Wersja audio
Pamiętam wieczór, kiedy w naszym ogrodzie pojawiła się Maja. To nic, że podczas wizyty u weterynarza okazała się samcem. Ważne, że była, a ja nie musiałem już wiercić dziury w brzuchu rodzicom o domowego pupila. Kiedy Maja z dnia na dzień przestała nas odwiedzać, wzięliśmy skądś innego kota. Od tej chwili zwierzaki te stały się dla mnie nieodzownym elementem życia rodzinnego. I tak jest do dziś.
Wszystkie koty, którymi się opiekowaliśmy, były, oczywiście, wychodzące. Śmialiśmy się, że nasz, któryś już z kolei – bo często nie wracały – futrzak znowu przyniósł mysz czy wróbla do domu.
Czasami znajdowałem pióra w ogrodzie, które – nieświadomy problemu – zbierałem i odkładałem do koperty. Mama denerwowała się, kiedy musiała sprzątać szczątki żaby albo łuski ryb z wycieraczki. A sąsiad zza płotu wciąż przeklinał te nasze koty, bo znowu musiał pędzić do sklepu zoologicznego, by upiększyć swoje oczko wodne żywą materią. Zakładam, że podobne wspomnienia mógłby podzielić ze mną niejeden czytelnik i czytelniczka „Pisma”. I zakładam, że tak jak ja, mało kto powiązałby je z czymś groźnym lub nieodpowiedzialnym.
Kto pada ofiarą?
Pierwszego polującego na ptaki kota zobaczyłem na żywo we Władysławowie. Był październik, pierwszy rok moich wymarzonych studiów geograficznych. Stado mysikrólików, najmniejszego ptaka Europy, przeleciało właśnie nad Bałtykiem i usiadło na falochronie. W tej samej chwili zauważyłem ukrytego za nim kota. Zmęczone przeprawą ptaki nie zareagowały szybko na zagrożenie. W ułamku sekundy jeden z nich zniknął w kocich zębach wśród gwiazdobloków.
Corocznie w Polsce ofiarą kotów pada 632 miliony ssaków i niemal 145 milionów ptaków. Szacuje się, że tych drugich gniazduje w kraju około 200 milionów osobników. A więc nawet dołożywszy trzykrotność tej liczby, jeśli weźmiemy pod uwagę liczebność ptaków migrujących przez Polskę i tu zimujących, okaże się, że ofiary kotów to nie przelewki. Dla przykładu, w tym samym okresie w Kanadzie zabijają od 100 do 350 milionów ptaków, co przy wielkości kanadyjskiego terytorium, trzydzieści razy większego od Polski, nie robi dużego wrażenia. Mimo to koty są odpowiedzialne za śmierć od 2 do 7 procent wszystkich osobników w południowej, najgęściej zaludnionej części tego kraju.
777 milionów
ssaków i ptaków pada corocznie w Polsce ofiarą kotów.
W Chinach co roku ofiarą kocich drapieżników pada od 12 do 32 miliardów bezkręgowców, ryb, płazów, gadów, ptaków i ssaków, co – jak sugerują autorzy badania opublikowanego w 2021 roku przez „Biological Conservation” – stanowi istotną część chińskiej bioróżnorodności. Natomiast w Stanach Zjednoczonych, gdzie koty uważane są za największe źródło śmiertelności zwierząt, odpowiadają one za śmierć od 8 do 27,5 miliarda kręgowców. Szczególnie negatywny wpływ wywierają na populacje ptaków, których zabijają rocznie od 1,3 miliarda do 4 miliardów osobników, a więc więcej niż jakikolwiek inny czynnik antropogeniczny, włączając w to kolizje z szybami, turbinami wiatrowymi, pojazdami i zatruciami pestycydami.
Jako że koty uśmiercają głównie gryzonie i ptaki wróblowe, giną nie tylko gatunki pospolicie zamieszkujące ludzkie osiedla, ale i te znajdujące się pod ochroną. Spośród 461 gatunków ptaków, które regularnie występują w Kanadzie, 115 (25 procent) zostało zidentyfikowanych jako zagrożone drapieżnictwem kotów. Mimo że same te liczby przywołują na myśl jedynie słowo „dużo”, to aby pojąć skalę zjawiska, wyobraźmy sobie, że ofiary kotów stanowią zwykle od dwóch do dziesięciu razy więcej niż tych zabijanych przez rodzime drapieżniki.
Niemałe zamieszanie w naszym kraju wprowadziło latem ubiegłego roku umieszczenie kota domowego na liście inwazyjnych gatunków obcych (IGO) przez Instytut Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk (IOP). IGO to – w dużym skrócie – rośliny, zwierzęta, patogeny i inne organizmy, które są obce dla danych ekosystemów. Co więcej, mogą powodować szkody w środowisku czy gospodarce lub negatywnie oddziaływać na zdrowie człowieka. Owa lista prowadzona w ramach projektu „Gatunki obce w Polsce” nie jest prawnie wiążąca, ma charakter stricte naukowy. Pełni zatem jedynie funkcję informacyjną.
Media wraz z organizacjami zajmującymi się prawami zwierząt i troską o ich dobrostan podniosły wrzawę i, atakując PAN za tę decyzję, doprowadziły do rozpowszechnienia fake newsów. Jako przykład warto podać artykuł opublikowany w „Super Expressie”. Zgodnie z nim umieszczenie kota domowego na liście inwazyjnych gatunków obcych PAN będzie wiązało się z wieloma niedogodnościami. Opiekunowie na przykład będą musieli uzyskać stosowne zezwolenie na przetrzymywanie kota jako gatunku obcego. Niezastosowanie się do nowych wymogów miałoby według redakcji skutkować karą finansową w wysokości nawet miliona złotych, a jednym z rozwiązań jej uniknięcia miałoby być uśmiercenie zwierzęcia.
Zapewne nie taka koncepcja przyświecała Instytutowi, gdy umieszczał kota na liście IGO. Dlatego pracownicy IOP zmuszeni byli do opublikowania krytycznej analizy głównych argumentów pojawiających się w dyskusji: „Po raz kolejny podkreślamy, że działalność naukowa Instytutu nie może być wykorzystywana do prób usprawiedliwiania jakichkolwiek zachowań w stosunku do kotów domowych, które są niezgodne z obowiązującym prawem. Działalność naukowa Instytutu może służyć jedynie promowaniu wśród właścicieli kotów większej troski o ich zwierzęta oraz promowaniu programów mających na celu ograniczanie ich bezdomności. Instytut podtrzymuje gotowość współpracy w tym zakresie”.
Ofiarami kotów są często przedstawiciele gatunków zagrożonych wyginięciem. Psy przyczyniły się do wymarcia już prawie tuzina gatunków dzikich zwierząt.
