Wersja audio
Tworzyli dość niekonwencjonalne małżeństwo: ojciec starszy o dziesięć lat rozwodnik, mama panna, oboje z odrębnych światów. On z „czerwonych” ateuszy i moczymord, ją wychowywano w nieprzesadnej bogobojności, pochwale abstynencji i szacunku do ładu i osiągnięć sanacyjnej belle époque. Do jego przodków i bliskich należeli widzewscy robociarze, agitatorzy polityczni i pracownicy instytucjonalni niższego szczebla – ojciec ojca, dziadek Najder, był portierem w Browarze Państwowym numer 2 na Orlej, co poniekąd determinowało kształt jego duszy i dni wolnych. Ona mieszkała w kamienicy na Piasecznej, którą tuż po Wielkiej Wojnie nabył jej dziadek, sklepikarz z Wielkopolski, pragnący nadać swoim uciułanym przez dekady oszczędnościom materialny wymiar. Ów szorstki w obejściu i wyniosły Stanisław Szychowski, typ zupełnie dziewiętnastowieczny, który odmówił instalacji telefonu, bo nie mógł znieść myśli, że ktoś obcy za pomocą aparatu może zadzwonić do niego i naruszyć domowy mir, naturalny porządek rzeczy, kupiecki honor w ogólności i jego godność w szczególe, zafundował nam dożywotni abonament na wywyższanie się i snucie fantazji o tym, jak wyglądałoby nasze patrycjuszowskie życie, gdyby nie barbarzyńcy od Bieruta i Gomułki.
Ojciec za to dysponował własnym M3 w potrójnym wieżowcu na Promińskiego (po roku 1989 już Rydza-Śmigłego) i choć utrzymano je w standardzie peerelowskim, to jednak różnica pomiędzy schludnymi przestrzeniami z windą, zsypem, centralnym ogrzewaniem i łazienką a rodowym zamczyskiem Szychowskich nie zaliczała się bynajmniej do symbolicznych. Na Piasecznej rzeczywistość stanowiła toaleta na podwórku, która zimą z reguły zamarzała, piec węglowy i miska zamiast wanny. Na Boże Ciało przystrajaliśmy balkon w peonie i obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem iluminowany aureolą mrugających lampek choinkowych, a ulicę zasnuwały girlandy, pod którymi ciągnęła tłumna, głośna procesja. Wszyscy się znali. Popołudniami przesiadywano w oknach, na Wielkanoc strzelano z kalichlorku, księdza po kolędzie uważano za wydarzenie, a funkcjonowano w rodzinie wielopokoleniowej. U ojca odwrotnie, każdy egzystował sobie w swoim lokum, przeważali nowożeńcy ze szczebiocącym przychówkiem oraz ci samotni. Nie łączono się tu w rytuałach. Za to na chojeńskich przedmieściach było mnóstwo osób, które wciąż pamiętały naszych sąsiadów Żydów, fabrykancką Łódź i carat, a w rozmowach posługiwały się toponimią sprzed okupacji i unikalną wymową niektórych słów, takich jak „Siajbler” czy „gieto”.
Tuż po formalnym „yyy, tak” okazało się, że prócz nazwiska, adresu i dziecka rodzice nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Ich małżeństwo zaczęło przypominać nużący irański film, do którego wklejono parę scen z Tarantino. Ojciec uważał, że z racji widmowej schedy pradziadka Stanisława mama zadziera nosa, mama – że ojciec odbija sobie na niej traumy i niepowodzenia z pierwszego małżeństwa i ulega toksycznym wpływom swojej rodziny. Ona lubiła śmiech i bezpretensjonalność, on notorycznie miewał humory. Nie chodzili za rękę do kina, nie znikali na romantycznych spacerach, nie wirowali do rana na dzikich dansingach. Funkcjonowali niby w tandemie, ale po odbębnieniu higieniczno-wychowawczych obowiązków, których byłem adresatem, każde wracało do swoich zajęć i przyjemności.
Nie miałem jeszcze dwóch lat, kiedy w środku zimowej nocy wyrzucił nas i zażądał, byśmy nie wracali. Wróciliśmy. Potem znowu. I znowu.
