Wersja audio
Godzinę temu, może więcej, nie nosisz zegarka, a telefon ci zabrali albo zgubiłeś po drodze. Teraz jest zupełnie ciemno. Nie widzisz niczego przed sobą, nie widzisz też siebie. Dziki się uspokoiły, ale nie odeszły, wciąż ryją w ziemi. Spodnie kleją ci się do nóg, bo zsikałeś się jeszcze na dole, więc je rozpinasz i zsuwasz majtki, dokąd się da. Wycierasz się koszulą i rzucasz ją na dół. Siedzisz odkryty, żeby bielizna przeschła, a smród moczu wcale ci nie przeszkadza. Jesteś obolały i kręci ci się w głowie. Nagle wypowiadasz na głos swoje imię, kilka razy, dla pewności, jakby zostało w tyle podczas ucieczki i teraz cię dogoniło.
Noc jest duszna, gałąź wygodna, a ty trzymasz się mocno i gadasz o sobie do nikogo, gadasz do siebie, bo się boisz zasnąć, boisz się spaść.
A dopiero co było tak. Stoisz w pełnym słońcu i raz za razem, bez opamiętania, rżniesz Sto lat na swoim weltmeistrze, aż pot leje ci się po czole, plecach i chudym tyłku. Mokro masz nawet w butach. Dawno nie trzymałeś akordeonu, boisz się, że nie dasz rady, ale idzie nieźle. Jedynie na początku trochę sztywno, póki nie rozruszasz ramion i palców. Głośnym śpiewem maskujesz pomyłki. Miejsce takie sobie. Przy dworcu, z boku galerii handlowej, tam gdzie są rampy dla dostawców, kontenery na śmieci i wypełnione petami słoiki po oliwkach. Każdy, kto idzie z peronu czy na peron, może cię zobaczyć i usłyszeć, chociaż Sto lat jest dedykowane Norbertowi. No i dobrze, muzyka to nie wódka, wystarczy dla wszystkich.
Nie wygłupiałbyś się tak sam z siebie, ale chcesz odzyskać pracę. A właściwie nie pracę, tylko sen. Po długiej chorobie, o której postanawiasz jak najszybciej zapomnieć, znajdujesz sobie zajęcie odpowiednie dla kogoś w twoim stanie. Kilka razy w tygodniu snujesz się po galerii i nie masz nic do roboty oprócz pokazywania klientom drogi do miasta albo na …