Fotoreportaż
Czy wiesz, jak kwitnie len?
* Fotoreportaż jest częścią większego projektu Krok za naturą realizowanego przez Fundację Pismo. Zapraszamy Was na wystawę plenerową towarzyszącą materiałowi oraz do wysłuchania podkastów, które przygotowaliśmy. Od 7 do 22 lipca wystawę będzie można obejrzeć na Bulwarze Pattona w Warszawie niedaleko Centrum Nauki Kopernik, a od 23 lipca do 16 sierpnia na Placu Wolnica w Krakowie. Więcej informacji znajdziecie TUTAJ.
[ENGLISH VERSION]
Tego świata już nie ma. Takiego, jaki poznawałam jako mała dziewczynka – z lasami pełnymi borówek, czystą wodą w potoku i snopami świeżego siana z pierwszego pokosu, z całym zagonem niebieściutkim od kwiatów… – Wanda Szado-Kudasikowa, poetka, mruży oczy. – Nieledwie się obejrzałam. Ale to nie jest tak, że ot, zniknął, samiśmy go zniszczyli – mówi i kroi ciasto. W jej dużej kuchni jest przyjemnie chłodno, za oknem pierwszy tej wiosny skwar. Razem z Maciejem Moskwą od kilku dni jeździmy po Małopolsce i słuchamy kobiet w różnym wieku, które łączy to samo doświadczenie – życia w pozamiejskiej Polsce. Pytamy, jak postrzegają zmiany klimatu. – Wszyscy się dziwią, że jak to tak, w tym roku zimno w maju, a przecież zawsze tak było. Te Tatry, które widać, jak wyjdzie się na drogę, o tej porze roku, to zawsze były tak zaśnieżone jak teraz. To wtedy, nie dziś, było normalnie. Przyroda budziła się w swoim tempie, a myśmy szli za nią. A kiedy człowiek idzie krok za naturą, to idzie pokornie. Dopiero kiedy porwie się, żeby szybciej, więcej, to go gubi. Tak i my się zgubiliśmy – dodaje i milknie na parę minut.
O sobie mówi: „góralka z Mazowsza”. Urodziła się w Płocku w 1936 roku. Oboje rodzice byli przed wojną nauczycielami. Na początku okupacji Niemcy aresztowali ojca i wywieźli do Dachau, wtedy matka zabrała Wandę i dwoje pozostałych dzieci oraz swoją młodszą siostrę i uciekła na Podhale, w rodzinne strony. – Suchemu i Szaflarom za to, że ich mieszkańcy tak nas przyjęli, zawsze będę wdzięczna. Dzielili się tym, co mieli, a sami przecież mieli niewiele, przyjmowali mamę do pracy, żeby mogła cokolwiek zarobić.
Wanda Szado-Kudasik, Nowy Targ
Mała Wanda zostawała wtedy z babcią i gromadą wiejskich dzieci. – To od niej wiem, że natury trzeba słuchać, bo jeśli nie, to ona się o posłuch upomni.
– A w 1945 roku, w listopadzie, stał się cud. Osiem miesięcy po wyzwoleniu obozu wrócił tata. Scena jak z filmu: na moście stoi jakaś wychudzona postać, której nie mogłam poznać, bo kiedy go zabrali, miałam tylko trzy lata, ale go poznałam. „Tatuś!” Zawisłam mu na szyi.
Rok później rodzina przeniosła się do Nowego Targu. – Czuję, że jestem stąd. Sercem – góralka. To w górach poznałam, co to znaczy dobro, praca, szacunek dla człowieka. I dla strumyka, co płynie nieopodal, jemu się też należy szacunek, bo jest tak samo ważny jak wszystkie inne części świata, który nas otacza. I równie potrzebny. Od babci dowiedziałam się, jakie na grządkach sadzi się warzywa, żeby na naszej ziemi wyrosły, a nie zmarniały, jak się nazywają dzikie krzewy w zagajniku, jak odróżnić limbę od jodły. Właśnie: limba. Babcia mówiła, że to drzewo o wolnej duszy, sama sobie najlepiej wybierze miejsce. Niepokorna i mocna, halny przetrzyma. Widziała pani tę w moim ogrodzie? Ostała się jedna z trzech, które dostałam spod Tatr. Pochylona, ale walczy.