W analizie naukowcy rozprawiają się z trywialnymi stwierdzeniami – jak to, że nie istnieją jednoznaczne dowody naukowe na negatywny wpływ kota domowego na rodzimą bioróżnorodność. Teza, jakoby kot domowy był obcym gatunkiem inwazyjnym, co potwierdza również Komisja Europejska, nie jest jednak niczym nadzwyczajnym. Wpływ tego gatunku na rodzimą przyrodę jest znany. Inną kwestią jest fakt, że władze i społeczeństwo powoli przekonują się do tego, że na problem swobodnie żyjących zwierząt domowych należy zareagować. I stosować większą kategoryczność w wymuszaniu zmian, związaną między innymi z drastycznie malejącą bioróżnorodnością.
Problem ten nie dotyczy wyłącznie kotów. Obok nich na trzecim miejscu na podium najbardziej niebezpiecznych dla przyrody drapieżników wprowadzonych przez człowieka uplasowały się psy (na drugim miejscu są szczury). Zagrożenie, jakie stwarzają te gatunki, uderza w – i tak zanikającą w wyniku zmian klimatycznych i krajobrazowych – bioróżnorodność. Ofiarami kotów często są przedstawiciele gatunków zagrożonych wyginięciem; psy przyczyniły się już do wymarcia prawie tuzina gatunków dzikich zwierząt.
Czym koty i psy różnią się od innych polujących drapieżników? Tym, że nie są to zwyczajne dzikie zwierzęta. To zwierzęta nierzadko wtórnie zdziczałe, za których obecność, charakter i inwazyjność odpowiada człowiek. Jak to się zatem stało, że wiedza na temat niebezpieczeństw związanych z samotnymi wędrówkami zwierząt domowych dociera do nas dopiero teraz? Jak przebiegła ścieżka ich udomowienia? I w jaki sposób gatunek udomowiony stał się gatunkiem inwazyjnym, który właśnie powtórnie dziczeje?
Inni dzicy domownicy
Pierwsze były psy – potomkowie wilka. Ich linie ewolucyjne rozdzieliły się co najmniej 27 tysięcy lat temu. Trudniejsze wydaje się oszacowanie dokładnej daty udomowienia tego gatunku przez ludzi. Uważa się, że miało to miejsce najprawdopodobniej 20–40 tysięcy lat temu. Inne badania znacząco uszczuplają ten zakres – ich autorzy twierdzą, że stało się to jakieś 23 tysiące lat temu. Wskazują na Syberię jako miejsce pierwszego udomowienia tych zwierząt. Surowe warunki klimatyczne miały zapoczątkować proces zbliżania populacji ludzi i wilków, zwłaszcza dlatego, że oba gatunki przyciągał ten sam pokarm.
Ludzie, w przeciwieństwie do wilków, nie są przystosowani do spożywania tylko chudego mięsa. Tymczasem to ono dominowało w naszej diecie, kiedy lód pokrywał lądy. Nadwyżki upolowanych zwierząt zostawiane przez łowców prowadziły więc wilki do ludzkich obozowisk. Rosnąca interakcja podczas polowań oraz adopcje osieroconych wilczych szczeniąt traktowanych jako zwierzęta domowe odegrały w tym procesie znaczącą rolę. Pierwsi ludzie docierający z Azji do Ameryki przez ówczesny pas lądu – Beringię – prawdopodobnie dokonywali tego już właśnie w towarzystwie psów. Jako kompan do polowań, towarzysz i obrońca obejścia pies sprawdzał się wyśmienicie, w przeciwieństwie do świń, krów i owiec, udomowionych do celów rolniczych, a także koni i osłów wykorzystywanych do ciągnięcia sprzętu rolniczego.
Przeczytaj też: Dzień, w którym nie pogłaskałam kota
Inaczej potoczyła się historia kota nubijskiego, przodka kota domowego, który zaczął współegzystować z ludźmi, żywiąc się myszami, szczurami i innymi gryzoniami zamieszkującymi magazyny zbożowe pierwszych rolników. Stało się to mniej więcej 10 tysięcy lat temu na terenie Żyznego Półksiężyca – pasie urodzajnych ziem ciągnących się od Egiptu przez Palestynę i Syrię po Mezopotamię, kolebki pierwszych wielkich cywilizacji Bliskiego Wschodu. Osadnictwo człowieka i zmiana trybu życia z łowiecko-zbierackiego na rolniczy stały się katalizatorami udomowienia kotów.
Badania z 2017 roku opublikowane w miesięczniku „Nature Ecology & Evolution” wskazują, że człowiek rozpoczął proces sztucznej selekcji dopiero w starożytności, czyli później, niż do tej pory sądzono.
Dzikie koty – przodkowie i kuzyni tych domowych – są samotnikami, łowcami terytorialnymi i nie mają hierarchicznej struktury stadnej. Czyni je to – w przeciwieństwie do wilków – zasadniczo słabymi kandydatami do udomowienia. I choć pierwotne relacje kotów z ludźmi można określić jako komensalne (najmniej obligatoryjne ze związków międzygatunkowych: obaj partnerzy często mogą egzystować niezależnie od siebie), z biegiem czasu zwierzęta te całkowicie uzależniły się od zasobów antropogenicznych i adaptacji behawioralnej, zarówno do sztucznego środowiska, jak i do bliskości człowieka. Jednak przez cały okres interakcji komensalnych część kotów oswojonych i domowych dziczała, inne krzyżowały się z osobnikami dzikich taksonów (gatunków lub podgatunków).
Badania z 2017 roku opublikowane w miesięczniku „Nature Ecology & Evolution” wskazują, że człowiek rozpoczął proces sztucznej selekcji (dobieranie odpowiadających mu cech u danego gatunku) dopiero w starożytności, czyli później, niż do tej pory sądzono. To mogło się przyczynić do niższego niż u psów i wilków poziomu zróżnicowania obserwowanego w genomach współczesnych przedstawicieli kotów dzikich i domowych. A zatem proces domestykacji, czyli udomowienia, nie zmienił zasadniczo niektórych pierwotnych kocich cech, między innymi potrzeby polowania. Jednocześnie kot domowy wykazuje wszystkie cechy syndromu udomowienia, w tym mniejszą objętość mózgu i połączeń nerwowych, w porównaniu z dzikimi przodkami. Skutkuje to znacznie mniejszymi potrzebami eksploracyjnymi. Wpływ domestykacji na koci gatunek pozostaje więc problematyczny i niejednoznaczny.