Ojciec malował amatorsko, na chorobowym i w trakcie niektórych mizantropijnych sobót i niedziel – cierpliwie odwzorowywał na płótnie widoczki, profile i martwe natury, które zachował w pamięci bądź na pocztówkach z Zakopanego. Natomiast w totolotka grał zawodowo, maniakalnie, z niezmąconym uporem. Nie liczył na fart (albo przestał po serii niepowodzeń) i w swojej walce z fortuną postawił na systemy. Nie wygrywał, ale dzięki mozolnemu wprowadzaniu ciągów znaków i cyfr do kolejnych zeszytów rozmiaru A4 przydał swemu nierentownemu hobby majestatu ćwiczeń umysłowych. Uwielbiał grzybobrania, łowienie ryb i fety w sprawdzonym męskim towarzystwie, z ewentualnym bonusem w postaci rozświergotanych nieznajomych pań. Coraz gorzej czuł się w ograniczonej przestrzeni podstawowej komórki społecznej. I w sporach o drobnostki oraz pryncypia zaczął wykorzystywać swoje przewagi w postaci silnych rąk i należącego do niego mieszkania. Nie miałem jeszcze dwóch lat, kiedy w środku zimowej nocy wyrzucił nas i zażądał, byśmy nie wracali. Wróciliśmy. Potem znowu. I znowu. Aż w końcu zamieszkaliśmy z dziadkami na Piasecznej i wtedy po raz pierwszy wysłuchałem Legendy o Kupcu, Kamienicy i Komuchach.

rysunek Ewelina Karpowiak
Odtąd moje kontakty z ojcem odbiegały od modelu tradycyjnego. On sam nie palił się, by złagodzić konsekwencje rozstania. Płacił alimenty i uważał, że ten rycerski gest stanowi pełnowymiarowy substytut jego codziennej obecności. Nie interesował się, jak sobie radzę na podwórku, w szkole czy we własnej głowie. Dwukrotnie pojechaliśmy z nim na tygodniowe wczasy na Mazury, odwiedził nas na letnisku w Głownie, a nawet w Ustroniu Morskim. Nie zliczę, ile razy wystawił mnie do wiatru – umówił się, zapowiedział i nie przyjechał. Wyprawiono u niego moją komunię, był na którejś z naszych wigilii. Od czasu do czasu godził się, żebyśmy go odwiedzili i zostali na noc. Tyle że w sobotę najczęściej był pijany albo niepocieszony, bo nie mógł się napić, a w niedzielę skacowany lub zły, bo okazja do picia umknęła. Potwornie się wówczas nudził i absolutne tego nie ukrywał. Nie zabiegał o następną wizytę. Mógł nie widzieć mnie przez kilka miesięcy, a nawet przez rok.
Nie wiem czemu mama uczestniczyła w tej fikcji, przez co zmuszała mnie, bym i ja w niej brał udział. Może dzięki temu realizowała swoje złudzenia i potrzeby albo jako katoliczka liczyła na to, że kiedyś zstąpi na ojca Łaska Szczerej Autoanalizy, dokona w nim Skruchy i nawróci na Miłość Ojcowską i Partnerstwo w Związku? A może brała górę chęć stworzenia mi choćby krótkotrwałej symulacji pełnej rodziny, żebym nie czuł się gorszy od reszty dzieci? Byłoby przesadą, gdybym napisał, że z tego akurat powodu doznawałem szczególnych prześladowań. Ale nieobecności ojca, za którą nie odpowiadała śmierć ani rozwód, nie uznawano za coś naturalnego. Dlatego często na użytek wścibskich stwarzałem alternatywny przyjazny wszechświat, w którym ojciec był moim osobistym Bońkiem i hasał ze mną po szmaragdowych boiskach, graliśmy w River Raid, cierpliwie pomagał mi sklejać model samolotu PZL37B „Łoś” (skala 1:72), sugerował mądre i pożyteczne lektury, spieszył z kompresem w gorączce, siedział obok na retrospektywie Bruce’a Lee. Łagodny mentor, sprawdzony druh, kochany, dobry tatko.