Nie jak u Złotopolskich
Przekrzywione drzewo w nowotarskim ogrodzie od Szaflar dzieli zaledwie kilka kilometrów. I pasy hałaśliwej Zakopianki, po której sznury samochodów, w obu kierunkach, jadą przez cały rok. Trudno w huku i kurzu wypatrzeć ślady wsi w Szaflarach, Bańskiej Niżnej czy pobliskim Białym Dunajcu, choć wszystkie, formalnie, wsiami są. Jak ponad 93 procent Polski, tyle zajmują tereny wiejskie. Ich definicja jest szeroka, wsią jest to, co nie jest miastem, dlatego mieszczą się w niej i podhalańskie miejscowości turystyczne, i ludna Nawojowa (oficjalnie mieszka tu ponad 3,5 tysiąca osób), która wygląda jak przedmieście Nowego Sącza, i Frywałd, schowany między pagórkami, na których stoją domy z niespełna 270 mieszkańcami. Wsią jest przyklejony płasko do brzegu wąskiego koryta Wisły Mętków i Brzeźnica, typowa ulicówka, gdzie domy wybudowano wzdłuż głównej drogi. Wsią są miejsca, gdzie nikt nie uprawia roli – według opracowania Polska wieś 2020. Raport o stanie wsi z 2020 roku tylko 22 procent aktywnych zawodowo mieszkańców wsi prowadzi gospodarstwo (w różnym stopniu się w to angażując), a jedynie 10 procent wyłącznie z niego się utrzymuje. Większość pracuje w mieście. W przypadku Małopolski może to być jedno z pięciu najbardziej zanieczyszczonych miast w kraju. Tutejsze wsie, których dziesięć odwiedziliśmy, sąsiadują nie tylko z dużymi miastami – metropolią krakowską, Tarnowem – ale też z wielkimi zakładami przemysłowymi i wydobywczymi. Może to również dlatego między kominami, szybami kopalni i pasami A4 tak trudno je wypatrzeć?
Elżbieta Porębska-Mędoń, Biały Dunajec
A może dlatego, że rozglądam się za obrazem, który nie tylko nie istnieje, ale może w ogóle nie istniał? Za sielanką, mityczną krainą, której bliżej do utopii, miejsca niemożliwego, „niewydarzalnego”? To w dużej mierze wyobrażenie mieszkańców miast, wyraz tęsknoty za poszukiwaną w przyrodzie prostotą, czasem lęków przed nowoczesnością i jej dystopijnymi zagrożeniami. Wieś jako miejsce, gdzie życie toczy się spokojnym rytmem i w zgodzie z naturą, daleko od szosy. Gdzie mieszkają sami swoi, ludzie wiodący „żywot poczciwy”. Nie unosi się nad nim fetor z ferm futerkowych, na horyzoncie nie ma ogromnych chlewni, w których masowo gazowane są świnie. Ziemie są żyzne, nie ma nawet zapachu obornika, a zabita na niedzielny rosół kura nie uroniła w obejściu ani jednej kropli krwi. I mimo że takiej wsi nigdy nie było, podobne nostalgiczne opowieści są w kulturze mocno zakorzenione i wciąż na nowo odtwarzane, choć wspomnienia o „wakacjach u babci na wsi” zastępuje często netfliksowy seans Rancza (kiedyś – Złotopolskich).
Prawdziwa wieś, ta, z której przed wojną wywodziło się trzy czwarte polskiego społeczeństwa, to – z uwagi na swoje zróżnicowanie – przestrzeń bez jednej wspólnej narracji. Jak pisał antropolog Roch Sulima w artykule Społeczne wyobrażenia wsi na przełomie XX i XXI wieku, „symboliczne obrazy wsi rozmyły się (…). Nie ma już wyrazistych, jak było jeszcze dwadzieścia lat temu z okładem, gwarantujących względną pewność w rozumieniu społecznego świata «dekoracji» ludowości rozstawionych na narodowej scenie”. To, co z owej dekoracji zostało, rozpięte jest dziś między wspomnieniem niemożliwego a tym, co realne i namacalne. Jak choćby dawne pegeery i to, jak sobie poradzić z nierównościami, które w efekcie transformacji spadły na ich pracowników, wielkohektarowe gospodarstwa, które wygrywają konkurencję z małymi, nienowoczesnymi. To dopłaty unijne, które zmieniają wieś, ale nie wyrównały szans, bo wciąż brak publicznej komunikacji (Polski Instytut Ekonomiczny podawał w 2019 roku, że ponad jedna czwarta polskich sołectw nie ma żadnego transportu publicznego), a rozwój infrastruktury, choćby wodno-kanalizacyjnej, nadal przebiega zbyt wolno. Ale to nie wszystkie problemy. Mieszkańcy wsi wskazują też na katastrofę klimatyczną, której skutki dostrzegają i których się boją.
Jakich słów nie znają wnuki
Ten strach o przyszłość pojawia się znienacka. Wśród codziennych zmartwień i zwykłych rozmów można go przeoczyć, ale są chwile, w których obezwładnia.
– Pierwszy raz w życiu, a chwilę już jestem na świecie, martwię się o to, że może zabraknąć wody – przyznaje Wanda Szado-Kudasikowa. – A przecież bez niej nie ma życia, nie dodrukujemy jej sobie, nie dokupimy. Ludzie w innych częściach świata już za nią uciekają, opuszczają swoje domy. Boję się, że moje wnuki też będą musiały o nią walczyć. Bardzo się boję.