Rozwój handlu i odkrywanie coraz odleglejszych zakątków Ziemi przez Europejczyków pozwoliły szczurom i myszom domowym zasiedlać nowe miejsca. Koty, będąc przy człowieku, nadal traktowane były bardziej jako środek do zwalczania gryzoni, a nie – jak psy – jako towarzysze. Tam, gdzie pojawił się człowiek, pojawiały się też gryzonie, a w konsekwencji koty.
Te różne ścieżki domestykacji sprawiły, że choć oba gatunki są udomowione, znajdują się na różnych poziomach tego procesu. Mówiąc w skrócie: to pies jest bliżej człowieka, a kotu nadal łatwiej uniezależnić się od nas. To z kolei przekłada się na nasilenie problemu, kiedy zwierzęta trafiają na ulice lub są wypuszczane samopas.
Status: udomowiony?
O udomowieniu możemy mówić, kiedy dany gatunek uzależnia się od człowieka. Odwrotnością tego zjawiska jest wtórne zdziczenie – ponownie wykształcona zdolność do samodzielnej i niezależnej od człowieka egzystencji w warunkach środowiska naturalnego. Zdziczeniem nie jest tylko całkowite porzucenie człowieka i życie w najdzikszych zakątkach puszczy – to także funkcjonowanie w warunkach pośredniego oddziaływania aktywności ludzkiej. Ilekroć spotykamy w mieście koty, które nie zbliżają się do nas, ale żywią się podstawianą pod blokiem karmą, najpewniej mamy do czynienia z powtórnie zdziczałymi osobnikami. Podobnie rzecz dotyczy psa, który najchętniej odgryzłby ci rękę, ale z chęcią korzysta z miejscowego wysypiska śmieci.
W polskim prawie i koty, i psy są określane jako zwierzęta domowe – „tradycyjnie przebywające wraz z człowiekiem w jego domu lub innym odpowiednim pomieszczeniu, utrzymywane w charakterze towarzysza”. Kiedy wskutek różnych sytuacji stracą właściciela, stają się bezdomne. Mogą zdziczeć, stać się agresywne, nawet urodzić się na wolności – ale w myśl ustawy o ochronie zwierząt nigdy nie są zwierzętami dzikimi i wolno żyjącymi. Nie stanowią zatem dobra ogólnonarodowego i nie powinny mieć zapewnionych warunków swobodnego bytu (możliwości życia na wolności), jak w przypadku dzikich zwierząt.
Szczególnie kot domowy doczekał się określeń, które miałyby definiować jego aktualny status. O kotach żyjących na wolności mówimy „wiejskie”, „miejskie” czy „wolno bytujące”. Wszystkie te pojęcia jednak opisują kota domowego i prawnie w żaden sposób nie zmieniają sytuacji gatunku (to nadal oznacza, że w świetle prawa koty nie powinny żyć swobodnie na wolności).
Koty domowe, podobnie jak psy, można zatem klasyfikować jako te posiadające właścicieli, bezdomne i zdziczałe. Kiedy zwierzę ma właściciela i przebywa w domu – jest oswojone. Stając się bezdomnym, może zatracać cechy, które wykształciło w trakcie udomowienia. Kiedy straci je całkowicie, staje się zdziczałe. Trzeba jednak pamiętać, że o tym, czy dane zwierzę jest zdziczałe, czy oswojone, mówi nam jego zachowanie (stosunek do człowieka), które powinno być rozpatrywane pod kątem konkretnego osobnika, a nie populacji żyjącej w danym miejscu.
Kocia ekspansja
Kojarzycie kota imieniem Gacek? Gacek jest oswojonym, bezdomnym zwierzakiem. Stał się jedną z największych legend ulic Szczecina i swoistą atrakcją turystyczną. Na co dzień zamieszkuje domek zbudowany przez okolicznych mieszkańców przy ulicy Kaszubskiej 16. Po wpisaniu kluczowych słów do przeglądarki Google’a wyskakuje kilkanaście tysięcy wyników. O Gacku już od kilku lat rozpisują się media na całym świecie – wśród nich „The Guardian”, „The Independent” i „The New Zealand Herald”.
Innych przykładów wolno żyjących kotów jest więcej. Kraków: okazało się, że pod smokiem wawelskim żyje sobie kitku – w artykule pod takim tytułem na jednym z portali informacyjnych przeczytałem ostatnio, że Smoczą Jamę zamieszkiwał młody, bojący się ludzi kot, który po wielu próbach został odłowiony i przekazany pod opiekę Krakowskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
Co zatem złego w Gacku z ulicy Kaszubskiej? W „kitku spod smoka wawelskiego”? W kotach wyskakujących z parterowych okien? Wylegujących się w słońcu na chodnikach? Najlepiej pokazuje to przykład wysp.
Koty domowe przyczyniły się do wymarcia co najmniej 14 procent ptaków, ssaków i gadów zamieszkujących wyspy oraz są głównym zagrożeniem dla prawie 8 procent gatunków krytycznie zagrożonych.
Kiedy koty, wraz z człowiekiem, rozpoczęły ekspansję, oprócz stałych lądów zasiedlały także wyspy. Później okazało się, że to właśnie te małe skrawki ziemi na morzu są najbardziej wrażliwe na zmiany napędzane przez ludzi. Wyobraźmy sobie zamkniętą kulę pośrodku oceanu, która miliony lat temu została zasiedlona przez wybrane gatunki roślin i zwierząt. Ewolucja doprowadziła je do koegzystencji we względnie stabilnych warunkach, zwykle przy ograniczonej obecności lub całkowitym braku drapieżników. W tych okolicznościach wyspiarskie zwierzęta stały się łatwym łupem dla kotów domowych przybyłych tam wraz z osadnikami. W 1894 roku ciężarna kotka uciekła z latarni morskiej na wyspie Stephens w Nowej Zelandii. Kocięta urodziła już na wolności, gdzie zdziczały. To one spowodowały, że w ciągu trzynastu miesięcy rodzimy gatunek ptaka, znany jako łazik południowy, wyginął.
Eksperci twierdzą, że wyspy są domem dla 15 procent światowych gatunków lądowych, ale to na nich zarejestrowano 61 procent przypadków wszystkich potwierdzonych wyginięć. Za większość z nich odpowiedzialne były gatunki inwazyjne, w dużej mierze koty domowe. Uważa się, że to one przyczyniły się – globalnie – do wymarcia co najmniej 14 procent ptaków, ssaków i gadów zamieszkujących wyspy oraz są głównym zagrożeniem dla prawie 8 procent gatunków krytycznie zagrożonych.