Najbardziej mnie bolał nie sam rozpad naszej rodziny, co fakt, że nie było ku temu istotnego powodu. Ojciec nie zakochał się w innej kobiecie, nie zdekonspirowano mu długu karcianego ani nieślubnych bliźniaków, nie był sfanatyzowanym naukowcem czy literatem, którego dzieło absorbuje w takim stopniu, że do swojego terminarza, umysłu i serca nie wciśnie pierworodnego. Przyczyna była banalna – nie chciał z nami być.
czemu więc jeden facet umie być supertatą, a drugi jest w tym beznadziejny? Co o tym przesądza? Charakter? Ale czy charakter to żeliwny pręt, który w nas włożono w dniu narodzin, czy może magnesik, do którego lgnie to, co najbliżej? Odtrącasz własne dziecko, bo sam byłeś odtrącany? Czy nie odtrącisz, jeśli i ciebie nie odtrącono? Lepiej trwać w nieudanym, drętwym i wypalonym związku, odgrywając teatrzyk kochających się rodziców, czy odejść? W czym gorszy będzie spełniony niedzielny tatuś od zgnębionego przegrywa, który zaciska usta, żeby jakoś wytrzymać z kimś, kogo nie kocha, nie szanuje, nie znosi? A może to nie otchłanie dylematów i pogryzione knykcie poprzedzają decyzję o tym, by porzucić swoją krew z krwi i kość z kości? Może nie ma nawet żadnej decyzji, tylko automatyczne, pierwotne dążenie do wygody i spokoju?
Rodzicielstwo to znój, któremu dorobiono ładną reklamę i sprzedano jako powinność, niekończącą się radość, dumę i obowiązkową służbę w prokreacyjnej armii ojczyzny i planety. To strata części własnego życia, która należy już do kogoś innego. To stres, że nie podołasz, bo jesteś słaby. I strach, że zapomnisz o tej sprzączce przy foteliku, zbagatelizujesz rant stołu, śliską podłogę, ścianę, nie będziesz wiedział, co zrobić, kiedy zacznie się krztusić w trakcie karmienia butelką i spanikowane, wytrzeszczone oczy będą wzywać cię na pomoc.
Z drugiej strony, czy było czego żałować i zazdrościć? Mama z babcią zorganizowały mi cieplarnię, w której bez lęku odpoczywałem, bawiłem się i miałem liczne hobby, a ojcom wielu moich kolegów i koleżanek daleko było do ideałów z kina familijnego i budującej literatury młodzieżowej. Ojciec Darka – safanduła, mruk i pantoflarz, którym poniewierała żona. Ojciec Pawła nazywał syna szczurem. Ojciec Agnieszki przygruchał sobie kochankę w tej samej dzielnicy. Ojciec Ryśka – alkoholik. Podobnie jak Artura, Tomka i Eli.
Rodzicielstwo to znój, któremu dorobiono ładną reklamę i sprzedano jako powinność, niekończącą się radość, dumę i obowiązkową służbę w prokreacyjnej armii ojczyzny i planety.
Cała tamta generacja ojców miała problem z piciem i patriarchatem. Choć wtedy nie nazywano tego „patriarchatem”, a „normalną rodziną”, „zwykłym domem”. Poza nielicznymi przypadkami Dulskich i Kramerów, w każdej omal znanej mi rodzinie przewodził kieszonkowy tyran, domowy Hitler bądź Neron, który wpajał opracowany przez siebie kodeks zasad honorowych i estetycznych, wymagał posłuchu, pozował na piedestale, gardził słabymi i nadużywał alkoholu.
Tego pokolenia właściwie już nie ma. Nie ma Włodków, Gienków, Franków, Zdzichów i Staszków, którzy mówili „kapewu?”, nosili pekaesy, jarali sporty w dulawkach, żytnią pili setkami i zakąszali chlebem, najpierw się nim sztachnąwszy, chodzili w Polskę, uwielbiali radzieckie kino wojenne oraz zachodnioeuropejski akt kobiecy i nie chcieli wyjawić, co oznacza ten lub ów zblakły tatuaż na przedramieniu – a przeważały kotwice i fauna. Zabrały ich przedwczesne zawały, dojrzałe marskości wątroby, galopujące nowotwory płuc. To właśnie oni podkręcali statystykę zgonów wśród czterdziestolatków. Umierali nie po to, żeby uwolnić nas od siebie, ale by stać się dla nas mitem, widmem nawiedzającym sny, które zaczynamy śnić, kiedy sami zostajemy ojcami. Naszą lernejską traumą, negatywnym wzorem.