Kiedy to mówi, jej łagodna twarz tężeje. Chwyta końce dużej góralskiej chusty, którą ma na ramionach, i strzepuje ją, a później znów zarzuca na plecy tak, jakby miała się tym gestem otrzeźwić, powstrzymać roztkliwienie.
Joanna Kurtyka, Brzeźnica
– Moje wnuki nie będą wiedzieć, co to zaspa, nie wyobrażą sobie śnieżnych tuneli. Nie znają słów, które opisywały góralską codzienność, bo tak się ona zmieniła, że większość z nich wyszła z użycia. Tu, zaraz za płotem, płynie potok. Niegdyś toczył się wartko, a teraz bywają lata, gdy koryto stoi zupełnie suche – dodaje Elżbieta Porębska-Mędoń, też góralka, właścicielka pensjonatu Moje Tatry w Białym Dunajcu. Kiedy mówi, jednocześnie zbiera naczynia, wydaje polecenia w kuchni, z jadalni przegania psa i jeszcze sprawdza, czy pojawiły się nowe rezerwacje. Ciągle w ruchu, trudno jej przysiąść choćby na chwilę.
O obniżającym się poziomie wód gruntowych słyszeliśmy w każdej odwiedzonej przez nas miejscowości Małopolski. O tym, że „kiedyś było inaczej” i jedna wykopana studnia służyła mieszkańcom kilkadziesiąt lat. W wielu gospodarstwach pod rynnami stoją zbiorniki do gromadzenia deszczówki – beczki, cysterny, ale nie nadaje się ona do picia. W innych całe obejścia wyłożone są betonową kostką, która nie przepuszcza wody.
– Nie da się nie łączyć ze sobą tych elementów – działalności człowieka i jej skutków, nie dostrzegać, że sami to sobie robimy, bo chcemy więcej i więcej. Czerpiemy garściami z zasobów tak, jakby się miały nie kończyć, i nie dbamy o to, co po nas – dodaje Porębska-Mędoń. Prowadzi pensjonat, bo goszczeniem turystów jej rodzina zajmuje się od pokoleń. W dużej sali, na powiększonym, przedwojennym zdjęciu, które zdobi całą ścianę, wśród kilku osób siedzących na wozie widać jej babcię. Jadą do Morskiego Oka, odświętnie ubrani.
Na fotografii nie ma nestora rodu, Pawła Guta-Mostowego ani jego żony Wiktorii, z domu Chowaniec, prapradziadków Elżbiety. Już u progu XX wieku prowadzili w Poroninie „hotel z restauracyą”, do którego przyjeżdżali młodopolscy artyści. Jan Kasprowicz, jak głosi rodzinna legenda, opisał w jednym z wierszy upór i siłę Wiktorii. – Myślę, że to dzięki obcowaniu z takimi gośćmi, wolnymi, twórczymi, moi przodkowie stali się otwarci na inność, ciekawi jej – mówi Porębska-Mędoń.
I martwi się o to, czy w przyszłości turyści będą mieli po co przyjeżdżać na Podhale. – Szukają tu przecież świeżego powietrza, a z tym jest kłopot. Kiedy tylko robi się zimno, a ludzie zaczynają grzać w piecach, nie da się oddychać. W sezonie wisi smog. Zresztą i teraz, choć to maj, kiedy robi się zimniej, z niejednego komina bucha ciemny, gryzący dym. A przecież to jest najcenniejsze, co mamy, dla ludzi, którzy przyjeżdżają, ale i dla nas samych. Przecież siebie trujemy w pierwszej kolejności. Turysta może pojechać gdzie indziej, ale my zostaniemy.
Sama już trzydzieści lat temu zainwestowała w geotermię. – Na Podhalu mamy taką możliwość. Ale wiem, że niewielu poszło tą drogą. Nikt też specjalnie do tego ludzi nie zachęca ani w to nie inwestuje, a przecież to byłoby rozwiązanie dużej części naszych problemów z powietrzem tutaj, pod Tatrami. Tak się nie dzieje i trudno mi to zrozumieć. Zresztą, dla niektórych palić węglem i śmieciami, to palić najłatwiej i najtaniej.