Wśród wyspowych ptaków najbardziej cierpią te gniazdujące na ziemi. Ich kolonie lęgowe są z łatwością niszczone między innymi właśnie przez koty, które doprowadzają do zanikania lub wyginięcia wielu gatunków. W 2019 roku Australię obiegła informacja o kocie, który zabił całą kolonię zagrożonych rybitw nadobnych. I choć kontynent ten od lat walczy z gatunkami inwazyjnymi, które dziesiątkują rodzimą faunę, to krajowe władze kocim problemem zajęły się na serio.
Na dzikich obszarach Australii żyje, w zależności od warunków klimatycznych, 1,4–5,6 miliona zdziczałych kotów. Należy tu doliczyć także 700 tysięcy zdziczałych osobników zamieszkujących miasta, a także 4,9 miliona kotów domowych. Pojawiły się one tam razem z pierwszymi europejskimi osadnikami i w ciągu siedemdziesięciu lat opanowały niemal cały kontynent. W 2020 roku australijski parlament opublikował raport, w którym stwierdzono, że pojedynczy zdziczały kot każdego roku doprowadza do śmierci 390 ssaków, 225 gadów i 130 ptaków. Łącznie wszystkie zdziczałe koty żyjące na tym kontynencie zabijają 1,4 miliarda zwierząt rocznie. Natomiast koty posiadające właścicieli, ale opuszczające domostwa, dokładają do tej liczby 390 milionów osobników. Do tej pory koty doprowadziły do wyginięcia dwudziestu siedmiu australijskich gatunków zwierząt, a przynajmniej 124 są nim aktualnie zagrożone.
Aby zmniejszyć zgubny wpływ kotów domowych na rodzime zwierzęta, w australijskim raporcie zalecono trzy główne kroki. Po pierwsze, właściciele tych zwierząt powinni być zobowiązani do ich płatnej rejestracji, co miałoby zachęcić do odpowiedzialnego posiadania domowych pupili oraz zapewnić wpływ dochodów do lokalnych samorządów, które egzekwują przepisy dotyczące kontroli kotów. Po drugie, właściciele kotów powinni być zobowiązani do ich sterylizacji/kastracji, aby zmniejszyć liczbę niechcianych miotów (zmniejszając tym samym liczbę zdziczałych osobników). W raporcie wezwano rządy stanowe do wprowadzenia nocnych „godzin policyjnych”, aby uniemożliwić kotom domowym opuszczanie domów po zmroku. Organizacje ekologiczne zaleciły jednak, by zamiast tego wdrożyć całkowity zakaz wypuszczania kotów z domów.
Przeczytaj też: Król tygrysów jest nagi
Najbardziej kontrowersyjne okazały się rozwiązania dotyczące redukcji liczebności kotów zdziczałych. W 2015 roku podpisano deklarację traktującą te zwierzęta jako szkodniki. W tym samym roku rząd Australii ogłosił, że zamierza zabić ponad 2 miliony zdziczałych kotów do 2020 roku poprzez strzelanie, łapanie w pułapki i trucie. Aktualnie stosuje się podkładanie trucizny z mięsa zatrutego fluorooctanem sodu, a także pułapki – złapane w ten sposób koty poddawane są eutanazji. Rząd federalny nie planuje zaprzestania tego procederu.
Aby skuteczniej ograniczać liczebność zdziczałych kotów na ogromnym przecież terytorium Australii, wprowadzono Feral Cat Scan – bazę danych o ich występowaniu. Rekordy można wprowadzać samemu przez stronę internetową lub specjalną aplikację. Do tej pory zebrano prawie 11 tysięcy zgłoszeń. Dzięki bazie władze działają lokalnie – mają możliwość redukcji liczby kotów w konkretnym miejscu. Jednocześnie autorzy Feral Cat Scan proszą, by – jeśli da się to określić – nie zgłaszać kotów oswojonych, zarówno tych mających właścicieli, jak i bezdomnych.
Pomocni w redukcji zdziczałych kotów w Australii okazali się także Aborygeni. Polują oni na koty w celach konsumpcyjnych przynajmniej od schyłku XIX wieku, kiedy zwierzęta te wyparły rodzime ssaki z obszarów pustynnych Australii Zachodniej. Od kilku dekad działania Aborygenów, choć przez niektórych postrzegane jako nieetyczne, stały się również narzędziem ochrony przyrody. Polowania okazały się nie tylko skuteczne, lecz także pozwoliły ochronić lokalne populacje dwóch gatunków – torbacza o literalnej nazwie wielkouch króliczy, a także jaszczurki Liopholis kintorei.
Aborygeni polują na koty w celach konsumpcyjnych przynajmniej od schyłku XIX wieku. Ich działania, choć przez niektórych postrzegane jako nieetyczne, stały się również narzędziem ochrony przyrody.
Ale dlaczego to właśnie Australia została skolonizowana przez koty domowe? Wróćmy do kwestii wyspy. Aż do przybycia Holendrów w 1606 roku kontynent był geograficznie izolowany przed napływem obcych ssaków drapieżnych, przez co lokalne gatunki w pełni nie wykształciły mechanizmów obronnych i stały się ich łatwymi ofiarami. Dodatkowo w zajmowaniu nowych obszarów kotom domowym znacząco pomagał człowiek, który transportował je i wypuszczał, by walczyły z plagą zdziczałych królików. Historia zatoczyła koło.
Istnieją jednak wyjątki. W stan bezdomności nie przeszedł dingo australijski, który stanowi świetny przykład działania ewolucji w przypadku wtórnego zdziczenia. Gatunek ten jest dzikim potomkiem starożytnej rasy psa domowego, która została sprowadzona do Australii, prawdopodobnie przez żeglarzy z Azji, około czterech tysięcy lat temu. Świetnie dostosował się do panujących tam warunków. Zasiedlając wiele środowisk, zmienił je nieodwracalnie – uważa się, że dingo przyczynił się do wyginięcia wilka workowatego z kontynentu, konkurując z nim o dostępne źródła pożywienia. Chociaż odegrał istotną rolę w ograniczeniu populacji królików, dzikich świń i innych zwierząt postrzeganych jako szkodniki, potrafi polować także na zwierzęta hodowlane, przez co jest niezbyt lubiany przez rolników. Obecnie największym zagrożeniem dla dzikich dingo jest krzyżowanie się ze zdziczałymi psami domowymi, które dostarczając swoje geny do puli, powodują, że traci on swoją tożsamość, na podstawie której został zakwalifikowany jako osobny gatunek.