Mieli hopla na punkcie zasad i monopol na przemoc. Nie tykali czynności, które uważali za niegodne mężczyzny.
W latach świetności i pełni zdrowia ta stara patriarchalna gwardia nie przeczuwała nawet, że jej poglądy na wychowywanie dziecka i podział obowiązków w domu, które wyznawała za swoimi ojcami (a tamci za swoimi), już za życia pierwszych potomków staną się w znacznej mierze anachronizmem. Dinozaury nie wiedziały, że kometa leci. Paradoksalnie to komunistyczny system – niby to mający na sztandarach równość, swobodę i emancypację uciśnionych – zakonserwował ten model rodziny i odciął od rewolucyjnych trendów. Wprawdzie jej głową nie był już nobliwy mieszczuch z dewizką i wypomadowanym, zakręconym wąsem, który decyduje o wszystkim, od obiadów na tydzień w przód aż po swaty, ale z naszych ojców biła pańskość. Ich słowa należało traktować jak święte. Mieli hopla na punkcie zasad i monopol na przemoc.

rysunek Ewelina Karpowiak
Nie tykali czynności, które uważali za niegodne mężczyzny. Chętnie pozowali do zdjęć z niemowlakami, ale zdecydowanie mniej ochoczo garnęli się do obsranych pieluch, monotonnych, wielogodzinnych zabaw na dywanie i spacerów z wózkiem. Żądali spokoju. Domagali się kulturalnych, bystrych dzieci, które w lot zrozumieją powagę sytuacji i nie będą zakłócały transmisji meczu polskiej reprezentacji, imienin, wieczornej sesji z krzyżówką. Kiedy jako dwunastolatek nabawiłem się ciężkiej anginy ropnej na wakacjach nad Krutynią, mój ojciec zostawiał nas samych na kwaterze i beztrosko przepadał na całe dnie z wędziskiem lub koszem na grzyby, bo – jak wyjaśniał – nie chciał tracić urlopu.
tymczasem na zachodzie dokonywały się zmiany. Jak podaje Historia ojców i ojcostwa pod redakcją Jeana Delumeau i Daniela Roche’a (w tłumaczeniu Jana Radożyckiego i Marii Paloetti-Radożyckiej), „ostatni pater familias został «uśmiercony» w 1970 roku”, a dwa lata później objawił się nowy model „ojca z butelką mleka, ojcamatki, ojca troskliwego, ojca przy zajęciach domowych”.
W 1974 roku Szwecja wprowadziła urlop rodzicielski dla mężczyzn, co dowodziło, że utrwalony od dekad rozkład ról w domu i małżeństwie przestaje mieć rację bytu w dynamicznym, nowoczesnym świecie indywidualizmu, luzowania norm obyczajowych i kobiet, które wytyczają sobie własną ścieżkę kariery, zarządzają własnym wolnym czasem, chcą zdobywać dodatkowe umiejętności, rozwijać zainteresowania, dokształcać się etc. Należało zatem wytworzyć i ukonstytuować nowy model ojcostwa.
Polski nowy ojciec to wciąż, niestety, dość ulotne, płoche zjawisko – trochę moda, trochę szczera chęć wprowadzenia innego wzorca zachowań, trochę pozytywny ideał lansowany przez seriale, prasę poradnikową i popkulturę.