Na wsi wciąż brak infrastruktury
To się tak łatwo mówi: „wymień piec”, „nie pal węglem”. Albo: „szambo to przeżytek!”. Jeśli się ma od zawsze kanalizację, ciepłą wodę w kranie, bo podgrzewa ją ciepłownia, a w całym domu rozgrzane w zimie kaloryfery, to się człowiek w ogóle nie zastanawia, że inni też by tak chcieli, a nie mogą. Nie – „nie chcą”, „nie mogą!” – mówi Joanna Kurtyka z Brzeźnicy, niewielkiej wsi, jak mówi, „już bez żadnej krowy”. Jest działaczką lokalnego Koła Gospodyń Wiejskich i prezeską Stowarzyszenia Rozwoju Wsi Brzeźnica. A tę otaczają żwirownie i stworzone w ich pobliżu sztuczne, lazurowe akweny, nad którymi w ciepłe popołudnia grillują i odpoczywają mieszkańcy. Większość z nich jeździ do pracy w pobliskim Tarnowie. – Protekcjonalne spojrzenie na ludzi ze wsi na pewno nie pomaga w rozwiązywaniu naszych problemów. Brak dostępu do podstawowych dóbr to wciąż jeden z nich – dodaje Kurtyka.
Małgorzata Matug, Zalasowa
Do końca 2018 roku siecią kanalizacyjną objęto 60 procent terenu polskiej wsi, ale w tym tylko 40 procent budynków mieszkalnych. Wiele wsi jest zbyt małych, żeby to było opłacalne. Jeszcze trzynaście lat temu w jednej czwartej wiejskich domów nie było łazienki, w 2018 roku nie miało jej już tylko 17 procent domostw. Oczyszczalni ścieków również nie jest wystarczająco dużo, by odpowiedzieć na zapotrzebowanie – według danych sprzed trzech lat korzystało z nich 42,9 procent ludności mieszkającej na obszarach wiejskich.
– Z ciepłem jest podobnie. Jesteśmy rodziną wielopokoleniową, w domu mieszkają moje dzieci, wnuki. Mogliśmy sobie pozwolić na wymianę pieca na niskoemisyjny i zainstalowanie fotowoltaiki. Ale to nie są koszty, które każdy na wsi może ponieść. Powiedziałabym nawet, że stać na to nielicznych.
W styczniu 2017 roku województwo małopolskie jako pierwsze w Polsce przyjęło tak zwaną uchwałę antysmogową obejmującą teren całego województwa. Zgodnie z nią od 1 lipca 2017 roku nie można między innymi: wykorzystywać węgla i drewna nawet w nowych kotłach ani w wysokoemisyjnych kominkach (parametry określają rozporządzenia unijne) i spalać niesezonowanego (czyli suszonego krócej niż dwa sezony) drewna ani biomasy. Wyznaczono też 2022 rok jako ten, do końca którego trzeba ostatecznie zlikwidować niespełniający norm kocioł (tak zwany kopciuch). Uchwała obowiązuje wszystkich, a za jej nieprzestrzeganie grozi mandat lub grzywna [pisał o tym w numerze 2/2019 „Pisma” Juliusz Ćwieluch – przyp. red.]. Stare piece można wymienić z dofinansowaniem (wysokości nawet do kilkudziesięciu tysięcy złotych) w ramach rządowego programu „Czyste powietrze”.
Joanna Kurtyka: – Dla wielu jednak to wsparcie teoretyczne – konieczny jest wkład własny, a całkowity koszt wymiany starego pieca i instalacji może wynosić nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Poza tym na wsi nie mówi się o tym, że gaz, na który przechodzi wiele gospodarstw, też jest paliwem kopalnym, za jakiś czas przecież od niego też będzie się odchodziło. Ogrzewanie elektryczne jest bardzo drogie, a na fotowoltaikę też trzeba najpierw wyłożyć pieniądze, no i mieć komu ten prąd odsprzedać, jeśli będzie go za dużo – a to wcale nie jest takie oczywiste, że znajdzie się odbiorca. To wszystko wymaga tego, czego na wsi od dawna brakuje i o czym prawie nikt nie mówi – infrastruktury.
Śmieci nie wyrzucają Marsjanie
Brak sieci wodociągów, kanalizacji czy systemu odbierania śmieci wynika w pewnej mierze z rozproszenia polskich wsi. Podłączenie do sieci pojedynczych domów czy oddzielonych od siebie osad stanowi wyzwanie logistyczne, a dla lokalnych samorządów – także finansowe. – Ale przecież żyjemy w 2021 roku, wydawałoby się, że to nie jest nieosiągalne. Poza tym to też kwestia planowania, myślenia o nas na tych najwyższych szczeblach. Najlepszym przykładem jest chyba komunikacja. Narzeka się, że ludzie jeżdżą starymi autami i kopcą. Ale czym mają jeździć, jeśli połączenia państwowe zlikwidowano, a prywatny bus raz pojedzie, innym razem nie? – pyta Joanna Kurtyka.
I zaraz potem dodaje: – Ale prawdą jest też to, że sami nie dbamy o to, co nasze, i na co mamy wpływ. Przecież te śmieci do naszych rowów to nie Marsjanie wyrzucają.
