tym, żeby osoby naprawdę potrzebujące otrzymały podstawową pomoc od państwa, aby nikt nie umierał na ulicach. I nie trzeba do tego ZUS-u. Problem w tym, że zasłaniając się skrajnymi przykładami, doprowadzamy do powstania systemu, z którego mogą czerpać nieroby. Myślę, że zdjęcie monopolu państwa, który pod przymusem zabiera ludziom pieniądze, pozwoli na zmniejszenie składek prywatnych.

Konwencja programowa Konfederacji Wolność i Niepodległość.

Kiedy pytam o państwowe dofinansowanie leków na jego chorobę, odpowiada:

– Kiedyś kosztowały 8 tysięcy złotych miesięcznie, przez pół roku trzeba było płacić, potem przyszła refundacja. Dlaczego są takie drogie? Przypuszczam, że decydują o tym koncerny farmaceutyczne, które z pewnością mają świadomość tego, że system państwowy zawsze zapewni im źródło zarobku.

– Czy gdyby nie refundacja, byłoby cię stać na tę terapię?

– W tym momencie tak. Jeśli nie mnie, to rodzina by mi pomogła. Poza tym, jak wspomniałem, leki byłyby wtedy tańsze.

Do września Kamili należało się pięćset plus również za Dominikę, najstarszą córkę, która niedawno wyprowadziła się z domu i zamieszkała z chłopakiem u babci.– A najgorsze to jego nazwisko – zawstydza się Kamila. Uśmiecha się nerwowo i syczy: – Tussssk. On się zapiera, że nie jest krewnym Donalda. A bo to się przyzna?! A nawet jeśli krewnym nie jest, to od samego nazwiska mi się go odechciewa – opowiada, gdy maszerujemy przez galerię handlową w poszukiwaniu spokojnego miejsca do rozmowy.

Do września Kamili należało się pięćset plus również za Dominikę, najstarszą córkę, która niedawno wyprowadziła się z domu i zamieszkała z chłopakiem u babci.– A najgorsze to jego nazwisko – zawstydza się Kamila. Uśmiecha się nerwowo i syczy: – Tussssk. On się zapiera, że nie jest krewnym Donalda. A bo to się przyzna?! A nawet jeśli krewnym nie jest, to od samego nazwiska mi się go odechciewa – opowiada, gdy maszerujemy przez galerię handlową w poszukiwaniu spokojnego miejsca do rozmowy.

Kamila wstydzi się zaprosić mnie do domu. Mieszkanie jest przed remontem, a jej chłopak nie chce, by spotykała się z podejrzanym dziennikarzem.

Kamila z dziećmi i partnerem.

W końcu rozsiadamy się w jej ulubionym barze niedaleko dworca, bierzemy po grzybowej i morszczuku z ziemniakami i surówką. Proponuję piwo, ale ona, choć kolekcjonuje rzadkie kapsle od butelek, niechętnie sięga po alkohol.

Zawsze uwielbiała książki, do czego przyzna mi się podczas jednego z kolejnych spotkań. Ma ich w niewielkim mieszkaniu już dwieście. A z ciekawych rzeczy do czytania znajoma podarowała jej ostatnio plik egzemplarzy „Pisma”.

– Ale jaja, to właśnie tutaj ukaże się ten reportaż?

Uwielbia Marcela Mossa. Czyta wszystko, w tym grecką mitologię. Ostatnio kupiła serię o Hitlerze, Ewie Braun i innych jego kobietach. Za cztery książki dała 50 złotych. Dobrze, że trafiają się takie okazje, bo na kupowanie tylu książek w normalnych cenach by jej nie starczało. Poza tym z Marcinem, swoim chłopakiem, ogląda w telewizji dokumenty o Hitlerze. Dużo ostatnio tego: Hitler to, Hitler tamto, a nawet Hitler i narkotyki. Podobno go nieźle nimi szprycowali. Tablicę Mendelejewa w sobie nosił. Lubi też filmy i seriale: Grę o tron, Władcę pierścieni, Dzień świra.

Polityka jej nie interesowała. W wyborach parlamentarnych nie głosowała. W samorządowych głos oddała na znajomego, który wciąż jest radnym, ale Kamila nie wie, kogo reprezentuje. W prezydenckich – od niechcenia: najpierw na Bronisława Komorowskiego, potem na Andrzeja Dudę (czego dziś najbardziej się wstydzi, ale wtedy wydawał się mniejszym złem), w ostatnich na Rafała Trzaskowskiego (byleby nie głosować na Dudę, bo kompromituje Polskę na arenie międzynarodowej i dodatkowo bardziej dba o interesy obcych niż o dobro własnego kraju; nazywa go „marionetką Kaczora”).

Stosunek Kamili do polityki zmienił się dopiero w ubiegłym roku. Ruch Narodowy „wyskoczył” jej w internecie. Nie wiedziała, że istnieje. Poszła na zebranie, zapisała się, zamierza aktywnie działać.

Dostajemy zamówione ryby.

– No bo ogólnie na nas, narodowców, mówią, że jesteśmy faszyści – stwierdza od niechcenia po chwili.

Takie skojarzenia – poza zajściami na marszach niepodległości – wywoływały między innymi „piątka Mentzena” ogłoszona w 2019 roku w Krakowie podczas kampanii do europarlamentu („Nie chcemy: Żydów, homoseksualistów, aborcji, podatków, Unii Europejskiej”) czy sporządzony rok później przy okazji kampanii prezydenckiej dokument Nowy porządek – tezy konstytucyjne. Identyczne hasło o nowym porządku przyjmowało w przeszłości wiele organizacji skrajnej prawicy.

Przeczytaj też: Giorgia Meloni – włoska prawica nie oddaje pola

I mimo znacznego utemperowania języka kandydata Konfederacji Krzysztofa Bosaka fragmenty treści dokumentu wciąż wydawać się mogły skrajnie prawicowe. Czytaliśmy w nim bowiem, że „naród powinien być podmiotem władzy”, „państwo powinno tworzyć warunki dla zachowania tożsamości narodowej”, a „realizacja dobra narodu musi zawsze stać w centrum zadań państwa polskiego”. Mowa w nim też o „politycznej jedności narodu ponad granicami państw” oraz samoorganizacji Polonii i kresowych Polaków.

Kamila dziwi się jednak, że gdy na Tik­Toku przyznaje się, że należy do tej partii, obcy natychmiast piszą, że jej współczują, i rzucają sporo niecenzuralnych epitetów.

– I jak się z tym czujesz?

– Wszystko mi jedno, niech tak sobie gadają. Najlepiej według nich iść za większością i nie mieć swojego zdania.

Zrozumienie znajduje w środowisku narodowców. W wakacje wygrała facebookowy konkurs Młodzieży Wszechpolskiej „Kocham Polskę”. Napisała:

„Polskę kocham za to, że jest to mój ukochany kraj. Ma bardzo piękne miejsca do zwiedzania oraz bardzo bogatą kulturę i historię. Tu się urodziłam i wychowałam. Tutaj urodziły się moje dzieci. Nasze barwy są jednymi z najpiękniejszych. Biało-czerwone barwy ojczyste. Jesteśmy narodem, który w obliczu zagrożenia potrafi się zjednoczyć, i to jest piękne. Jestem dumna z tego, że jestem Polką. Kocham swój kraj. Chwała Wielkiej Polsce”.

Rafał

Rafał Buca.

Piszę też do lidera Młodzieży Wszechpolskiej na Pomorzu. Z Rafałem Bucą spotykamy się w Gdańsku na Przymorzu, w wypełnionej studentami kawiarni nieopodal uniwersytetu. Zamawiam kawę, on woli sok. Okulary, niewysoki, znacznie młodszy, niż mi się wydawał na zdjęciach w internecie. Ma niespełna dwadzieścia dwa lata, studiuje politologię. Na pytania odpowiada wprost i zdecydowanie wyraża swoje poglądy. Typ intelektualisty, zakochany w Zbigniewie Herbercie, a równocześnie fan zapasów meksykańskich, czyli lucha libre, odmiany wrestlingu. Wychowany na wsi pod Tczewem, ma dwóch młodszych braci, rodzice spracowani zajęciami na roli, niezbyt zainteresowani polityką. Rafał wyniósł jednak z domu poglądy konserwatywno-katolickie, wywodzące się, jak podkreśla, z tradycji rolniczo-robotniczej.

Kiedy był dzieckiem, mama prowadziła go na majowe nabożeństwa pod przydrożny krzyż, przez dekadę był ministrantem, parafię zapamiętał jako instytucję najlepiej integrującą lokalną społeczność, organizującą nie tylko życie religijne, lecz także kulturalne czy sportowe, na przykład grę w piłkę. Pamięta, że ojciec głosował na Samoobronę i uczestniczył w lepperowskich blokadach, a Rafał do dziś nie do końca rozumie, o co w nich chodziło. Potem rodzice oddawali głosy na Platformę Obywatelską (PO), na Polskie Stronnictwo Ludowe (PSL), następnie na PiS. Teraz, za sprawą syna, coraz bliżej im do Konfederacji. Gdy po przyjeździe na studia słyszy narzekania kolegów na ich zaściankowych rodziców z małych miejscowości, jest mu przykro: – Każdy zasługuje na fajną relację ze swoimi dziećmi i mogę tylko współczuć ich rodzicom.