Podobnie ma się sytuacja z najbliższym kuzynem kota domowego – żbikiem. Ten pierwszy z pomocą człowieka zasiedlił niemal wszystkie dostępne środowiska, od najdalszych oceanicznych wysp po najwyższe góry. Nie dziwi więc fakt, że po wykonaniu badań genetycznych okazało się, że w polskich Tatrach populacja krytycznie zagrożonego wymarciem żbika została najprawdopodobniej znacząco ograniczona. Wiemy też, że występuje tam zdecydowanie za dużo kotów. Co więcej, bliskie pokrewieństwo z kotem i współwystępowanie obu gatunków wzmaga krzyżowanie się, a w efekcie – wymianę genów. Wskutek tego procesu populacje żbików w wielu miejscach Europy są coraz bardziej „zanieczyszczone” genami kota domowego, przez co genetycznie zanikają. Dalsza postępująca zabudowa tylko nasila ten problem – im więcej ludzi, tym więcej kotów i mniej genetycznie czystych żbików.
Klimat nie bez znaczenia
Czynnikiem odgrywającym dużą rolę w dziczeniu zwierząt jest klimat. Mimo okresów suszy to brak mroźnych zim powoduje, że koty nie tylko je przeżywają, ale także mogą się częściej rozmnażać. Trend ten jest widoczny w ciepłych regionach świata. W trakcie pobytu w Izraelu sporym zaskoczeniem był dla mnie widok wszędobylskich kotów, które niemal jak na polskim wybrzeżu, urządzały sobie ucztę z migrujących przez Morze Czerwone ptaków. Zresztą podobne wspomnienia mam z Cypru. Na dziedzińcu jednego z budynków mieszkalnych w Pafos, gdzie się zatrzymałem, rankiem przywitało mnie stado bezdomnych kotów i masa piór w okolicy. To właśnie na tej grecko-tureckiej wyspie obecnie żyje więcej zdziczałych i bezdomnych kotów niż ludzi. W Abu Zabi, stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich, w roku 2019 było ich około 100 tysięcy, jeszcze więcej w Dubaju – gdzie problem urósł na tyle, że za karmienie bezdomnych lub zdziczałych kotów od 2020 roku można otrzymać mandat o równowartości niemal 600 złotych. „Jerozolima, z niemal 2 tysiącami kotów na kilometr kwadratowy, ma ich łącznie około 240 tysięcy” – powiedział izraelski urzędnik odpowiedzialny za usługi weterynaryjne w wywiadzie dla portalu Phys.org z 2019 roku.
Koty domowe są popularne na Bliskim Wschodzie od tysięcy lat. Ale nie psy. Choć coraz częściej uważa się je za część domowego obejścia, przez lata trafiały na ulice. Skutkiem tego są miliony bezdomnych i zdziczałych psów, z którymi rządy, w większości arabskie, w ogóle sobie nie radzą. Obecność tych zwierząt na ulicach jest jednak atrybutem nie tylko tego regionu.
Przeczytaj też: Skąd wiesz, że pies cierpi?
W stosunku człowieka do konkretnych gatunków zwierząt ważne są uwarunkowania kulturowe. W krajach Zachodu psy postrzegane są jako domownicy, część rodziny. Podejście to zmienia się, można pokusić się o stwierdzenie – południkowo. Już na wschodzie Europy bowiem miejski krajobraz usłany jest bezdomnymi psami, a na Dalekim Wschodzie psy stanowią element diety. W Polsce trudno wyobrazić sobie urlopy wychowawcze dla pracowników, którzy adoptują szczeniaka, co jest już normą w niektórych brytyjskich i amerykańskich firmach.
Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że na świecie żyje 200 milionów bezdomnych i zdziczałych psów. Drastyczny wzrost ich liczebności w ostatnich dekadach wiąże się przede wszystkim z dostępnością pokarmu antropogenicznego – szczególnie z otwartymi składowiskami odpadów. Ma to miejsce głównie w krajach rozwijających się, które nie radzą sobie z gospodarowaniem odpadami. W samej Turcji takich psów żyje więcej niż 10 milionów i stanowią tam spore wyzwanie dla władz, głównie za sprawą coraz częstszych przypadków ataków na ludzi, często śmiertelnych. Tylko w 2022 roku tureckie psy zabiły co najmniej dwadzieścia siedem osób i zraniły 535. Próby pozbycia się niechcianych mieszkańców skłaniają ludzi do brutalnych zachowań. Pod koniec 2021 roku, po doniesieniach, że kilkoro dzieci stało się ofiarą psów, prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan wezwał władze miast do umieszczania bezdomnych psów w specjalnych schroniskach. Na ich zlecenie psy zaczęto masowo wyłapywać, nie zachowując nawet podstawowych metod humanitarnych. Do sieci trafiło mnóstwo filmików, na których widać hycli bez skrupułów bijących i szarpiących zwierzęta, co nieraz doprowadza do ich śmierci. Niedługo potem wyszło na jaw, że truchła psów wyrzucane są na składowiska odpadów.
Problem wtórnego zdziczenia
Władze Egiptu, gdzie żyje około 15 milionów bezpańskich psów (liczba ta wciąż rośnie), zdecydowały się przedsięwziąć inne kroki. Ponieważ zaszczepienie i wykastrowanie takiej liczby zwierząt jest niemożliwe ze względów finansowych, w 2018 roku postanowiono zacząć je truć.
W latach 2014–2018 zostało zgłoszonych ponad 1,7 miliona skarg dotyczących ataków psów na ludzi, spośród których 278 zakończyło się śmiercią.
Krótko po ogłoszeniu rządowego planu walki z psami przebywającymi na wolności egipska parlamentarzystka Margaret Azer zaproponowała, by psy sprzedawać na mięso do Azji Wschodniej. Stwierdziła wówczas, że korzyści z takiego planu byłyby dwojakie: zmniejszenie prawdopodobieństwa ataków bezpańskich psów na ludzi i zapewnienie dodatkowego źródła dochodów egipskiej gospodarce. Koledzy z pracy pochwalali pomysł, argumentując, że w latach 2014–2018 zostało zgłoszonych ponad 1,7 miliona skarg dotyczących ataków psów na ludzi, spośród których 278 zakończyło się śmiercią. I choć na razie do psów dalej się strzela i je truje, to powyższy przykład obrazuje niesłychanie skomplikowany problem wtórnego zdziczenia: począwszy od ogólnej niechęci społeczeństwa do psów i ich adopcji, przez brak edukacji i środków do życia, kończąc na niewydolnej polityce i próbach radzenia sobie za wszelką cenę.
Powszechność zachowań agresywnych
Psy, które można uznać za zdziczałe, stanowią według szacunków około 2,5 procent wszystkich psów wolno wychodzących (czyli również tych mających właścicieli). Większość zdziczałych psów to samotni padlinożercy. Kiedy jednak łączą się w grupy, które liczą zwykle do dziesięciu osobników, zaczynają wspólnie polować.
