Wersja audio
Miasto całkiem niedawno opuściły wojska wrogiej armii, które wycofując się, wysadziły most Dębnicki na Wiśle. Kiedy pył bitewny opadł, wyłoniła się nad miastem niewyraźna sylwetka Wawelu i kościoła ojców Paulinów na Skałce. Po tej stronie Wisły sterczały mury Ludwinowa i Podgórza. Po tamtej – opustoszała dzielnica żydowska.
Ludzie, którzy mieszkali w tym mieście, byli dobrzy i mądrzy w takim samym stopniu jak głupi i źli. Stali i patrzyli na to, co się dzieje, lecz nic z tego nie rozumieli.
Do miasta weszła Armia Czerwona, mężczyźni w długich płaszczach, z karabinami przewieszonymi przez plecy. Weszli, postrzelali i poszli dalej, ponieważ Armia Czerwona niestrudzenie parła naprzód. Pod koniec stycznia stacjonowała we wsi, niedaleko, pięćdziesiąt kilometrów od miasta. Mróz był siarczysty, więc żołnierze palili ogniska i grzali jedzenie na ogniu. Metalowe kubki krążyły z rąk do rąk.
Dawno zapadł zimowy zmierzch, ale niebo było czyste, mrugały gwiazdy, świecił księżyc, jeszcze nie w pełni, ale blisko. Na wyślizganej drodze kładły się błękitne refleksy. Zapowiadała się jasna, mroźna noc.
Z kominów drewnianych chałup leciał dym, widać mieszkańcy palili w piecach, żeby nie pozamarzać. W oknach tu i ówdzie pozapalały się świece i lampy.
Gościńcem maszerowali radzieccy żołnierze. Była ich duża grupa, więc podzielili się na mniejsze oddziały i teraz chodzili jedni do drugich. Krzyczeli przy tym głośno, rozgrzani alkoholem, śpiewali rozdzierająco smutne piosenki i śmiali się na całe gardła. Mieli tu zostać jeszcze dwa dni.
– I z panem Bogiem – wzdychała Karolina Sobczakówna, ładna, zdrowa dziewczyna, która wyszła przed dom po …