Odnoszę wrażenie, że jego historia to opowieść o strachu, chociaż Rafał uważa, że również o odpowiedzialności, trosce o bliskich i kraj. To strach sprawił, że trafił do Młodzieży Wszechpolskiej.

Kiedy miał czternaście lat, trenował w Gdańsku koszykówkę. Dojeżdżał pociągiem. Europa była po zamachach Państwa Islamskiego w Brukseli, Paryżu i Kopenhadze, a on wyobrażał sobie podobny w kolejce podmiejskiej do Trójmiasta. Strach go paraliżował.

– Wydawało mi się, że to niezbyt dobrze, żeby przyjeżdżali tutaj ludzie, którzy mogą okazać się niebezpieczni – opowiada mi po latach. – W Europie Zachodniej dochodziło do kolejnych aktów przemocy, a ja pomyślałem, że może to dotrzeć i do nas.

Dwudziestego szóstego września 2015 roku, dwa dni przed czternastymi urodzinami, zapytał rodziców o zgodę na udział w urządzonej przez Młodzież Wszechpolską demonstracji przeciwko przyjmowaniu do Polski uchodźców. Rodzice się zdziwili, ale zawsze mieli do niego zaufanie, więc nie protestowali. Pojechał do oddalonego o kilkanaście kilometrów Tczewa. Do wszechpolaków zapisał się z marszu i stał się ich najmłodszym członkiem.

W 2016 roku jako wolontariusz pojechał z nimi na Światowe Dni Młodzieży do Krakowa. Zapamiętał z nich wielką radość i nie mniejszy lęk na widok snajperów na wieżyczkach podczas spotkania z papieżem Franciszkiem na Błoniach. (Po latach przyzna, że lęk ten był wyolbrzymiony).

Temat ten w naszych rozmowach powróci pół roku po pierwszym spotkaniu, na początku wakacji, kiedy w Paryżu i innych francuskich miastach wybuchną protesty i zamieszki.

– Nie mam już teraz tamtego lęku. I uważam to za sukces środowiska narodowego, bo dzisiaj polska klasa polityczna nie jest już tak hurraoptymistyczna wobec przyjmowania imigrantów. A nawet jeśli tak nie myślą, to starają się chociaż udawać. No bo wiadomo, odkładając na bok deklaracje partii, w działaniu to PiS jest najbardziej proemigracyjną partią w Polsce – mówi.

Rafał wychował się na wsi pod Tczewem, z domu wyniósł poglądy konserwatywno-katolickie, choć jego rodzice niezbyt interesowali się polityką.

Liczby to potwierdzają: w ostatnim roku rządów Platformy Obywatelskiej państwo wydało 65 tysięcy zezwoleń na pracę dla cudzoziemców spoza Unii Europejskiej (UE). W 2021 roku, według Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej, aż 504 tysiące, spora część dotyczyła osób z Uzbekistanu, Indii, Filipin, Bangladeszu czy Indonezji.

Posłuchaj: Dom zamiast muru. Czy można zatrzymać migracje?

– Na szczęście już nam się udało przekonać ludzi, jak bardzo to niebezpieczne zjawisko – komentuje Rafał. – W krajach arabskich dochodzi do olbrzymiej liczby gwałtów, kobiety traktuje się tam jak śmieci. Moja wiara mówi o równości płci wobec prawa, w islamie jest inaczej. Dlatego muzułmanie powinni zostać u siebie, bo nie przystają do naszych warunków cywilizacyjnych, w których nie ma kulturowego przyzwolenia na przemoc, gorsze traktowanie osób starszych, kobiet czy dzieci albo molestowanie seksualne. Nie chcę takich ludzi u siebie.

Opowiadam Rafałowi o Marcinie Ndzo­dzo z Rumi.

– To oczywiste, że jest różnica pomiędzy pojedynczymi uchodźcami czy studentami, którym chętnie pomagamy, a masową emigracją. W zglobalizowanym świecie nie da się powstrzymać emigracji. Jestem natomiast przeciwko ściąganiu wielkiej liczby taniej siły roboczej, która obniża stawki zarobków i przyjeżdża ze swoimi, nieprzystającymi do naszych normami kulturowymi.

Gdy przy innej okazji opowiadam z kolei o Rafale Marcinowi, ten komentuje:

– Dla mnie to trudny temat, bo sam byłem uchodźcą. Ale nie pochwalam masowego przyjmowania wszystkich. Co innego Ukraińcy, którzy są do Polaków zbliżeni kulturowo, a ich praca może wzmocnić naszą gospodarkę. A co innego imigranci spoza Europy. Normalna muzułmańska rodzina wyznaje podobne wartości moralne jak chrześcijańska. Ale większość imigrantów, którzy do nas przyjeżdżają masowo, to tak zwany rynsztok. Bo kiedy jedziesz do innego państwa, to nie po to, by je zmieniać według własnego gustu, tylko by żyć lepiej, a przy tym dostosować się do stylu życia jego mieszkańców. Moja rodzina tak postąpiła, żyjemy jak inni Polacy. Zamieszki we Francji najlepiej pokazują, jak to się może skończyć.

Rafał ma dziewczynę, ale nie chce o niej za dużo powiedzieć, ani mi jej przedstawić. Rówieśniczka, studiuje filmoznawstwo. Nie wie, na kogo głosowała w poprzednich wyborach („W sumie teraz pomyślałem, że mogłem ją zapytać”).

– Ale też ma konserwatywne poglądy – twierdzi.

Kończymy naszą długą przedpołudniową rozmowę, bo Rafał idzie na piwo z kumplami.

– Macie ulubioną knajpę?

– Do różnych chodzimy. Nie będę zdradzał naszych miejsc picia alkoholu.

Gabriela i Kazimierz

Gabriela i Kazimierz Glinieccy.

Choć Gabrielę i Kazimierza Glinieckich poznaję na prawyborach w Rumi jako zwolenników Korwin-Mikkego, szybko się okazuje, że będą głosować na trzecią z koalicyjnych partii, Konfederację Korony Polskiej Grzegorza Brauna.

Na mityng Nowej Nadziei przyjeżdżają z Kartuz. Pojawiają się jako jedni z pier­wszych. Zamiast usiąść, przestępują z nogi na nogę i rozglądają się po sali. Rzucają się w oczy, bo wśród młodych ludzi oboje są emerytami. To tu naprawdę rzadkość. Sławomir Mentzen, nowy lider partii, otwarcie przyznaje, że Nowa Nadzieja przyciąga najmłodszych wyborców, a o emerytów nawet nie zabiega.

 

Gdy na początku lutego po raz pierwszy odwiedzam ich w domu, na ulicach Kartuz śnieg, mokro, zimno. Nocuję w hotelu Miłosz, a Kazimierz Gliniecki nie chce słyszeć, bym w taką pluchę szedł do nich piechotą. O dziewiątej podjeżdża po mnie pod hotel. Z zimnego i sterylnie czystego samochodu wchodzimy do przytulnego i dokładnie wysprzątanego mieszkania na pierwszym piętrze wielorodzinnego budynku. Po przerobieniu trzech pokoi na dwa salon jest spory i jasny.

– Przestronny, prawda? – cieszy się Gabriela, gdy zachwycam się zmianą, którą zaraz po zakupie mieszkania w 2001 roku wymyślił jej mąż.

Nad drzwiami solidny, drewniany krzyż. Na podłodze gipsowy anioł, w rękach trzyma czerwoną świeczkę, która tli się delikatnym płomieniem. Dwie witryny z kieliszkami i filiżankami. Duże lustro, na komodzie ostatni numer „Polonia Christiana” (konserwatywno-katolickiego dwumiesięcznika wydawanego przez Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej imienia Księdza Piotra Skargi), oglądają też BanBye’a, który powstał po zablokowaniu kanału „wRealu24” na YouTubie za łamanie regulaminu.

W mieszkaniu Glinieckich.

Kazimierz przynosi kawę, naturalną piją tylko z ekspresu. Gabriela wyjmuje z piekarnika ciasto z wiśniami.

Nie mają dzieci. Urodzeni i wychowani w okolicach Bydgoszczy, na wiele lat wyjechali do Zwierzyńca i Biłgoraju na Lubelszczyźnie, kiedy Kazimierzowi zaproponowano stanowisko kierownicze na kolei. Zadomowili się, poznali ludzi, z którymi utrzymują kontakt do dzisiaj.

Ludzie tam byli jakoś lepsi, jedzenie zdrowsze, przyroda mniej zdewastowana. Bażant drogą przejdzie, zwierząt cała masa, nie to, co na Kaszubach. Przeprowadzili się tu w 1985 roku, znów za pracą i wciąż do końca się nie przyzwyczaili. Bo przy tych Kaszubach, jak twierdzą, trzeba być ostrożnym, nigdy nie zaakceptują racji drugiego, a jak trzeba przyznać się do winy, to na innego przerzucają.