Beata Chmielowska, Frywałd
Lucyna Przybycień, Biecz
Denerwuje się, kiedy spaceruje po lesie i trafia na worki pełne odpadków. I smuci się, widząc dzieci, które wyrzucają za siebie opakowanie po lodzie i nikt nie zwraca im na to uwagi. Coraz bardziej martwi się o tutejsze szafranki – tak nazywa się tu krokusy, które kiedyś tworzyły dywany na całych okolicznych łąkach, a dziś kwitną już tylko w kilku miejscach. To najdalej wysunięte na północ stanowisko ich występowania. – Nikt już nie wypasa zwierząt, nie kosi trawy, a to szafrankom nie pomaga. One zawsze żyły obok ludzi – mówi. – Dzisiaj zamiast pomagać, wyrzucamy na nie śmieci.
Mimo obowiązkowych opłat i wprowadzonego nakazu segregowania odpadów wywożenie ich do lasu wciąż się zdarza. – Czasem robią to miastowi albo przyjezdni. Ale nie można na nich wszystkiego zrzucić. Kiedyś nie było wysypisk śmieci, więc to, co niepotrzebne, zużyte, wywoziło się na koniec wsi, za pagórek, do rowu albo na skraj lasu. Chociaż te czasy minęły, niektórzy, z przyzwyczajenia czy braku wyobraźni, robią to dalej – mówi. – Nie mogę tego zrozumieć.
Moje lekarstwa rosną dookoła
Nie rozumie też Lucyna Przybycień. Ją także denerwują śmieci, które znajduje na każdym spacerze do lasu. Nie ma do niego daleko, jej dom, położony na łagodnym zboczu z widokiem na górskie Pasmo Brzanki, od ściany lasu dzieli kilkanaście kroków.
Do Belnej (dziś to już nie wieś, a część Biecza) przyjechała kilka lat temu ze Śląska, choć sama pochodzi z podkarpackiej wsi. – Długo żyłam w mieście, ale czułam, że tęsknię za życiem, które pamiętam z dzieciństwa. Za byciem blisko ziemi, lasu, roślin i zwierząt.
Dom, który kupili z partnerem, to stara chałupa, pewnie z początku XX wieku. Po podwórku biegają dwa psy, mnóstwo kur, gąsior i dwie dorosłe gęsi. Jedna z nich próbuje skrzydłami przykryć młode, które nieporadnie jeszcze balansują tułowiami. Świeci mocne, majowe słońce.
– To, co tu robimy, to permakultura. Taki sposób bycia w przestrzeni, który zakłada równowagę między człowiekiem a innymi częściami natury. Nasze gospodarstwo samo się reguluje: to, co uprawiamy, pomaga sobie nawzajem, opiera się na synergii i trosce.
Zofia Skwarło, Nawojowa
Tak jak z kukurydzą, która rośnie wysoko, a na jej łodydze owija się pnący groszek. Obie rośliny współpracują, nie szkodząc sobie. – Po to, żeby owady nie zjadły owoców mojej pracy, potrzebny jest ptak albo jeż, który się nimi żywi. Żeby miały gdzie mieszkać, potrzebne są drzewa – jeden znajdzie dom w gałęziach, drugi w liściach, które jesienią spadną, a których nie wygrabię ani nie spalę. Wszystko jest ze sobą połączone w ciasną sieć, jeśli się gdzieś ją rozsupła, zaingeruje, to niedługo reszta też się rozpadnie – mówi Lucyna Przybycień. – Takie gospodarowanie nie jest odpowiedzią na masowe potrzeby, nie udajemy, że jest inaczej. Ziemniaki, które u mnie urosną, wymagają uwagi, czasu, choćby na to, żeby je dobrze wyściółkować. Takie rolnictwo nie będzie ani bardziej wydajne, ani tanie. Wiem przecież, ile w dyskoncie kosztuje kilogram kartofli, z tą ceną nie wygram. I jeśli się rozejrzeć dookoła – wiele osób tak myśli. Po co mają się męczyć, grzebać w ziemi, podlewać, doglądać, skoro to się nie opłaca? – pyta, choć raczej retorycznie, bo zaraz sama dodaje: – Nie opłaca się, zgoda. Dla mnie to jest jednak ważne i dlatego to robię.
W środku domu, w kuchni na parapecie stoi akwarium („komuś było już niepotrzebne, wystawił na śmieci, a tu wszystko może się przydać”). Hoduje w nim wąkrotkę, zioło wykorzystywane w tradycyjnej medycynie chińskiej. – Bakopa za to coś nie chce mi wyrosnąć, a szkoda, bo dobrze działa na pamięć.