Rozmawiam z kolegą o jego doświadczeniach z wolno żyjącymi psami w Polsce. Mariusz Janowski jest ornitologiem, który większość swojej pracy (głównie liczenie ptaków pod ekspertyzy i w ramach monitoringu przyrody) wykonuje w terenie – na polach uprawnych, w lasach i nad zbiornikami wodnymi w całym kraju. Pytam go, ile razy w ostatnim czasie stanął oko w oko z psem.
– Takich sytuacji, gdy faktycznie musiałem uciekać i poczułem realne zagrożenie, miałem pewnie mniej niż pięć w ciągu ostatniego roku. Ale takich, gdzie się wycofywałem lub postawa psa sugerowała, że może dojść do ataku, jeśli nie ustąpię – kilkanaście. Ostatecznie jednak wielokrotnie uniknąłem takich sytuacji, bo nie wiedząc, jak dany pies się zachowa, kiedy widzę zwierzę, utrzymuję odpowiedni dystans lub wracam do samochodu – komentuje Mariusz i dodaje:
– Myślę, że nie tyle istotne jest pytanie o to, jak często spotyka się agresywne zachowania, a o bezpańskie lub wałęsające się psy w ogóle. Ostatnio szedłem kilkaset metrów od wioski, a przede mną szły trzy psy, w tym dwa szczeniaki. Małe, zupełnie niegroźne, bardzo sympatyczne. Nawet jestem w stanie powiedzieć, do którego gospodarstwa wróciły. Dlatego stwierdzając, że przypadki agresji stanowią mniejszość wszystkich spotkań psów w terenie, trochę zamazuje się ten problem. Przede wszystkim ułatwia usprawiedliwianie stanu, że często w wioskach psy mają dużą swobodę i możliwości poruszania się po okolicy. Przecież skoro nic złego się nie dzieje, a psy są zupełnie niegroźne, to dlaczego robić problem z tego, że sobie pobiegają po okolicy? Tyle że zanim nie dojdzie do konfrontacji z psem, nie wiemy, czy na pewno nie będzie agresywny. Poza tym nawet jeśli nie wykazuje agresji wobec człowieka, to nie oznacza, że tak samo będzie wobec dzikich zwierząt.
W Polsce żyje od 6 do 8 milionów psów, z czego prawdopodobnie od 70 do 650 tysięcy to psy zdziczałe. Wedle badania opublikowanego w „Biological Conservation” przez Izabelę A. Wierzbowską, Magdalenę Hędrzak, Bartłomieja Popczyka, Henryka Okarmę i Kevina R. Crooksa, które opierało się na obserwacjach myśliwych ze wszystkich obwodów łowieckich w kraju w latach 2002–2011, 29,4 procent obserwacji psów dotyczyło osobników zdziczałych. Pozostałe miały właścicieli, ale były wychodzące. Takie osobniki także mogą polować, a przynajmniej podejmować próby.
W Polsce żyje od 6 do 8 milionów psów, z czego prawdopodobnie od 70 do 650 tysięcy stanowią psy zdziczałe.
Jak piszą Sabina Nowak i Robert W. Mysłajek w Poradniku ochrony zwierząt hodowlanych przed wilkami: „w Polsce wilki zabijają średnio 1400 zwierząt gospodarskich rocznie. Inwentarz pada jednak też ofiarą psów, które wypuszczane na noc z posesji, polują pojedynczo lub w grupach. W wielu sytuacjach bardzo trudno jest rozróżnić, czy sprawcami szkody były wilki, czy psy”. Jako przykład błędnej interpretacji można przytoczyć przypadek zagryzienia siedemnastu danieli w zagrodzie w Zbychowie pod koniec grudnia 2018 roku. Media w całym kraju obiegła informacja, że sprawcami jest wataha wilków. Natomiast z analizy nagrań z monitoringu przemysłowego wynika, że daniele zostały zagryzione przez jednego psa typu owczarek niemiecki, który dostał się nocą do zagrody i sprawnym chwytem za gardło zabijał po kolei wszystkie samice i cielęta.
Szacunki z przywołanego wyżej badania pokazują, że wolno wychodzące psy zabijają rocznie w Polsce średnio 33 tysiące dzikich zwierząt i 280 zwierząt hodowlanych. Nie jest to oczywiście liczba imponująca na tle innych dziko żyjących gatunków, ale i specyfika zagrożenia stwarzanego przez gatunki powtórnie zdziczałe jest odmienna – niespotykana ot tak w przyrodzie.
Na australijskim portalu PestSmart czytamy, że psy żyjące na wolności często zabijają zwierzęta, których w ogóle nie zamierzają zjeść. Nazywa się to surplus killing (w wolnym tłumaczeniu „nadmiarowe zabijanie”) i jest zachowaniem stwierdzonym u wielu drapieżników na całym świecie, choć w naturze występuje stosunkowo rzadko. Przyczyny surplus killing mogą być związane z uczeniem się i rozwojem lub z wrodzonym instynktem. Co więcej, wykorzystywane do polowań przez człowieka psy często po prostu gonią to, co przed nimi ucieka. Koty domowe robią to samo, wychodząc z domu – zabijają dzikie zwierzęta nie dlatego, że muszą, ale dlatego, że jest to wrodzone zachowanie drapieżnika. Mimo iż nierzadko czeka na niego w domu miska jedzenia lub przynajmniej pełny śmietnik w okolicy ludzkich siedlisk.
Psy żyjące na wolności w Stanach Zjednoczonych odpowiadają za zniszczenia o wartości ponad 620 milionów dolarów rocznie (dane z 2005 roku). W pięć razy mniejszym australijskim stanie Queensland straty poniesione z powodu psów wyniosły 67 milionów dolarów w latach 2008–2009. Wolno żyjące psy zagryzają, wypłaszają zwierzęta, zarówno dzikie, jak i hodowlane, przenoszą choroby. Największym problemem wydaje się wścieklizna, szczególnie w biednych społeczeństwach, gdzie na walkę z wirusem nie ma pieniędzy. W Libanie – państwie na skraju upadku gospodarczego – szacuje się, że w wyniku pandemii i dewaluacji na ulice trafiło niemal 50 tysięcy psów.
Wolno wychodzące psy zabijają rocznie w Polsce średnio 33 tysiące dzikich zwierząt i 280 zwierząt hodowlanych.