Ten inny ojciec ma być zaprzeczeniem starego, patriarchalnego, mentorującego, karzącego, z dystansem i chłodem traktującego potomstwo. Przede wszystkim to ojciec, który dysponuje czasem dla swojego dziecka. Nie tylko po to, żeby w rodzicielskich zadaniach odciążyć partnerkę i na równi zajmować się pielęgnacją, zabawą i edukacją malucha bądź maluszki, ale i by nawiązać z nim/nią wyjątkową, silną więź emocjonalną. Nowy ojciec nie tłumi w sobie uczuć – okazuje ojcowską miłość, troskę, czułość i przywiązanie. Nie ukrywa ich też przed otoczeniem. To ojciec na zakupach objuczony nosidełkiem, korzystający ramię w ramię z matkami z przewijaka w toalecie galerii handlowej, asekurujący huśtawkę, obecny na jasełkach w przedszkolu, meczach czy przedstawieniach teatralnych w podstawówce. Taki ojciec wsłuchuje się w to, co ma do powiedzenia młody człowiek, radzi, a nie nakazuje, wyjaśnia – nie karci, uczy empatii, nie wyszydza, nie poniża, kocha.
Nowy ojciec jest już w Polsce. Jego pojawienie się zostało przypieczętowane w 2010 roku, gdy i u nas wprowadzono urlop tacierzyński. Widać go tu i tam. W parkach, sklepach, bistrach na Piotrkowskiej, latem nad Bałtykiem, na Instagramie czy Facebooku w seriach czułych poporodowych selfiaczków, na kinderbalu, podczas pierwszego dnia w szkole i jesiennego wypadu za miasto. W ekskluzywnych wywiadach z przedstawicielami socjety, kiedy celebryta lub miliarder oddaje hołd „rodzicielstwu bliskości”, w opowieściach moich znajomych, którzy jako coś zupełnie naturalnego traktują fakt, że kąpiel, kupa i kołysanka nie są przypisane wyłącznie matce.
Eksperci i badacze tematu ostrzegają jednak, że jest warząchew dziegciu w tej beczułce miodu. Polski nowy ojciec to wciąż, niestety, dość ulotne, płoche zjawisko – trochę moda, trochę szczera chęć wprowadzenia innego wzorca zachowań, trochę pozytywny ideał lansowany przez seriale, prasę poradnikową i popkulturę.
mój ojciec był alkoholikiem, i nim nie był. Wbrew stereotypowi nie używał sobie w miesięcznych abnegackich zapojach, nie błąkał się po bramach z butelką w kieszeni i nie zastawiał na melinach utensyliów i cacek po mamusi. Od poniedziałku do piątku rzetelnie pracował jako zbrojarz i suwnicowy w Fabryce Domów, a potem pił do niedzieli. Niedzielną dawkę z wprawą alchemika dobierał tak, by podtrzymywała miły rausz, a zarazem łagodziła z wolna skutki forsownej dwudniówki. Dzięki temu z myślą o nowym tygodniu oswajał się w atmosferze kontrolowanego kaca, który nie zabijał.
Niechciane i upokarzane dzieci zapewne o wiele częściej pytają same siebie, czemu ich nie chciano i upokarzano, niż ojcowie – dlaczego tak postępowali.
Najgorsze było to, jak zachowywał się, kiedy pił. Normę w jego przypadku stanowiły pretensje wymierzone w tych, którzy mu towarzyszyli, męczące wielogodzinne monologi, obmyślone zawczasu interrogacje, opowieści, w których obsadzał siebie w roli hojnego i serdecznego poczciwca nieustannie wykorzystywanego przez gang niewdzięczników. Tę maskę zdrajcy, pasożyta, oszusta nakładał swemu bratu i członkom jego rodziny, kolegom z pracy, etatowym współbalangowiczom. I nam. Wtedy bywał najokrutniejszy. Pamiętam wymierzony palec, zagryzione wargi, podchwytliwe seryjne pytania, na które nie było właściwej odpowiedzi, pogardę, kiedy rzucał, że jestem za gruby. Że jestem maminsynkiem.
Lirycznie i ciekawie pijaństwo wypada tylko u Wieniczki czy Hrabala. Ach, ci melancholijni, elokwentni degeneraci, to Kersko, w którym jest Kilimandżaro, jeśli tylko człowiek się uchleje! Ale tak naprawdę nie ma w nim glorii. To koktajl smrodu, w którym wymieszano gorzałę, szlugi, pomidora z cebulą i pot, wykrzywioną twarz kogoś ci bliskiego, ślinę zwarzoną w kąciku jego ust, na wpół oszalały wzrok, bełkot i agresję trzeszczącą w powietrzu.
