Wersja audio
Prawdziwy raj znajdował się trzy godziny drogi na północny wschód od San Francisco. Miasteczko Paradise w tłumaczeniu na język polski to właśnie „raj”. Zbudowane wzdłuż rzeki Feather u stóp gór Sierra Nevada, z kanionami po obu stronach. Spokojne, piękne miejsce do życia wśród natury. To nie Kalifornia z hollywoodzkich filmów, tylko północna część stanu. Zielona, bujna, zimniejsza. Nie było w nim palm ani willi z egzotycznymi ogrodami. Był za to gęsty las. Pachniało w nim sosnami żółtymi, przez Amerykanów nazywanymi ponderosa . Niektórzy mówią, że pachną wanilią, mnie ich zapach bardziej przypomina cynamon lub świeżo pieczone ciastka. Do tego dzikie góry, poprzecinane tysiącami pieszych szlaków, na których można było spotkać niedźwiedzie. Zamiast szerokich autostrad do Paradise prowadziła kręta, wąska droga.
Susan Herring z mężem Wallym przeniosła się tu na początku lat 70. Uciekła z Long Beach, w okolicach Los Angeles, przed smogiem, który sprawiał, że ich dzieci miały problemy z oddychaniem. Szukali czystego powietrza, natury i wytchnienia. Szukali miejsca na całe życie, w którym wychowają dzieci. I w którym umrą. Znaleźli je w Paradise. – Drzewa, jezioro, widok na kanion, strumienie i wspaniali sąsiedzi, którzy pomagali sobie w codziennym życiu – to wszystko składało się na nasz mały wycinek raju – opowiada Susan. – Nie było tu gwiazd filmowych, za to sąsiedzi przynosili ciasto na przywitanie. Połączenie wspaniałego klimatu, bez upałów, za to z dużą ilością słońca i przyjaznych ludzi, którzy z czasem stali się naszą drugą rodziną. To było to, czego szukaliśmy. Od razu wiedzieliśmy, że tu zostaniemy do końca naszych dni.
Czwartek, 8 listopada 2018 roku, zaczął się w Paradise normalnie. W ulubionej restauracji Susan, Debbie’s, pachniało świeżo zaparzoną kawą i najlepszymi w mieście naleśnikami z jagodami. Tylko wiatr tego dnia wiał trochę mocniej niż zwykle.
Pożar zaczął się około 6:30 rano, ale wydawał się być daleko od Paradise. – Zdarzały się takie sytuacje, że gdzieś niedaleko coś się paliło. Czasem nawet niecałe 20 kilometrów od miasta. Dwa razy musieliśmy się ewakuować, ale nigdy nie czuliśmy zagrożenia, że coś faktycznie może się stać – tłumaczy Wally. – Straż pożarna zawsze to gasiła szybko i skutecznie. Tego dnia nikt się nie obawiał, że coś się wymknie spod kontroli. Poranek spędziliśmy jak zawsze. W domu, w kuchni. Spokojnie podziwiając widoki za oknem – opowiada Wally.
Tak było do 8:00 rano, kiedy ogień doszedł do Paradise. A wraz z nim pojawiły się strach, niedowierzanie i panika. Wszystko działo się błyskawicznie. – Mieliśmy dosłownie kilka chwil na ewakuację. Nie wiem, ile dokładnie, ale czuliśmy, jakby to się działo w niecałe pięć minut. – mówi Susan. A …
Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 8,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?
Więcej na ten temat możesz posłuchać 6 sierpnia o godz. 17:00 na antenie
Warszawa 101,5 FM, Katowice 93,6 FM, Kraków 93,7 FM, Hel 107,8 FM oraz na www.chillizet.pl
Weryfikację faktów w „Piśmie” wspiera EMIF, prowadzony przez Fundację im. Calouste'a Gulbenkiana. Fact-checking in „Pismo” is supported by EMIF, managed by Calouste Gulbenkian Foundation. The sole responsibility for any content supported by the European Media and Information Fund lies with the author(s) and it may not necessarily reflect the positions of the EMIF and the Fund Partners, the Calouste Gulbenkian Foundation and the European University Institute.
Reportaż ukazał się w sierpniowym numerze „Pisma” (08/2023) pod tytułem Dwa stopnie do piekła.