U Glinieckich – o czym przekonam się w trakcie kolejnych miesięcy – jest jak u Pana Boga za piecem. Przed jedną z kolejnych wizyt śpię w centrum Gdańska, poranny pociąg do Wrzeszcza jest opóźniony, na oczach odjeżdża mi osobowy do Kartuz. Dzwonię do Kazimierza, przepraszam, a on zauważa, że tak to już jest, kiedy podróżuje się państwowymi (czyli PiS-owskimi) środkami transportu. I znów oferuje, że odbierze mnie ze stacji samochodem. Kiedy zziębnięci wchodzimy do mieszkania, z kuchni dobiegają już zapachy i serdeczne powitanie pani Gabrieli.

– Frysztyk będzie! – ogłasza Kazimierz i dostawia do omletu ze szczypiorkiem smakołyki, które w kuchni wydaje jego żona: szproty, leszcza w occie, biały ser zwykły i z solanki, oscypek, chleb własnego wypieku.

– Twarogi od gosposi, naturalne – zachwala Gabriela. – Ten z solanki, a ten z Zakopanego – wyjaśnia Kazimierz.

– Proszę jeść, u nas wszystko zdrowe – popędza Gabriela. O ekologicznym jedzeniu mogliby mówić bez końca.

– To państwo tak długo czekali na mnie ze śniadaniem?

– My już od paru dni nie jemy, odkąd pan dzwonił, że pan przyjeżdża, w oczekiwaniu – żartuje w swoim stylu Kazimierz.

 

Czuję, że moja wizyta naprawdę sprawia im radość. Gabriela wybucha śmiechem i prostuje: – My dawno jedliśmy, o świcie byliśmy już na spacerze.

Ponieważ odwiedzam Glinieckich 8 marca, wręczam Gabrieli bombonierkę.

– Żona nie obchodzi Dnia Kobiet! – wstrzymuje mnie Kazimierz, ale pozwala w końcu wręczyć czekoladki. – My tego święta nie uznajemy. A jeśli już, to ja go obchodziłem, za komuny. I to był dzień wolny dla mężczyzn. Do domu wracało się późno, z połamanym goździkiem.

O komunie i o tym, co stało się potem, Glinieccy mają wyrobione zdanie. Podobnie jak o Solidarności.

Na początku lat 80. stary zawiadowca w Bełżcu wyłożył, co będzie: „Nie łudź się, że się poprawi. Przy władzy pozostaną ci sami ludzie, tylko ustrój będą inaczej nazywać. Mnie już na tym świecie nie będzie, ale ty tego doświadczysz”. I zdaniem Kazimierza miał rację.

– Potem to już było jedno wielkie rozkradanie – przytakuje Gabriela. Ją do zapisania się do Solidarności namawiała kierowniczka, niedawna działaczka PZPR (Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej), na co Gabriela, zbierając się na odwagę, odpowiedziała: „Zapiszę się, jak nastanie prawdziwa Solidarność, a nie taka przemalowana z czerwonego”.

– I teraz nie ma nic – dodaje Kazimierz. – Ale gdyby w 1989 roku nastąpił prawdziwy przełom, to byśmy dziś byli najbogatszym krajem, co najmniej w Europie.

Przeczytaj też: Solidarność ’80. Pozytywny mit

Kiedy w marcowy poranek zajadamy w Kartuzach naturalne twarogi, zagaja:

– We wtorek byliśmy na pogrzebie kuzyna, a wcześniej kolegi w Rumi, czterdziesty dziewiąty rocznik. Wrócił na rowerze, osłabł, prosto do szpitala, po tygodniu już nie żył. Był zaszczepiony tym ich preparatem. Powiedzieli, że to sepsa, bo coś tam muszą publicznie powiedzieć, a swój tam kod do karty zgonu wpisali pewno. No bo cudów nie ma, żeby ludzie tak nagle po prostu umierali.

Kazimierz podsuwa mi talerz z serami, nie musi namawiać, ten z solanki jest rewelacyjny.

– Pytali na pogrzebie, na co zmarł – kontynuuje. – No to wszystkim wytłumaczyłem, że dał się naszprycować, to zmarł. Bo oni też naszprycowani.

– Ostatnie dwa lata to było upokorzenie – wspomina Gabriela. – Idę do dermatologa. Lekarka mi mówi, że mam założyć maskę, a ja, że nie założę. I wie pan, że ona stanęła w drzwiach i mnie nie wpuściła. Mówię jej: „Co wy z nami wyprawiacie?!”.

– No to przestaliśmy korzystać z tych dilerów medycznych, co też ich nazywam lekarzami ostatniego kontaktu.

– No i jak przeżyliście pandemię? – pytam.

– No widzi pan, normalnie – uśmiecha się Gabriela i tłumaczy: – Wysokoenergetycznie jemy. Nie żywimy się przetworzonym, kupujemy wszystko po wsiach i sami to sobie sprawiamy. Chleb w tej chwili się piecze. Dostanie pan do domu.

Pytam, jaki ich zdaniem byłby idealny scenariusz dla Polski po 1989 roku, a Kazimierz tłumaczy:

– Przewrót wojskowy, co najmniej dziesięć lat dyktatury, likwidacja ZUS-u i wszelkiej państwowej ingerencji oraz układów, a przede wszystkim całkowite odsunięcie ludzi tamtego reżimu od władzy. Potem nowy porządek, w którym najważniejsza jest własność prywatna, a udział państwa w życiu społeczeństwa taaaki maleńki – Kazimierz zbliża do siebie palec wskazujący i kciuk.

Jest gdzieś na świecie taki wzorzec?

– Próbował Augusto Pinochet, ale nachalna lewica i jemu to udaremniła.

Cztery miesiące po pierwszym spotkaniu suniemy gładkim asfaltem pomiędzy falującymi pagórkami zieleni, które na przemian przeplatają żółte dywany kwitnącego rzepaku i błękitne tafle jezior. Gabriela i Kazimierz Glinieccy rozpływają się w zachwytach nad kaszubskim pejzażem, a on co chwilę pokazuje jej zmiany, jakie zaszły tu od ich ostatniej wizyty, czule zwracając się do niej „Gabi”.

Gabriela i Kazimierz Glinieccy przyznają, że są zakochani w kaszubskim pejzażu.

Kazimierz rozgląda się po krajobrazie i udając powagę, drwi:

– Nie ma już chyba u nas kopalń, co? Niepotrzebne. Przecież nasz kraj jest tak specyficznie położony, że mamy codziennie silne wiatry, że nic, tylko wiatraki stawiać. W dodatku cały rok ostro świeci u nas słońce. I ta fotowoltaika dlatego właśnie. Tak więc pod tym względem jesteśmy ewenementem. A już się zaczęły przepięcia, napięcie skacze z 220 na 260 woltów i dochodzi do zniszczeń sprzętów. To dopiero początek. Zaczną się palić nieruchomości, ludzie będą tracić domy.

Choć ekologiczne źródła energii wydają im się podejrzane, to dobro przyrody leży im na sercu. Od jesieni do wiosny kupują co miesiąc 20 kilogramów owsa, dzień w dzień wstają o świcie, biorą prawie pół kilo owsa i idą nad jezioro karmić kaczki. Oglądam film w telefonie komórkowym: w wodzie odbija się wschodzące słońce, kaczek są dziesiątki.

Przeciw smogowi

Rafał Buca.

Z Rafałem Bucą spotykam się nie tylko na Pomorzu. Bywa, że siadamy w kawiarni nieopodal Sejmu w Warszawie. Przyjeżdża tu jako asystent Michała Urbaniaka, byłego wszechpolaka, obecnie posła Ruchu Narodowego.

Kiedy 7 marca w drodze na spotkanie z Rafałem mijam Sejm, protestują w nim dorosłe osoby z niepełnosprawnością i ich opiekunowie. Składają obywatelski projekt ustawy o podwyższeniu renty socjalnej.

– Ja bym te świadczenia podniósł, bo uważam, że to teraz jedna z najpilniejszych spraw – stwierdza Rafał. – Jedyne, co mnie w tych działaniach razi, to styl posłanki Iwony Hartwich, takiej wkurzonej kodziary [czyli członikini Komitetu Obrony Demokracji – przyp. red.], który po prostu jest dla mnie odpychający.

Konfederacja w swym programie wyborczym pisze o rozbiciu monopolu Narodowego Funduszu Zdrowia (NFZ) i oparciu systemu ochrony zdrowia na konkurencji rynkowej. I oczywiście o obniżaniu podatków. Pytam Rafała o ten ekonomiczny liberalizm, który wybija się na pierwszy plan za sprawą Nowej Nadziei.

– Skrajne pomysły, jak likwidacja NFZ-etu czy ZUS-u, byłyby dla mnie całkowicie nieakceptowalne. Doceniam świadczenia socjalne, które mamy w Polsce. Naprawdę uważam, że super, że mamy darmową edukację, darmowe studia, a gadanie, że to obniża poziom edukacji, jest bzdurą. Nie mógłbym sobie pozwolić na płatne studia. I nie dlatego, że jestem głupi albo leniwy, ale po prostu nie byłoby mnie na to stać. A zatem mógłby studiować jakiś banan – rozpieszczony, zmanierowany młody człowiek, zazwyczaj z dużego miasta, który wszystko dostał od rodziców i uważa, że wszystko mu się należy – a który mógłby być mniej zdolny ode mnie. Dla mnie model państwa, w którym o dostępie do edukacji czy ochrony zdrowia decyduje zawartość portfela, byłby absolutnie obrzydliwy.