Bo zioła i chwasty też zbiera, na warsztatach, które prowadzi, uczy ich rozpoznawania. – Moje lekarstwa – pokazuje rośliny pod drzewem, na łące – rosną dookoła. Obiad też, na przykład pesto z podagrycznika i czosnku niedźwiedziego, bo właśnie teraz jest jego czas. Lubię wiedzieć, co to za kwiatek, co to za chwast. Cały czas się tego uczę. Teraz można sprawdzić po listku, przez internet. Kiedyś szukało się w książkach, a jeszcze dawniej ludzie przekazywali sobie tę wiedzę z pokolenia na pokolenie. Dlatego jedno zioło ma czasem kilka, kilkanaście nazw, od koloru, kształtu liścia albo od choroby, na którą pomagało. Jak ten podagrycznik, którym leczono podagrę, gdzie indziej zwany kozią stopą, gerem, srocyną czy krzemionką.
Widzi, że czasem to, jak i co uprawia, podpatrują sąsiadki. Nie stara się ich jednak przekonywać do swoich metod. Sama też musiała się nauczyć nowego miejsca. To, co pamiętała z dzieciństwa, sprawdzało się na Podkarpaciu, ale tu, gdzie teraz żyje, już nie. – Ziemia uczy pokory. To, co urośnie sąsiadce, mnie, kawałek niżej na zboczu, nigdy, choćbym się nie wiem ile natrudziła. Dlatego trzeba umieć słuchać ziemi. Obserwować, jak reaguje. I jak się zmienia.
A zmieniać się potrafi gwałtownie. Kilka dni przed naszym spotkaniem na okalających dom drzewach leżał gęsty, mokry śnieg. Jedno z nich złamał, na szczęście konary ominęły dach. Ulewy, po których osuwa się ziemia, też wydają się Lucynie częstsze niż dawniej, choć przecież załamania pogody to nieodłączna część natury, żaden tam wymysł nowoczesności.
Dane pokazują jednak, że wraz z nowoczesnością przyszła ich intensywność. Między 1951 a 1981 rokiem odnotowano w Polsce sześć susz, między 1982 a 2011 – trzy razy tyle – osiemnaście. Zdarzają się częściej, od ośmiu lat nie było ani jednego roku bez suszy. Podobnie dzieje się z nasileniem innych klęsk żywiołowych, takich jak powodzie, nawałnice, gwałtowne wichury czy gradobicia. Tych skutków katastrofy klimatycznej mieszkańcy wsi są świadomi – w badaniu z 2017 roku, choć niereprezentatywnym, bo prowadzonym na niewielkiej grupie lokalnych liderów, jako jedno z wyzwań przyszłości wskazali oni konieczność prowadzenia polityki ekologicznej minimalizującej skutki ekstremalnych zjawisk pogodowych.
Od zbierania śmieci korona nie spada
Takich jak na przykład powodzie. Tę z 1997 roku pamięta bardzo dobrze sołtyska Maria Bereta. Woda dosłownie przepłynęła przez parter jej domu w Lipnicy Dolnej (tuż obok Górnej i Murowanej, wsi słynących z wysokich, kilkumetrowych palm wielkanocnych). Dziś koryto leniwie wijącej się rzeki Uszwicy od kuchni, w której siedzimy, dzieli może sto metrów.
Zza okna słychać pianie koguta. – Bo jajka swoje muszą być. Jak to by tak, na wsi i bez swojej kurki? Nie wyobrażam sobie nie mieć kawałka pola, swoich warzyw, owoców. Maliny, borówki nam, co prawda, regularnie niszczą bobry, ale co roku jeszcze trochę zbieramy.
Lucyna Kmak, Ptaszkowa
Maria Bereta, Lipnica Dolna
Ciasto drożdżowe, które układa na talerzach, wysadzane jest truskawkami jak tutejsze słynne palmy bibułowymi kwiatami. Przeprasza, że choć własne, to mrożone.
Przyroda, uważa Maria Bereta, jest wielkim przyjacielem. – Gdyby nie pazerność ludzka, żeby więcej zdobyć, od niej wziąć, to może by i tej pandemii nie było? – zastanawia się. – Przecież każdy rolnik wie, że jak się stłoczy zwierzęta, to się od siebie pozarażają i nie da się tego zatrzymać. Człowiek też się za bardzo stłoczył, to i teraz dostaje za swoje. Przyroda się zawsze o swoje upomni. O, ostatnio się u nas pojawiły wilki. To lasy przyszły do nas, bo myśmy nieproszeni za bardzo poszli do lasu. Zwierzyna przychodzi pod domostwa, bo głodna, bośmy wytępili to, czym się żywiła, wycięliśmy drzewa, a tam miała dom. Jak się wszyscy zamknęli w pandemii, to poczuły się wreszcie niezagrożone.