Władze ignorują problem, choć nieszczepione zwierzęta mogą przyczynić się do wzrostu zachorowań. W Tajlandii 70–95 procent zgonów wskutek wścieklizny u ludzi związanych jest z ugryzieniem przez psa – najwięcej w Bangkoku. Z kolei w Indiach, gdzie zgodnie ze światowym trendem populacja bezpańskich psów rośnie (szacuje się, że obecnie wynosi od 35 do 40 milionów), z powodu wścieklizny rocznie umiera około 20 tysięcy osób. Ugryzienia psów odpowiadają tam za niemal wszystkie przypadki tej choroby. Na całym świecie każdego roku notuje się ponad 59 tysięcy zgonów z powodu wścieklizny, a około 40 procent z nich dotyczy osób poniżej piętnastego roku życia.
Płacimy zdrowiem
W Stanach Zjednoczonych na wściekliznę chorują częściej koty domowe – w 2008 roku stwierdzano ją u nich cztery razy częściej niż u psów. Chociaż wykrywana jest u różnych dzikich zwierząt w tym kraju, wiele badań wykazało, że narażenie ludzi na wściekliznę jest w dużej mierze związane z wolno żyjącymi kotami, zarówno bezdomnymi, jak i tymi oswojonymi, ale wypuszczanymi z domu. Wynika to z częstego kontaktu z tymi zwierzętami, ich dużej liczby i braku rygorystycznych – obowiązkowych i pod karą grzywny – programów szczepień przeciwko wściekliźnie. Sytuacja jednak się zmienia i niektóre stany, jak Illinois, zaczynają wprowadzać takie programy. Podobnie rzecz ma się w Polsce – mieszkańcy niektórych prawobrzeżnych dzielnic Warszawy i innych mazowieckich miast muszą już obowiązkowo zaszczepić swoje koty przeciw wściekliźnie.
Przeczytaj też: Dlaczego pora pożegnać się z zoo
Koszt ekonomiczny patogenów przenoszonych przez koty w Australii wynosi 6 miliardów dolarów australijskich rocznie. Jest to głównie koszt opieki medycznej zarażonych osób i strata wynikająca z braku wykonywanej przez nie pracy w trakcie chorób, do których należą głównie toksoplazmoza i choroba kociego pazura. Każdego roku ponad 8,5 tysiąca Australijczyków jest z tego powodu hospitalizowanych, a 550 umiera. Wywoływana przez pierwotniaki toksoplazmoza to najpoważniejsza choroba przenoszona przez koty domowe. Szczególnie niebezpieczna jest dla kobiet w ciąży. Do zakażenia dochodzi głównie przez kontakt z odchodami zainfekowanego kota – zupełnie inaczej niż w przypadku zakażenia pałeczkami Bartonella, które dostając się do organizmu poprzez uszkodzenia skóry w wyniku zadrapania lub ugryzienia, wywołują chorobę kociego pazura.
Seroprewalencja (odsetek populacji zarażonej wirusem liczony na podstawie badań krwi) obu patogenów u kotów domowych przebywających na terenie amerykańskich baz wojskowych w Iraku wyniosła 30 procent dla pierwotniaków wywołujących toksoplazmozę i 15 procent dla bakterii Bartonella. Innymi słowy, odpowiednio jedna trzecia i jedna siódma złapanych kotów były nosicielami wspomnianych patogenów. W Estonii z kolei poziom ten dla pierwotniaków wyniósł 60,8 procent, a prawdopodobieństwo ich obecności w organizmie rosło wraz z polowaniem kotów, wychodzeniem na dwór i życiem na wsi.
Dopóki psy i koty będą wypuszczane poza domy, a te zdziczałe dalej będą penetrować naturalne siedliska, dopóty odpowiedzialność za każdą śmierć spowodowaną pogryzieniem przez psa lub zakażeniem toksoplazmozą będzie spoczywać na całym społeczeństwie.
Czy zdziczałe koty i psy są groźniejsze dla człowieka od innych zwierząt? Spoglądając na statystyki – nie. W 2022 roku to komary odpowiadały za milion ludzkich zgonów na świecie, przenosząc niebezpieczne choroby. Na trzecim miejscu rankingu znalazły się psy, głównie z powodów wymienionych wcześniej (bezpośrednie ataki, wścieklizna), które doprowadziły do śmierci 30 tysięcy osób. Koty domowe ominęły ranking. Dlaczego więc w ogóle o tym wspominać? Ponieważ to my za ten problem odpowiadamy. Dopóki psy i koty będą wypuszczane poza domy, a te zdziczałe dalej będą penetrować naturalne siedliska, dopóty odpowiedzialność za każdą śmierć spowodowaną pogryzieniem przez psa lub zakażeniem toksoplazmozą będzie spoczywać na całym społeczeństwie.
Na ten problem mamy też bardziej wymierny wpływ. To nie naturalny krąg przyrody odpowiada za sumę wspomnianych konsekwencji, ale ludzka nieodpowiedzialność.
Konsekwencje przestają być tabu
Problemy te zauważalne są na całym świecie. Peter P. Marra i Chris Santella w swojej książce Cat Wars: The Devastating Consequences of a Cuddly Killer (Wojny kotów: druzgocące konsekwencje powodowane przez przytulnych zabójców) odpowiedzialnością za szkody przyrodnicze – głównie zmniejszanie różnorodności biologicznej – obarczają wszystkie koty wychodzące i przebywające na wolności; od tych najbardziej zdziczałych po mających właścicieli. Negatywne konsekwencje powodowane szczególnie przez te drugie przestają być tabu i są coraz szerzej zauważane przez różne środowiska. Niestety – przez inne nadal są negowane.
Opublikowania tekstu o podobnej tematyce odmówiły mi dwie polskie redakcje. Niespecjalnie mnie to zdziwiło. Nie sądziłem jednak, że ich reprezentanci tak łatwo podadzą powód odmowy. Było nim, rzecz jasna, dbanie o dobro czytelników, którzy są miłośnikami kotów. A raczej próba niewywołania skandalu, bo wiele środowisk skupiających kociarzy uważa, że wypuszczanie ich poza dom jest kocim prawem.
– Nieraz spotkałem się z agresją słowną, wyzwiskami i hejtem. Ludzie myślą, że chcę źle dla kotów. Że chcę zamknąć je w domu, a wszystkie bezdomne powybijać. Niestety, wiele z atakujących mnie osób nie rozumie, że walczę o dobro tych zwierząt i chcę przynajmniej ograniczyć ich bezdomność – mówi Mieszko Eichelberger, zoopsycholog kotów, który od lat walczy o ich dobrostan. Na podstawie aktualnych badań stworzył on plan ograniczania bezdomności kotów w miastach, który opiera się głównie na ich kastracji i adopcji (zgodnie z dwunastoletnim eksperymentem przeprowadzonym w Izraelu – na poziomie odpowiednio 70 i 90 procent populacji), stałym kontrolowaniu liczebności populacji i całorocznej interwencyjnej pracy schronisk.