Rafał zasiada przede mną w eleganckim, kremowym golfie. Choć od rana pracował w Sejmie i od wielu godzin nic nie jadł, nie widać po nim zmęczenia. Zamawiamy pizzę.

Przyjechał na trzy dni. Rozpiętość jego obowiązków jest duża. Od pracy nad ustawą obligującą przedsiębiorców do korzystania z mniejszej ilości plastyku (Konfederaci zamierzają dołożyć do niej postulat, by stworzyć w Polsce punkty zwrotu i automaty na zużyte butelki), przez obsługę mediów społecznościowych, po organizację wycieczek szkolnych.

Co najbardziej interesuje uczniów?

– Zazwyczaj pytają o posła Mentzena. Niedawno mój brat świętował osiemnastkę. I kiedy jego koledzy dowiedzieli się, czym się zajmuję, zaraz chcieli wiedzieć, czy znam Mentzena.

Sławomir Mentzen drwi ze wszystkiego i wszystkich, jednocześnie prężnie rozwijając swoją firmę i koncept polityczny. W szybkim tempie staje się królem TikToka, w marcu, kiedy siedzę z Rafałem pod Sejmem, jego filmy obejrzano tam 23,9 miliona razy. Rekordzistką (2,3 miliona wyświetleń) jest wrzutka pod tytułem Jak trzeba żyć – lekcja nr 1: o tym, czy lepsze jest mleko z płatkami, czy raczej płatki z mlekiem.

– Wielu młodych – zauważa Rafał – zaczyna „mówić Mentzenem”. Trochę mi się kojarzy z tymi coachami, którzy mówią: „Rób kasę, olej rodzinę, jeśli cię w tym nie wspiera, a nawet nie jedź do niej na święta”. I z promowaniem skrajnego indywidualizmu. To uważam za niebezpieczne, bo prowadzi do atomizacji społecznej. A istotne są wspólnota i solidaryzm, poza tym nie jestem fanem zbyt liberalnej gospodarki.

Zdaje sobie jednak sprawę, że Mentzen świetnie odnajduje się w roli współlidera Konfederacji, bo trafia do normalnych kolesi, zwykłych chłopaków, którzy nie interesują się teoriami gender, wolą zarabiać kasę, założyć rodzinę, planować wakacje, jeździć samochodem spalinowym.

I z wyraźnym rozczarowaniem opowiada mi historię wywiadu udzielonego „Gazecie Wyborczej”:

– Denerwował nas w Tczewie smog i palenie w piecach byle czym. Postanowiliśmy z wszechpolakami zrobić akcję edukacyjną. „Czyste powietrze, zdrowy naród”, jakoś tak to nazwaliśmy. Rozwiesiliśmy plakaty. Chcieliśmy podkreślić, że idea narodowa też jest proekologiczna i że ochrona środowiska nie musi od razu oznaczać radykalnych decyzji, jak choćby rezygnacji z jedzenia mięsa. No i pamiętam jedno z pierwszych pytań dziennikarki: „Dlaczego pan do mnie przyjechał samochodem? I to jeszcze taką starą benzynówką?”. Ja wtedy miałem z dziewiętnaście lat, samochód był moich rodziców, nie było mnie stać na własny. Mówię więc: „Wie pani, moja miejscowość jest wykluczona komunikacyjnie i po prostu nie mam jak dojechać do miasta”. A ona na to: „To takie miejscowości jeszcze istnieją?”. Nie wiem, czy drwiła, czy mówiła poważnie. Na pytanie, czy nie przeszkadza mi palenie węglem w piecu, powiedziałem, że mamy węglowy piec w domu, taki założyli nam kiedyś i nie stać nas było na wymianę. U moich dziadków tak samo, wymiana to ogromny koszt. Byłem dość otwarty, sam pan widzi, jak się staram – niezależnie od różnicy poglądów – tłumaczyć swoje zdanie, i ta pani też była sympatyczna. A potem po mnie pojechali…

Tekst na stronie internetowej można znaleźć pod tytułem: Wszechpolak w Tczewie walczy o „czyste powietrze i zdrowy naród”. Palenie węglem mu jednak nie przeszkadza.

– W artykule opisywano mnie głównie samym nazwiskiem, w odpowiednim kontekście, żeby wybrzmiewało jak „buc”. Naigrywano się ze starego samochodu moich rodziców. Okropne to było, poczułem wielką niesprawiedliwość. No i te kibolskie zdjęcia, z racami, w takich dresach obwisłych, pomyślałem sobie: „Kurde, kobieto, widziałaś mnie, ja tak nie wyglądam!”.

Przeczytaj też: Łowcy smogu z Trujmiasta

Tekst o propagowaniu ekologii ilustruje zdjęcie zamaskowanego kibica z racami i w bluzie z napisem „Śmierć wrogom ojczyzny” oraz kilka fotografii narodowców z pochodniami. Portretu jedynego bohatera tego reportażu, studenta dwóch kierunków na Uniwersytecie Gdańskim, o łagodnej i inteligentnej twarzy w okularach, brak.

Sylwetka przeciętnego wyborcy Konfederacji

Z powodu zaokrąglenia wartości procentowych do pełnych liczb oraz pominięcia mniej istotnych danych mogą się one nie sumować do 100%. Źródło danych: CBOS, Kim są wyborcy partii politycznych w Polsce?, sierpień 2023 roku. Oprac. Marcin Czajkowski / magazynpismo.pl.

Żeby nie było ukraińskich flag

Kamila Matolicz podczas Piwa z Mentzenem.

Nazajutrz znów wyruszam na Pomorze na spotkanie z Kamilą Matolicz. Dojeżdżam wieczorem i w Tczewie trudno znaleźć coś otwartego. Błądzimy po mokrych i chłodnych ulicach w poszukiwaniu ciepłego wnętrza, a Kamila strofuje mnie, bym nie przechodził na czerwonym świetle.

Lądujemy w całodobowym barze z kebabami prowadzonym przez Azjatów. Zdenerwowałem się, że nie chcą mi wydać paragonu z NIP-em. Kamila uspokaja, że trudno: jak nie mogą, to nie mogą. Zdejmuje swoją wojskową kurtkę. Dziś ma pod nią bluzę z napisem: „Pamiętamy – 1944 – Powstanie Warszawskie”. Dostała ją od chłopaka. Nosi ją z dumą, bo każde wydarzenie w historii naszego kraju jest dla niej ważne jako dla prawdziwej patriotki.

Ostatnio Kamila poszła z dziewięcioletnim Natanem demonstrować w sprawie usunięcia pomnika radzieckich żołnierzy. Jej zdjęcia, jedynej kobiety między rosłymi młodymi chłopakami, z których większość mogłaby być jej synami, można oglądać na profilu wszechpolaków.

– Chociaż ostatnio była jeszcze jedna dziewczyna, ulubiona pani ze świetlicy Natanka, okazało się, że jest narzeczoną szefa Młodzieży Wszechpolskiej w Tczewie – mówi i narzeka, że w tczewskiej Konfederacji i Ruchu Narodowym niewiele się dzieje. Boi się o los ugrupowania w wyborach. Ale udało jej się przekonać siostrę i szwagra.

Kamila z każdym miesiącem jest coraz aktywniejsza. Wiosną rozsypuje przede mną wlepki. – Na razie mam mało, ale zeskanuję, podrukuję i będę naklejać. O, ta jest najfajniejsza, z Romanem Dmowskim („Roman Dmowski Wyzwoliciel Polski”). Na pozostałych czytam „Stop agresji LGBT” albo „Proszę… walcz o mnie, ja nie mam głosu (płód)”.

Jej chłopaka, lat trzydzieści dwa, rodowitego gdańszczanina, z którym się zetknęła dzięki aplikacji randkowej, poznaję w maju. Marcin tłumaczy, że „patriotą ulicznym” był zawsze, ale dopiero za namową Kamili zapisał się do Ruchu Narodowego.

– Lepiej dać ludziom wędkę, zawsze byłem takiego zdania – Marcin wykłada mi swój sposób na życie i przekonania polityczne. – W życiu nigdy nie miałem możliwości się rozwinąć, bo pewni ludzie zawsze dążyli do tego, żeby zablokować mój potencjał.

– Bo jeśli się nie ma znajomości, to się nic nie ma – przytakuje mu Kamila, a on podchwytuje: – Dokładnie! A tam, gdzie pracowałem, za długo nie popracowałem, bo zobaczyli, że jestem za bardzo kumaty i próbowali mnie wykorzystać. Teraz chwilowo jestem bez pracy.

Marcin opiekuje się schorowanym ojcem (któremu, jak twierdzi, po czterdziestu pięciu latach pracy ZUS nie chce wypłacić renty). Na urodziny dostał od Kamili hantle, w promocji były, sześć dych, dwa razy po dziesięć kilo. Ćwiczy sobie. Już kilka osób mu powiedziało że ma „dobre jebnięcie” („tak zwane predyspozycje” – poprawia Kamila) i że powinien się na kick-boxing zapisać, bo i nogami dobrze operuje.