Kiedy opowiada o Lipnicy, w której mieszka całe życie, z dumą wspomina o murowanych domach w rynku i drewnianym kościele Świętego Leonarda z końca XV wieku, wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wspomina, że kiedy była dzieckiem, tam, gdzie dziś są pola i domy, rosły lasy. Wzgórza Pasma Szpilówki, u podnóża którego leży jej wieś, gęsto porastały buczyny, w podszyciu wiły się bluszcze. Dziś zalesione pozostały już tylko północne stoki wzniesień, od południa pola uprawne wspinają się coraz odważniej ku szczytom.
– Ale jak się tak rozejrzeć po wsiach dookoła, to i tego gospodarzenia coraz mniej. Żeby się opłacało, żeby z gospodarki utrzymać rodzinę, trzeba się unowocześnić. Wydzierżawić albo kupić dużo ziemi, zainwestować w sprzęt. To już nie takie rolnictwo, jak kiedyś, teraz wszystko jest skomputeryzowane, prawie bez ludzi cała obsługa się odbywa. Zniknęły średnie gospodarstwa, dziś albo ktoś uprawia trochę, na własne potrzeby, albo produkuje. To dlatego zmienił się wiejski krajobraz. I folklor też się zmienia, bo to, o czym my śpiewamy w kole gospodyń, słowa piosenek, to jest dla moich wnuków obcy język. One nie wiedzą, co to przednówek, co kierat. Ani kiedy ziemia odpoczywa – że nic się nie robi, kiedy jest nów. Ani w pełnię, ten cykl kiedyś się miało we krwi, nie trzeba było patrzeć w kalendarz, żeby wiedzieć, co i kiedy sadzić, kiedy zacząć zbiory. Chodziło się w pole wcześnie rano, żeby przed południem jak najwięcej zrobić, tak by konie w największe słońce mogły odpocząć. Sama jako mała dziewczynka chodziłam za wozem i wiązałam siano w mendle [piętnaście snopków – przyp. red.]. Lata były krótkie, ale gorące, kąpaliśmy się w Uszwicy – a jaka była czyściutka, jak kryształ, nie to, co teraz! Raków było mnóstwo, a teraz żab nawet nie ma.
– Zimy za to były długie, z mrozami po dwadzieścia, trzydzieści stopni – dodaje i wzdycha. – Nie wiem, może to i dobrze, bo przecież praca na roli jest ciężka, a z tym wszystkim, co się dzieje z klimatem, to w ogóle niczego nie można być pewnym. My po powodzi wiemy, że ubezpieczenie jest ważne. Ale wiemy też, że niektóre rzeczy w katastrofie giną bezpowrotnie, nie da się ich odbudować, odtworzyć za żadne pieniądze – mówi i pakuje nam na drogę dwa kilogramy ciasta.
Nikt, podkreśla tonem nieznoszącym sprzeciwu, nie wyjdzie od niej z pustymi rękoma. – Kiedy jestem w urzędzie, to zawsze biorę zapas worków na śmieci, żeby jak ktoś przyjdzie sprawę załatwić, a akurat mu brakuje, mógł wziąć. Albo jak idę podatki zbierać po mieszkańcach, to też biorę ze sobą, na wszelki wypadek. To chyba też jest edukacja ekologiczna, pomagać innym dbać o środowisko? – pyta. – W szkołach i wszędzie od małego dzieciom mówią, choćby o segregowaniu odpadków, już nie można się wymigać, powiedzieć, że się nie wie. Informacji jest dużo, tylko sięgnąć trzeba. Powiem tak: wokół siebie to każdy raczej dba, żeby było ładnie, żeby ogródek był zadbany, płot prosty. Gorzej tam, gdzie nikt się nie poczuwa. Ale powtarzam – trzeba dawać przykład. Jak organizowaliśmy sprzątanie Uszwicy, bo co większa woda idzie, to firanki śmieci na brzegach zostawia, to też szłam i zbierałam te folie, te butelki plastikowe z wody wyciągałam, korona z głowy mi nie spadła.
Żadne z nas rodzynki
Wszystko trzeba pokazywać na swoim przykładzie, w ten sposób zachęcić, a nie rozkazując, idąc na udry – Maria Bereta powtarza na do widzenia, do torby wkładając jeszcze po pęcie swojskiej kiełbasy na drogę. – Choć nie wszyscy byli przekonani, że kobieta się na sołtysa nadaje, jak to, „baba w spódnicy nami ma rządzić?”, takie były głosy. Ale jak widać, od dwudziestu siedmiu lat daję radę. Można przekonywać, namawiać, ale nic tak nie zadziała, jak robić swoje i czynem pokazać, jakim się jest człowiekiem. A ja lubię robić coś nie tylko dla siebie – mówi i na dowód pokazuje przygotowane: sprawozdania z działalności, wycinki z lokalnej prasy, dyplomy, podziękowania za współpracę, pomoc, wsparcie… – Tak też było z oczyszczalnią ścieków. Chodziłam, mówiłam, że to potrzebna inwestycja, więc nie mogłam narzekać, że ją postawili nam pod nosami. Czasem zapach nieładny, ale wtedy wietrzymy. Przecież nie mogłam innym ludziom takiego prezentu zafundować pod oknami, skoro sama do niego namawiałam. Dla wspólnego dobra człowiek się trochę przemęczy.