Ważnym elementem planu jest dokarmianie bezdomnych kotów w stałych miejscach – kiedy tak zwani karmiciele robią to, gdzie popadnie, korzystają z tego również szczury. – Nic nie zastąpi jednak edukacji – twierdzi Eichelberger. – Ludzie muszą zrozumieć, że wypuszczając koty z domu, narażają je na śmierć, uszkodzenia ciała i choroby. Niesterylizowane kotki są zapładniane, a niechcianym młodym czasem trudno znaleźć nowy dom. Część z takich kotów w ogóle nie wraca już do właścicieli, to głównie one zasilają populację bezdomnych zwierząt pałętających się po miastach i wsiach. A stan bezdomności to już tylko krok do wtórnego zdziczenia.
Argumentując konieczność wypuszczania kotów z domu, zwolennicy tej idei wskazują między innymi na potrzebę walki z gryzoniami. Nawet w apelu O wolność kota Andrzeja Jermaczka, który ukazał się w biuletynie „Bociek” (3/2021), autor wskazuje, że kot na wsi to element pewnej równowagi biologicznej, bo poluje na myszy i dzięki temu człowiekowi nie brakuje jedzenia.
Ofiarami kotów w Polsce w tym środowisku padały nawet łasice, gronostaje, zające szaraki i nietoperze. Nieco inaczej sytuacja wygląda w miastach, ale niemal nigdzie w kociej diecie nie dominują szczury.
– Argument o myszach jest o tyle chybiony, że na wsi są też rodzime drapieżniki. Sowy, myszołowy, lisy, kuny, tchórze, łasice czy żmije także żywią się myszami. Skąd więc pomysł, że koty są tu niezbędne? Owszem, zjadają dużo gryzoni niszczących uprawy i zapasy, ale usługa ta jest niewarta swojej ceny, bo przy okazji zabijają również mnóstwo ptaków, ssaków owadożernych i gadów żywiących się owadami niszczącymi uprawy i zapasy. Skoro przyroda sama dostarcza darmowych rozwiązań, powstaje pytanie, czy jest sens wyręczać ją obcym, inwazyjnym gatunkiem, powodującym duże szkody przyrodnicze – odpowiada doktor Mateusz Ciechanowski, teriolog z Katedry Ekologii i Zoologii Kręgowców Uniwersytetu Gdańskiego.
W swoim artykule Miauczące zagrożenie opublikowanym na łamach „Magazynu Przyrodniczego Salamandra” (1/2023) Ciechanowski pisze: „Koty domowe, choć są potomkami kotów dzikich, nie mają, w swojej obecnej formie, nic wspólnego z naturą, przynajmniej nie więcej niż szyby w oknach budynku, o które rozbijają się sikory i kosy. Nie tylko w każdym miejscu świata są gatunkiem obcym, ale też osiągają liczebności, których żaden rodzimy ssak drapieżny nie osiąga i zapewne nigdy nie osiągał”.
Żyjąc poza miastem, koty domowe częściej polują na drobne gryzonie. Jak wykazały badania zespołu Aleksandry Piontek opublikowane w „Urban Ecosystems” (2021), ofiarami kotów w Polsce w tym środowisku padały nawet łasice, gronostaje, zające szaraki i nietoperze. Nieco inaczej sytuacja wygląda w miastach, ale niemal nigdzie w kociej diecie nie dominują szczury. Jak wykazał siedemdziesięciodziewięciodniowy eksperyment w Nowym Jorku, koty podjęły tylko trzy próby upolowania szczura, w tym jedną udaną. W Baltimore (Maryland, USA) stwierdzono z kolei, że koty tylko okazjonalnie polują na szczury, i to zwykle na młode osobniki, co nie przekłada się na ograniczanie ich liczebności. Natomiast w wynikach wspomnianych badań polskiego zespołu szczury stanowiły zaledwie 0,9 procent ofiar kotów.
Wiemy już, co złego robią koty, a teraz zajmijmy się człowiekiem. Przeczytaj reportaże z cyklu Nasze zwierzobójstwo Bartka Sabeli
Czy zatem wypuszczanie kotów przynosi jakieś korzyści? Wszystko zależy od charakteru zwierzęcia. Na większość kotów życie w domu nie wpływa negatywnie. W pojedynczych przypadkach może powodować frustrację i problemy behawioralne (na przykład nadaktywność). Ma to związek z brakiem zainteresowania ze strony właściciela, a nie z pozostawaniem w czterech ścianach. Biorąc zwierzę pod opiekę, musimy być za nie odpowiedzialni i zapewnić mu atrakcje – po co w przeciwnym razie je w ogóle mieć? Jeśli nie chcemy, by nasz kot został rozjechany na drodze, zaatakowany przez inne koty lub psy, zjadł trutkę na gryzonie, nadział się na siatkę ogrodzeniową, a także by nie niszczył otaczającej nas różnorodności biologicznej – nauczmy go chodzić na smyczy. Jeśli mamy balkon, zabezpieczmy go siatką i pozwólmy kotu na nim przebywać. Wykastrujmy go i bawmy się z nim. Nie trzymajmy na siłę wielu osobników w domu, skupmy się na mniejszej liczbie i zapewnijmy im odpowiednią opiekę. I na koniec, pozostawiając na boku aspekt dobrostanu, zastanówmy się nad naszą odpowiedzialnością za otaczający świat.
– Fakt, że koty, wychodząc poza dom, odbierają życie innym zwierzętom, powinien być raczej powodem do zmartwień. A to, że dodatkowo nie narażamy ich na śmierć czy uszczerbek na zdrowiu, jest obowiązkiem każdego właściciela – podsumowuje przyrodnik i zoolog Adam Zbyryt, nagradzany popularyzator nauki i autor książek przyrodniczych.
To my udomowiliśmy i psa, i kota – jesteśmy więc za nie odpowiedzialni. Nie zostawiajmy ich na pastwę losu, nie pozwólmy, by dziczały i powodowały kolejne problemy. Utrzymywanie status quo kota wychodzącego, a także wypuszczanie psów z wiejskich zagród jest co najmniej ignorowaniem wyzwań, jakie rzuca nam świat. Jesteśmy świadkami wymierania gatunków, globalnych zmian klimatycznych i boomu technologicznego. Czy w ich obliczu winniśmy kierować się stwierdzeniem, że tak było od zawsze?
Fundację Pismo, wydawcę magazynu „Pismo”, wspiera Orange.

Więcej na ten temat możesz posłuchać 8 października o godz. 17:00 na antenie Chillizet.

Warszawa 101,5 FM, Katowice 93,6 FM, Kraków 93,7 FM, Hel 107,8 FM oraz na www.chillizet.pl