Kamila z każdym miesiącem staje się coraz aktywniejsza, zamierza wydrukować i naklejać wlepki.

Rozmawiamy o prezydencie Gdańska Pawle Adamowiczu, po zamordowaniu którego Kamila wyraziła współczucie w mediach społecznościowych. – Bo on coś robił przynajmniej, nie to, co ta franca teraz [Aleksandra Dulkiewicz, obecna prezydentka Gdańska – przyp. red.], co pieniądze znajduje na LGBT, ale na potrzebne rzeczy już nie ma, odbiera ludziom mieszkania i daje Ukraińcom – porównuje Marcin.

Kamila i jej chłopak postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Chodzą po Gdańsku i zrywają flagi.

– Jak jestem przy Madisonie [galeria handlowa – przyp. M.W.] i nikogo nie ma, wyrywam – bez ogródek opowiedziała mi już podczas pierwszego spotkania. – Zrywam ukraińską, polska zostaje. Oni za chwilę wieszają nową, to ja znowu zrywam. I co chwilę, i co chwilę. Teraz już kogoś postawili, żeby tych flag pilnował. Szkoda, że tych wyżej się nie da zerwać.

Pytam, co najbardziej drażni ją we wspieraniu Ukraińców. Wymienia kolejno, że dla naszego rządu stali się ważniejsi niż Polacy; dostają za darmo posiłki, których jednocześnie odmawia się polskim bezdomnym; mają zasiłki, do lekarza mogą iść bez ubezpieczenia i szybciej niż Polacy mają dostęp do specjalistów. A wszystko to z naszych podatków. I jeszcze że wszędzie stoją kosze na artykuły żywnościowe dla Ukraińców, a dla Polaków nie zbiera już nikt.

Najbardziej denerwuje ją „rozdawanie Ukraińcom za darmo mieszkań”, co chwilę widzi ogłoszenia o darmowych lokalach na OLX. Chodzi jej o świadczenie 40 złotych dziennie dla właścicieli lokali mieszkaniowych, którzy zapewniali na własny koszt zakwaterowanie i wyżywienie obywatelom Ukrainy. Przyznawane było od początku rosyjskiej inwazji na okres do 120 dni i zostało przedłużone do 4 marca przyszłego roku.

– Polski nie stać na naszych bezrobotnych, a tym bardziej na „Ukrów”. POPiS myśli, że może drukować kasę bez końca, ale w takim tempie będzie u nas druga Grecja – zżyma się. Przypomina, że sama jest potrzebującą bezrobotną.

Na temat uchodźców z Ukrainy ma swoje zdanie również Kazimierz Gliniecki.

– Wie pan – tłumaczył mi podczas jednej z pierwszych rozmów – przyjmować uciekinierów można, tylko nie można, że tak powiem, dawać im specjalnych przywilejów. Do naszego kościoła przestaliśmy chodzić, bo różańca już za nic nie odmawiają, tylko za pokój w Ukrainie. „W” Ukrainie, nie „na” Ukrainie – zaznaczał. – „Na” Ukrainie pokoju obecnie nie ma, a czy jest „w”, to ja nie wiem. Nie wiem też, jak tam na Węgrzech. Bo na Węgry już pan nie pojedziesz, tylko do Węgier możesz pan teraz jechać. I niech pan uważa, to ważne, bo straż graniczna pana nie przepuści, jak pan powie, że na Węgry. Tak się teraz porobiło. A w kościele to niech się modlą o pokój na świecie, a nie w kółko tylko o tej Ukrainie.

Zwolennicy wolnościowego odłamu Konfederacji najwyraźniej nie podzielają tych poglądów.

– Konfederacja, nie oszukujmy się, zawsze miała prorosyjskie ciągotki, a rosyjska napaść na Ukrainę okazała się ich czasem próby – opowie mi przyjaciel Zbyszka, korwinista, którego wkrótce poznamy bliżej. – Najbardziej obawiałem się o Ruch Narodowy i muszę przyznać, że akurat oni zdali ten egzamin, zachowują chłodny ogląd, nie powtarzają kremlowskiej narracji. Ale nie ukrywam, że zawiodłem się na innych politykach: na Korwin-Mikkem, który na szczęście już odchodzi na emeryturę, i na Braunie. Nie wiem, czy oni po prostu szukają prowokacji, czy może nie zdają sobie sprawy ze skali zagrożenia. A jeden z bardziej znanych polityków Ruchu Narodowego wyraził opinię, że kryzys w gospodarce ma też swoje zalety, bo Ukraińcy wreszcie będą mogli wracać do domu. Cóż za ekonomiczny analfabetyzm!

– To proste: ci ludzie tu pracują i nawet jeśli część uciułanych pieniędzy wysyłają rodzinom, to przecież tutaj żyją, tu konsumują – krótko podsumowuje Zbigniew Zalewski, a Marcin Ndzondzo opowiada o swoich dobrych doświadczeniach z ukraińskimi współpracownikami: – Mamy mnóstwo miejsc pracy, Polsce się to opłaca.

Przeczytaj też: Dom spakowany w jedną torbę

Kamila wciąż krępuje się zaprosić mnie do domu, ale w maju przekonuję ją, by wykonać tam część sesji fotograficznej. Kiedy odwiedzamy ją razem z fotografką Agatą Grzybowską, przeprasza za zdarte linoleum i nieco podniszczone ściany, przykryte zdjęciami krajobrazów i zwierząt. W jednym pokoju: skromna meblościanka, sporej wielkości kosz na śmieci, telewizor; w drugim: łóżka piętrowe dzieci.

Po raz pierwszy widzę ją nie w patriotycznej odzieży. Zakłada granatową spódnicę i czarne rajstopy, do tego T-shirt z nadmorskimi domkami. Starannie układa długie włosy, na co dzień w lekkim nieładzie.

A potem wszyscy jedziemy na plac zabaw.

– Proszę – cieszy się Kamila – Cały umyty, jak nowy! I jedna sprawa, o którą zabiegałam, załatwiona.

Chce zostać radną. Narodowcy z Tczewa wytypowali ją, bo jest jedyną wśród nich kobietą. Ma pomysły, jak przyciągnąć do siebie wyborców. Zamierza wyremontować bramę szpitala, bo wygląda obskurnie. Żeby śmietników było więcej. I żeby postawić budki dla kobiet do karmienia i przewijania dzieci. Na razie zaczęła od usunięcia śmieci, brudu i wulgarnych graffiti z placu zabaw na bulwarze Wiślanym.

– A ukraińskie flagi z Marcinem wciąż zrywasz? – wypytuję.

– Na razie nie wieszają, nie muszę.

Bar Piotruś

Zbyszek Zalewski przyjeżdża do Warszawy na żużlowe Grand Prix.

W maju Zbyszek Zalewski z kolegami przyjeżdża do Warszawy na żużlowe Grand Prix. Wysyłam mu pytanie, czy możemy spotkać się wszyscy razem. „Razem. Jak ta śmieszko partia” – odpisuje i dodaje emotikon uśmiechu.

Jego kolegę Michała Jankowskiego poznałem podczas prawyborów w Rumi. To ten, który krytykuje prorosyjskie wypowiedzi i analfabetyzm ekonomiczny niektórych polityków Konfederacji. Trzydziestotrzyletni absolwent matematyki, który służbowo jest w rozjazdach pomiędzy kilkoma miastami w Polsce, Słowacji i Austrii. Michał na pierwsze polityczne spotkanie w swoim życiu, jako licealista, trafił do pomorskiego Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR). Potem w wyborach prezydenckich głosował na Mariana Kowalskiego, wówczas z Ruchu Narodowego (o którym dziś nie ma dobrego zdania), by wreszcie pomagać w Gdańsku partii KORWiN.

Teraz na miejsce spotkania wybiera Bar Kawowy Piotruś przy Nowym Świecie, niemal od czterech dekad prowadzony przez legendarną panią Irenkę. Mówi, że lubi to miejsce, i często, gdy wpada do Warszawy, idzie tam na piwo.

Koronkowe obrusiki, tapicerowane krzesła, wystrój jak przed czterdziestu laty. Zbyszek rozgląda się, pyta: – Dlaczego wybrałeś to miejsce? Bo takie tradycyjne?

Niemal naprzeciwko powiewa tęczowa flaga. Żartuję, że to wybór z powodu sąsiedztwa siedziby partii Razem. Zbyszek łapie się za głowę.

Michał zanosi się śmiechem. – Właśnie to mi się podoba u wolnościowców: że omijają tematy ideologiczne. Sam w tej kwestii jestem letnim konserwatystą, dla jednych anarchistą, dla innych libertarianinem, a ja po prostu nie wtrącam się w nieswoje sprawy. Nie rozumiem robienia zadymy o jakieś elgiebety, no bo ile mamy w Polsce lesbijek i gejów? Pół miliona? A polskiego złotego ma w portfelach 38 milionów. No więc która sprawa jest pilniejsza? – pyta Michał.

Zaznacza, że nie jest zwolennikiem rejestrowania związków homoseksualnych, przecież są całkowicie legalne. Ale nie ma też nic przeciwko, skoro ludzie tak bardzo chcą je zawierać.