Za jej sołtysowania wójt zmieniał się już trzy razy, a przewodniczący rady gminy jeszcze częściej. Kiedy w 1994 roku wybrali ją po raz pierwszy, w całym powiecie sołtyski były trzy. – Dziś już żadne z nas rodzynki, babeczki się garną, żeby zmieniać wieś, młodsze ode mnie, z pomysłami, aż zazdroszczę im czasem tej energii i możliwości, które teraz są, nic tylko pisać wnioski o dofinansowanie i robić swoje – mówi.
Potwierdzają to badania – kobiety na wsi są dziś bardziej aktywne społecznie niż mężczyźni. Działają w kołach gospodyń wiejskich, stowarzyszeniach lokalnych, coraz częściej sięgają po władzę: w radach gmin stanowią już jedną czwartą, w niektórych województwach sołtysek jest już tyle, ilu sołtysów. W języku wniosków, które piszą, starając się o środki unijne, same siebie nazywają „liderkami zmiany”.
Józefa Bałys, Mętków
Joanna Kurtyka, gospodyni z Brzeźnicy, przyznaje jednak, że z tym przekazywaniem wzorców różnie bywa. – Młodzi po swojemu meblują świat i to jest naturalny porządek rzeczy. Sama żałuję, że nie słuchałam, co kiedyś opowiadali starsi. Zawsze się miało coś ważniejszego do roboty, na opowieści babci czy dziadka machało się ręką: „Co on tam wie”.
To również dlatego spisuje słowa, które odchodzą z najstarszymi. Jak „tragacz”, rodzaj taczki, kiedyś w każdym obejściu, dziś zupełnie zapomniany sprzęt. Jak „rzepiorze”, przezwisko mieszkańców sąsiedniej wsi, od rzepy, którą uprawiali. Zbiera opowieści o dawnej Brzeźnicy, piosenki. I przepisy, jak na babciną „marmeladę z dyni”. – Kiedyś jadało się prosto. Mięso? Tylko od święta, gdzie tam kiedyś człowiek widział mięso na talerzu! Zwierzęta pracowały w gospodarstwie, nie zabijało się ich, chyba że na handel, ale to bogatsi gospodarze tylko. Na co dzień kluski, knedle, nasze lokalne specjały: zimiocorza – placka ziemniaczanego z brytfanki, kaszę jęczmienną ze śliwkami.
To, co znika, odkąd wieś zaczęła się zmieniać, Kurtyka stara się zachować w wierszach. – Czasem mi się wydaje, że choć niby żyjemy tu bliżej natury, to tak naprawdę paradoksalnie mamy do niej dalej niż mieszkańcy miast. Porzucając rolnictwo, zupełnie oddzieliliśmy się od przyrody. Mieliśmy ją za pewnik, ale kiedy nie jesteśmy w niej na co dzień zanurzeni, to nie umiemy dostrzec jej przejawów. Bo skoro nie wychodzę już w pole, to nie wiem, co tam rośnie w zbożu, jaki ptak gniazduje na drzewie na miedzy, jaki chwast kwitnie na łące, kiedy zaganiam krowy do obory. Nie mówię, że wszyscy powinniśmy zostać w przeszłości, bo wtedy bylibyśmy skansenem, a nie prawdziwą wsią, ale to zupełne odwrócenie się plecami do ziemi nam samym bardzo dużo zabrało.
O podobnej stracie słyszeliśmy w tej podróży nie raz. W opowieści o zmianie klimatu snutej z pozamiejskiej perspektywy powracała wielokrotnie. I była równie nieuchwytna, bo wychodziła od ideału, którego choć nigdy nie było, to zostawił ślady w życiu każdej naszej rozmówczyni. Wyraźne i świeże, jakby powstały wczoraj, a nie dwadzieścia czy osiemdziesiąt lat temu.
Wanda Szado-Kudasikowa, poetka z Podhala: – Tęsknię za śniegiem leżącym do połowy czerwca i za zimnymi majami, jak tegoroczny. Za limbowymi lasami. Za błękitem pól, który w lipcowe dni ciągnął się hen, po horyzont, tak że aż zlewał się z niebem. Skąd ten błękit, niebieściutki zagon? A widziała pani, jak kwitnie len? No właśnie, pani już nawet za nim nie będzie potrafiła zatęsknić.
Więcej dowiecie się na stronie magazynpismo.pl/krok-za-natura. Partnerem projektu jest Warexpo.