Ponieważ rozmowa schodzi na mniejszości seksualne, przypomina mi się zdarzenie z uczelni, o którym opowiedział mi Rafał Buca:

– W trakcie zajęć, przed całą aulą studentów, jeden z wykładowców powiedział mi, że jego córka szła w paradzie równości. Zapytał, czy też szedłem. Ja na to, że nie do końca się zgadzam z postulatami tego marszu, więc nie szedłem. A on: „Ale ja ciebie widziałem na kontrmanifestacji. I co, myślisz, że moja córka to jakiś tam dziwoląg?”. Nie pamiętam, co dokładnie wtedy odpowiedziałem, nie chcę skłamać. Na pewno tłumaczyłem, że poszliśmy tam z lokatorami bloków przy ulicy Mniszki. Na jednym z nich ufundowano mural z wizerunkiem prezydenta Adamowicza. Za 100 tysięcy złotych! Podczas gdy lokatorzy rozwalających się mieszkań w tych blokach nie mają nawet toalet. Dla mnie to fanaberia gdańskich liberalnych elit: kosztem biednych ludzi robią wielkie przedstawienia, demonstrują swoje poglądy.

– A uważasz, że córka twojego wykładowcy jest dziwolągiem?

– Nie nazwałbym jej tak, bo jej nie znam. Ale na tych paradach pojawiają się różni ludzie, w tym masa dziwolągów, mocno zaburzonych, mających problem ze swoją seksualnością – uważa Rafał i zastrzega, że nie ma w najbliższym otoczeniu żadnego homoseksualisty, więc trudno mu stwierdzić, co taka osoba czuje. – Ale nie jestem zwolennikiem penalizacji homoseksualizmu czy nawet zamykania gejowskich klubów – to byłoby zwyrodnienie państwa. Jestem przeciwny tęczowej propagandzie, wpajaniu dzieciom, że homoseksualizm jest opcją na życie. Bo ja naprawdę wierzę, że musi istnieć jakaś terapia, która mogłaby tym ludziom pomóc, może nie wszystkim, części na pewno. Współczuję im, nie czuję nienawiści. Uważam jednak, że nie wolno afirmować homoseksualnych związków, bo to żaden równorzędny model rodziny.

Rafał Buca.

Podczas jednego ze spotkań Kamila Matolicz też poruszyła kwestię podejścia narodowców do tej sprawy:

– Moja znajoma stwierdziła, że jak nie toleruję LGBT i tych innych, to jestem nazistką. Mnie się wydaje, że ona głosowała na PiS, bo jest taka dziwna. Albo na PO, bo ma córkę lesbijkę. I pozwala piętnastolatce mieszkać u siebie w domu z dziewczyną! Na szczęście, to się dzieje nie u nas, tylko w Katowicach.

Przeczytaj też: Wokół LGBT+

Kilka dni później, gdy odwiedzam Zby­szka i Mariolę w ich mieszkaniu w Rumi, opowiadam, że Bar Piotruś to od dziesięcioleci ulubione miejsce lesbijek i gejów. Zalewski najpierw nie dowierza, aż w końcu wypala:

– Ale tam było naprawdę sympatycznie!

Gdy sam potem wspomina o tym Micha­łowi, ten nieco się peszy.

Za tradycją i porządkiem

Konwencja programowa Konfederacji Wolność i Niepodległość.

To, że ultraliberalne poglądy mają trzydziestolatkowie, jak Zbyszek, Michał czy Marcin Ndzondzo, nie jest zaskakujące. Ale dziwi mnie, gdy to samo słyszę od Gabrieli i Kazimierza Glinieckich, którzy nie tylko są ponad dwa razy starsi, ale sami korzystają z benefitów socjalistycznego systemu emerytalnego i publicznej ochrony zdrowia (jakkolwiek by narzekali na „nibypandemię”).

Przez lata byli wiernymi wyborcami Janusza Korwin-Mikkego. Co więcej, choć o czasach komunistycznych wyrażają się negatywnie, to z rozrzewnieniem wspominają Mieczysława Wilczka, który na przełomie lat 1988–1989 został ministrem przemysłu.

– Oj, były takie czasy! – mówią i nieraz mi to powtarzają: – Za komuny. Za tej starej komuny. Nie za obecnej. Bo ta nowa, PiS–owska, jest jeszcze gorsza niż tamta.

Zaskakujące, że postać członka ostatniego komunistycznego rządu jest pozytywnym bohaterem – choć zaznaczają, że jedynie ze względu na podejście do ekonomii – dla zwolenników Konfederacji. Nie tylko tych pamiętających jego rządy, ale również młodych, których często wówczas nie było na świecie. Jak dla Zalewskiego, który już podczas pierwszego spotkania powiedział mi, że gdyby ustawa Wilczka przetrwała dłużej, to teraz Polska by po prostu kwitła. – Jak ja żałuję, że właśnie wtedy nie wszedłem w wiek produkcyjny – rozmarzył się.

Dwa razy starszy od niego Kazimierz nieświadomie niemal mu wtóruje:

– Przecież gdy tylko weszła ustawa Wilczka, natychmiast wszystko, co państwowe, zaczęło przegrywać z prywatnym. Od razu było widać, co lepiej funkcjonuje. I wtedy ta cała Solidarność zaczęła stawać w obronie socjalizmu. A przecież to był jedyny moment, żeby zrobić w tym kraju porządek.

Spuścizną po partii Korwina została Nowa Nadzieja, a jej nową gwiazdą – Sławomir Mentzen. W nadchodzących wyborach twarzą partii na Pomorzu, zamiast popularnego Artura Dziambora (lidera wolnościowców, wyrzuconego w tym roku z Konfederacji), jest jednak obcy tu Stanisław Tyszka, były poseł Kukiz’15, zwycięzca prawyborów w Rumi. To zdaniem Glinieckich przelewa czarę goryczy.

– Do Bosaka i Ruchu Narodowego też nie mam zaufania, bo w pandemii potrafili gadać różne banialuki. Tak więc tylko Braun wydaje się wiarygodny. Biorę dowód i jadę na Podkarpacie głosować na Brauna. Panu też radzę, skoro nie możesz tu znaleźć braunowców, jedź pan do Rzeszowa. Tam ludzie mają więcej oleju w głowie – mówi w nerwach Kazimierz. W czasie kolejnych spotkań okazuje się, że jednak pójdą do urny u siebie, ale głos oddadzą na koalicyjną Konfederację Korony Polskiej Grzegorza Brauna.

 

Konwencja programowa Konfederacji Wolność i Niepodległość.

W tym momencie wracam myślami do tego, co o trzecim współkoalicjancie w ramach Konfederacji mówił mi Michał, kolega Zbigniewa Zalewskiego:

– Niewyobrażalne jest dla mnie, że polski poseł na Sejm, deklarujący przywiązanie do tradycji katolickich, pokazuje się wspólnie z wyznawcami kremlowskiego ideologa, który otwarcie twierdzi, że granica Rosji powinna być na Wiśle, a warunkiem przeprowadzania nowego ładu w Europie jest eliminacja Kościoła katolickiego. Nie mam słów. Bo „skandal”, „hipokryzja” to za łagodne określenia – uważa. Zwolenników Grzegorza Brauna nazwał sektą, hermetycznym środowiskiem, którego głównym założeniem jest działanie pod prąd jakiemukolwiek głównemu nurtowi. – Nie zdziwiłbym się, że – gdyby do władzy doszli ultrakatole – braunowcy stanęliby na czele parad LGBT.

– Oczywiście nazywają go ruską onucą, ale dla mnie jest to człowiek, który walczy o normalność. – Kazimierz nie uważa, by prorosyjskość Brauna była problemem. Braun jest na czasie z wydarzeniami, widzi, gdzie źle się dzieje i wprost o tym mówi. – Jak ja się dałem nabrać w osiemdziesiątym dziewiątym, stary a głupi. A potem zamiast oddać głos na Tymińskiego, poszedłem głosować na Wałęsę – mówi z goryczą Kazimierz.

Ponownie przypomina mi się Zbigniew Zalewski, opowiadający o wyborach jego rodziców. Nie wyobrażali sobie, że można poprzeć Stanisława Tymińskiego [przedsiębiorcę, emigranta, który w 1990 roku przeszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich razem z Lechem Wałęsą – przyp. red.]. A kiedy w 2000 roku Wałęsa przyjechał na wiec przedwyborczy do pobliskich Karwieńskich Błot, Zbyszek, pełen emocji, wziął od niego autograf.

Poglądy Glinieckich wydają się konglomeratem założeń różnych partii: konserwatyzm światopoglądowy, ultraliberalizm gospodarczy, troska o przyrodę, wreszcie stosunek do imigrantów oraz wiara w „nibypandemię” i teorie spiskowe, które zbliżają ich do Konfederacji Korony Polskiej.

Pamiętam też, jak podczas naszego pierwszego spotkania Zbyszek Zalewski mówił mi o pragmatyzmie powyborczym:

– Wiem, że polityka jest strasznie brudna, ale zeszmacenia się, układania się przed wyborami wbrew własnym ideałom nie toleruję. Co innego po wyborach. Jeżeli Tusk, przepraszam, nie po nazwisku, Donald Tusk stworzyłby rząd, w którym ministrem finansów, i to nie takim od siedzenia, ale takim, który ma realną władzę w tej dziedzinie, zostałby Sławomir Mentzen, to byłbym za Tuskiem. Ale nie wiem, co będzie z Konfederacją. Gdyby miała przed wyborami wejść na listy PiS jako jakaś Zjednoczona Prawica, to przyznam szczerze, że byłby to moment, gdy zrywam z polityką na zawsze.

Tusk i Braun? Przez wszystkie te miesiące coraz bardziej dziwiło mnie, jak skutecznie Konfederacja potrafi łączyć wyborców o tak odmiennych poglądach i preferencjach politycznych. I że wykazują oni niezwykłą zdolność do tolerowania „drugiej twarzy” koalicji, na którą głosują. Jakby nie zdawali sobie sprawy, że oddając głos na „swoich”, równocześnie wspierają „tamtych”, których program często jest sprzeczny z ich. Jak w przypadku Kamili, której życie opiera się na wsparciu socjalnym, Gabrieli i Kazimierza na emeryturze i Marcina czy Zbigniewa, głosujących za ultraliberalnym podejściem do roli państwa w gospodarce. Albo Michała, który słysząc ekonomiczne wywody posła Krystiana Kamińskiego z Ruchu Narodowego – cieszącego się, że pandemia przyczyni się do wyjazdu z Polski części Ukraińców – za każdym razem zastanawia się, z jakiej ów poseł spadł planety.

Wielokrotnie im o tym mówię, a oni mi tłumaczą, że wcale nie ma w tym nic dziwnego. Jak to ujął Zbyszek Zalewski:

– Konfederacja jest tworem politycznym zrzeszającym ludzi o różnych poglądach politycznych, by dążyć do jednego celu: odsunięcia od władzy tej bandy czworga [konfederaci mówią tak na PiS, KO, PSL i Lewicę – przyp. M.W.], farbowanych lisów, którzy nieprzerwanie rządzą w Polsce od osiemdziesiątego dziewiątego.

Im bliżej wyborów, tym rośnie też niepokój Gabrieli i Kazimierza Glinieckich o partię i jej koalicjantów. W lipcu w „Najwyższym Czasie” Kazimierz czyta o amerykańskim rozmachu konwencji Konfederacji. To, co z niej wynika, napawa go jednak przerażeniem: z Unią już lepiej się dogadać, zamiast z niej wychodzić; podatek dochodowy jednak zmniejszyć, zamiast zlikwidować; o „nibypandemii” nic, a przecież można by z tym przekazem płynąć na fali.

– I jeszcze wycinają z list kandydatów Brauna! – denerwuje się. – Tylko czekać, jak samego Brauna zaraz nam wytną. A jak tego Mentzen usunie, to i za Bosaka się weźmie.

Charakterystyka psychologiczna wyborców

Źródło danych: CBOS, Psychologiczne charakterystyki elektoratów 2023, czerwiec 2023 roku. Oprac. Marcin Czajkowski / magazynpismo.pl

Piwo, piwko

Piwo z Mentzenem dla zwolenników Konfe­deracji, szczególnie tych młodych, to wielkie wydarzenie. 

Podczas mojej majowej wizyty zatrzymujemy się z Gabrielą i Kazimierzem Glinieckimi w barze z tarasem nad Jeziorem Ostrzyckim. Proponuję piwo.

– A słyszał pan, co Korwin mówił o piwie? Że to napój dla robotników. Ale Mentzen zachęca, więc może się skuszę – macha ręką Kazimierz, a Gabriela prosi o małego kozela, bierze niewielki łyk i wystawia twarz ku słońcu, które pada na nas ze zdwojoną siłą, bo jeszcze odbija się w jeziorze.

Dwa tygodnie później jadę na Piwo z Mentzenem. Dla zwolenników Konfe­deracji, szczególnie tych młodych, to wielkie wydarzenie. Trzeciego czerwca odbywa się w Gdańsku, wybierają się na nie Zbyszek Zalewski z dziewczyną Mariolą i kumplem Michałem, a Marcin Ndzondzo obiecuje, że wreszcie przedstawi mi Monikę (znów się jej nie uda wyrwać, tym razem z powodu egzaminu na studiach, poznam ją dopiero później).

– Ciekawe, jak tam na mnie zareagują, z wiadomych przyczyn – Marcin puszcza do mnie oko, kiedy pytam go o to w maju. – Bo główne media piętnują wyborców Konfederacji i przedstawiają ich jako faszystów. A przecież w każdej grupie może się znaleźć osoba, której moja aparycja może się nie spodobać – tłumaczy.

Będzie też Kamila Matolicz z chłopakiem Marcinem, choć od Nowej Nadziei wolą Ruch Narodowy. Glinieccy nie są zainteresowani, Mentzen nie dla nich, a Kazimierz w rozmowie telefonicznej znów podkreśla, że w Konfederacji źle się dzieje. Rafał Buca odpisuje mi: „Dzięki, ale jestem zajęty i ogólnie nie interesuje mnie jakoś szczególnie ta seria wydarzeń”, dając do zrozumienia, co myśli o Mentzenie i jego zakrapianych spotkaniach. Kiedy z fotografką Agatą Grzybowską dojeżdżamy na miejsce i szukamy parkingu, wzdłuż Wałów Piastowskich stoi już długa na ponad sto metrów kolejka.

Ustawiamy się na końcu, od razu dołączają kolejni: czterech chłopaków po trzydziestce przychodzi ze zgrzewką tatry, za plecami słyszymy otwieranie puszek, uprzejmie pytają, czy nas nie poczęstować.

– W takiej kolejce jeszcze nie stałem – ze zdziwieniem kiwa głową jeden.

– Bo kolejek nie pamiętasz, za młody jesteś – odpowiada drugi.

Jakiś facet idzie wzdłuż i filmuje komórką, co oburza kobietę z tłumu, która próbuje mu ją wyrwać. Poza tym jest spokojnie, atmosfera pikniku, a wręcz imprezy.

– Jaki tłum za nami stoi, wszyscy się nie zmieszczą, będzie musiał Mentzen drugie „piwo” urządzić – zauważam.

– Chyba after party – zaśmiewają się chłopaki. – Jak już będziemy „zmentzeni”.

Kamila Matolicz jest już na miejscu. Wewnątrz dwie panie po czterdziestce przedzierają się pod scenę i robią sobie selfie ze lśniącą na złoto figurą premiera Mateusza Morawieckiego, którą Mentzen wozi na wszystkie spotkania.

– Bez okularów to ten Morawiecki nawet jest przystojny – zauważa jedna.
– Pod warunkiem że się mu założy garnek na głowę – oburza się Kamila. Krótko przed wystąpieniem Mentzena na sali rozbija się butelka piwa. Myślę sobie, że pierwsza z wielu tego wieczora, ale zdaje się, że jedyna.

– Taki Hiszpan, Włoch czy Francuz codziennie pije wino do obiadu i to jest objaw wielkiej kultury, metafizyka i spotkanie z najwyższym, a jak Polak chce się napić piwa, to od razu jest wielki skandal, bo jak Polak się napije, to będzie robić burdy. Dlatego pokażmy, proszę państwa, że umiemy kulturalnie pić i się wszyscy kulturalnie napijmy. – Mentzen wznosi smukły kufel i bierze potężny łyk pierwszego z pięciu piw tego wieczoru. Tłum wiwatuje, niektórzy wznoszą swoje butelki, panie, które robiły selfie ze złotym Morawieckim, głośno krzyczą: „Brawo!”.

Mentzen wyśmiewa polityków i dziennikarzy, którzy uczepili się jego „piątki” sprzed czterech lat i nie rozumieją jego żartów. Suchej nitki nie zostawia na przedstawicielach innych partii. Potem czas na pytania. Głównie o ekonomię i podatki, ale też o równouprawnienie, partię rządzącą, imigrantów.

Lśniąca na złoto figura premiera Mateusza Morawieckiego, którą Mentzen wozi na wszystkie spotkania.

– Aż jestem zdziwiony, jak wielki tu przekrój ludzi – emocjonuje się Marcin Ndzondzo. Obok para nastoletnich punków, w podartych ubraniach, z powpinanymi agrafkami, z uwagą słucha Mentzena. – Często czuję na sobie wzrok innych, a tutaj jak u siebie, nikt nie zwraca na mnie uwagi. A nie mówiłem, że Konfederacja wcale nie jest rasistowska? Niech ktoś mnie przekona, że tak nie jest! To partia coraz bardziej wszechstronna.

Po spotkaniu z bunkra przy Wałach Pias­towskich wylewa się tłum, głównie młodych mężczyzn. Chodnikiem idzie para kobiet z pofarbowanymi na jaskrawo włosami, w czułym objęciu. Nikt z wychodzących nie zwraca na nie uwagi.

Marcina odwiedzam wspólnie z Agatą w barze sushi, w którym pracuje, by zrobić sesję zdjęciową. Opowiadam mu o rozczarowaniu państwa Glinieckich tym, że na konwencji Konfederacji nie mówiono o pandemii. Moich rozmówców łączy krytyka wobec twardych obostrzeń antycovidowych. Co do samej pandemii i szczepień mają jednak różne zdania.

– Też mamy znajomych, którzy się nie zaszczepili. Monika, moja narzeczona, choć pracuje w służbie zdrowia, nie próbuje ich przekonywać. Uważamy, że to ich wybór. Sami zaszczepiliśmy się dwukrotnie.

Wybory

Jeden z liderów ugrupowania, Krzysztof Bosak.

Wiosną Marcin Ndzondzo zaprasza mnie do rodzinnych Suwałk. W Boże Ciało ma pojechać tam z narzeczoną i jej rodzicami. Rodziny będą mogły się poznać, być może omówią sprawy wesela. Ja będę mógł porozmawiać ze wszystkimi, Agata porobi zdjęcia. Jednak krótko po tym przysłał mi wiadomość: „Co do zdjęć i wywiadu, to rodzice nie chcą być pokazywani, więc będziemy musieli odpuścić. Nie chcą być łączeni z Konfederacją, ale podkreślili, że jeżeli ja chcę, to jest mój wybór. Szanuję ich decyzję”.

W związku z planami ślubnymi nie jadą w tym roku na urlop i chyba nie pojadą też w przyszłym. Opowiadają mi o tym, kiedy latem rozmawiamy w nadmorskiej kawiarni. Chcą odłożyć pieniądze. Monika najpierw skończy studia, zorganizują skromne przyjęcie weselne, potem będzie czas na dzieci.

W sierpniu po raz ostatni odwiedzam wszystkich moich rozmówców.

Ze Zbyszkiem Zalewskim, jego dziewczyną Mariolą i kumplem Michałem spotykamy się u „Albańczyka”. Wspierali jego lokal w trakcie pandemii, gdy interes imigranta wisiał na włosku.

Pytam Zbyszka o przyszłość Polski w Europie. Odpowiada, że jej miejsce jest w Unii Europejskiej, ale funkcjonującej na takich zasadach, jak dawna Europejska Wspólnota Gospodarcza (działająca w latach 1958–2009 organizacja, która zapoczątkowała europejskie procesy integracyjne).

– Od traktatu w Maastricht z 1991 roku rozpoczęło się jej nadmierne formalizowanie, a traktat lizboński z 2007 roku przelał czarę goryczy. Jak mawiał Korwin-Mikke, każda Unia musi w końcu upaść – mówi Zbyszek. Kilka dni później jest już z Mariolą w drodze do Albanii. Zamierzają tam wypocząć i pomyśleć o zainwestowaniu w nieruchomości, bo zanosi się, że kraj ten będzie wkrótce „drugą Chorwacją”.

W Gdańsku spotykam się z Kamilą Matolicz, w jeden z najgorętszych dni lata i w trzydzieste trzecie urodziny jej chłopaka Marcina. Zapraszam na urodzinowe piwo. Żadne z nich nie bywa w pubach. Kamila głównie z braku pieniędzy, nie pojechała nawet na wesele młodszej siostry.

Marcin Ndzondzo z narzeczoną Moniką.
Zbyszek Zalewski ze swoją partnerką Mariolą.

Zabierają mnie z dworca i prowadzą jak najdalej od zgiełku ulicy Długiej, gdzie piwo kosztuje przynajmniej półtora razy więcej, ale też, by – mam takie wrażenie – być jak najdalej od modnych lokali pełnych zamożnych ludzi, turystów i obcokrajowców.

– Niby nie było relokacji, a ciapatych tu pełno – Marcin wskazuje na trzech przechodzących Hindusów, gdy siadamy w ogródku z dala od tłumów. Narzeka też na „panoszących się” w centrum Niemców. Dopytuję o powód niechęci do obcokrajowców. Zwierza mi się, że im nie ufa, bo wydaje mu się, że oni z nas, Polaków, na każdym kroku się naśmiewają.

Kamila Matolicz w swoim mieszkaniu.

Kamila narzeka, że na TikToku coraz częściej nazywają ją „ruskim trollem”. Za to coraz więcej ludzi zrywa ukraińskie flagi, przynajmniej wnioskuje tak po liczbie filmików w internecie. Opowiada też o chłopaku najstarszej córki: chce zmienić nazwisko.

– No bo kto chciałby się nazywać „Tusk”?

– Może zyska wreszcie w twoich oczach? – dopytuję Kamilę.

– Nie! – odpowiada ze złością.

Rafał Buca na Uniwersytecie Gdańskim broni licencjat z politologii Hiszpański nacjonalizm drugiej fali w obliczu przeobrażeń dążących do wykrystalizowania się doktryny frankistowskiej i zostaje ekspertem do spraw Hiszpanii w Nowym Ładzie, think tanku środowiska narodowego. Po raz ostatni spotykamy się w drugiej połowie sierpnia, w tej samej co zwykle warszawskiej kawiarni pod Sejmem (znów dwa dni pracy). Spał dwie godziny, rano przyjechał z Chorzowa, prosto z koncertu Sanah, której jest wielkim fanem.

Rafał Buca.

Rafał kontynuuje studia z politologii na poziomie magisterskim, myśli o podyplomówce z public relations. Przed wyborami działa w sztabie wyborczym posła Urbaniaka.

Michał Jankowski we wrześniu decyduje, że tym razem nie zagłosuje na Konfederację, lecz na Trzecią Drogę. Powodów jest kilka: jego kandydat Artur Dziambor po wyrzuceniu z partii trafił na listę PSL-u, „gdyńska lista Konfederacji jest tak tragiczna, że aż oczy bolą od patrzenia”, a dodatkowy mandat Trzecia Droga prawdopodobnie odbierze Konradowi Niżnikowi z Konfederacji Korony Polskiej, którego poglądy Michał uważa za niebezpieczne. I – co nie mniej dla niego ważne – wynik koalicji Hołowni i Kosiniaka–Kamysza „ponad progiem wyborczym jest kluczowy, by wysadzić z siodła PiS”.

– Jeśli Konfederacja wejdzie w układ z kimś z „pookrągłostołowców”, nieustannie będących u władzy, będzie to początek końca idei tej partii – im bliżej 15 października, tym więcej pesymizmu Kazimierz Gliniecki nabiera. – Skończą jak Giertych czy Lepper. Albo i gorzej, bo przez tę współpracę, za wszystkie przekręty tamtych jako kozły ofiarne mogą nawet trafić do więzienia. Z kolei jeśli tutaj wybory ma wygrać Tyszka, niemający żadnego związku z Pomorzem, to jedyny ratunek w Konfederacji Korony Polskiej. A te kretyńskie pytania, jakie obecny tak zwany rząd chce umieścić w referendum, są jak z kabaretu Pietrzaka: „Czy jesteś za tym, żeby było lepiej, ale będzie gorzej?”.

U Glinieckich latem robi się nerwowo: u Gabrieli lekarze stwierdzają naciek w okolicach wątroby, podejrzewają nowotwór, kończy się na zdiagnozowaniu niezłośliwego guza na jelicie, dwóch operacjach w ciągu czterech dni, diecie, stracie dziewięciu kilogramów i ogólnym osłabieniu. Przez to zamieszanie Glinieccy muszą odwołać wrześniowy wyjazd do Albanii, której muzułmański, jakże inny klimat, wprost uwielbiają, i wypad do miasteczka w Macedonii, które słynie z prawdziwych pereł. Zostają w domu, Gabriela dochodzi do siebie.

Gabriela i Kazimierz Glinieccy.

W szpitalu Kazimierz odwiedza ją codziennie – ponad dwie godziny drogi w tę i z powrotem do Gdyni. Myje ją, pielęgnuje. A w dniu naszego ostatniego spotkania, wioząc ją do fryzjera w Sopocie, podrzuca mnie do Trójmiasta. Po drodze z przejęciem opowiadają mi o świecie zaśmieconym plastykiem. Wiozę trzy słoje ich przetworów owocowych („Tylko niech pan nie zje po drodze, to dla dzieci!”). W pewnym momencie Kazimierz zmienia temat, wspominając rozmowę prawicowych publicystów: Stanisława Michalkiewicza i Tomasza Sommera.

– Mówili, że szkoda pieniędzy na ten mur na granicy z Białorusią. A nuż któryś pogranicznik przy próbie jego sforsowania do kogoś wystrzeli. Będzie musiał się tłumaczyć, niepotrzebnie narazi się na kłopoty.

Kazimierz uważa, że są lepsze sposoby, by chronić kraj przed emigrantami: tańsze, a skuteczniejsze.

– Nie angażujące takiej ilości wojska i bez narażania kogokolwiek, na przykład elektromagnetyzm czy też inny rodzaj środka odstraszającego.

Jako wyraz niezgody na obsadzenie na gdyńskiej liście wyborczej „spadochroniarza” Glinieccy wysłali list do Sławomira Mentzena z prośbą o zwrot wpisowego za styczniowe prawybory. Podali numer konta. Czekają na przelanie 40 złotych.


Tekst powstał przy wsparciu Fundacji ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.

 


Tekst: Mirosław Wlekły
Zdjęcia: Agata Grzybowska
Redakcja merytoryczna: Magdalena Kicińska
Redakcja językowa: Urszula Kifer
Weryfikacja tekstu i wykresy: Marcin Czajkowski
Wydanie cyfrowe: Ewa Pluta

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00