Można by przypuszczać, że o złym ojcu nie pamięta się zbyt długo – że z łatwością przychodzi niepamięć o kimś, kto cię prześladował, wstydził się za ciebie, zostawił cię. Ale to nieprawda. On ciągle tu jest. Ciąży niczym klątwa, dług, kłopotliwy sublokator. Niechciane i upokarzane dzieci zapewne o wiele częściej pytają same siebie, czemu ich nie chciano i upokarzano, niż ojcowie – dlaczego tak postępowali. Z braku lepszej lub jakiejkolwiek odpowiedzi często przyjmujemy tę winę. Oskarżamy się o to, że nie byliśmy dość idealni. Szukamy w sobie tych wad, skaz na duszy i odrażających usterek ciała, które przesądziły o decyzji naszych ojców, i – co gorsza − znajdujemy je. Niektórzy idą na terapię, inni kiszą to w sobie do śmierci, kolejni swoim własnym dobrym ojcostwem starają się zneutralizować pokoleniową truciznę, pomagają skrzywdzonym czy wpadają w nałogi. Są i tacy, którzy usiłują to wszystko z siebie wyrzucić.

rysunek Ewelina Karpowiak
Miljenko Jergović przez kilkadziesiąt lat nie wypowiedział słowa „tata”, ale kiedy ów tata umarł, napisał o nim całą książkę (Ojciec). Wojciech Kuczok w Gnoju, „antybiografii”, zrekonstruował przemoc domową o charakterze systemowym – niekończącego się zaszczucia w zwykłej, niepozornej rodzinie polskiej: „przyszedł taki czas, kiedy tylko przykrywając głowę kołdrą i wyobrażając sobie, że nie żyję, czułem się bezpiecznie, uspokajając się myślą, że jestem martwy, zapadałem w sen”. Słynny List do ojca Franza Kafki to najszczersze wyznanie i żarliwe oskarżenie w jednym. Autor Procesu opisuje w nim stacje męki i hańby, jakie od dziecka organizował mu ojciec Herman, tyran, furiat i sadysta z upodobaniem tresujący syna i wmawiający mu, że ten jest kimś zupełnie bezwartościowym.
Karl Ove Knausgård w autobiograficznej Mojej walce poświęca dziesiątki stron na zrozumienie, dlaczego ojciec go nie kochał – albo: przestał kochać – i od zawsze wyśmiewał, poniżał, dyscyplinował na każdym dosłownie kroku, jak mógł być tak okrutny, że przedrzeźniał nawet jego wadę wymowy? Pragnie też odgadnąć, dlaczego stale o nim myśli, wspomina go, nie umie się wyrwać z tego emocjonalnosadystycznego klinczu nawet wtedy, kiedy jest samodzielny, dojrzały i mieszka daleko. Zarazem jako pisarz bezskutecznie próbuje opisać tamten horror, ponosi klęskę za klęską, bo ów temat – bolesny, wciąż żywy i splątany – nie da się tak łatwo osadzić w foremkach literatury. Knausgård nie potrafi pojąć, czemu porządkując jego pośmiertny dobytek, raz po raz wybucha płaczem.
Można by przypuszczać, że o złym ojcu nie pamięta się zbyt długo – że z łatwością przychodzi niepamięć o kimś, kto cię prześladował, wstydził się za ciebie, zostawił cię. Ale to nieprawda.
Z kolei Edward St Aubyn w arcydzielnym cyklu powieściowym zatytułowanym Patrick Melrose zastanawia się – a tragizm polega na tym, że korzysta z własnych doświadczeń, a nie inwencji literackiej – czy możliwe jest przebaczenie własnemu ojcu gwałtu i tortur. Czy ostateczną formą rozgrzeszenia i zapomnienia nie będzie aby ostateczna obojętność? Zdumiewające, triumfalne uczucie, kiedy na widok swojego oprawcy – dzisiaj żałosnego, trawionego nienawiścią i resentymentem nieporadnego starca – nie czuje się po prostu nic.
mijały lata, ja dorastałem, on kapcaniał i zapadał na zdrowiu. Po pięćdziesiątce przeszedł na rentę z powodu szwankującego notorycznie serca i oddał się pasji agrarnej na działce rekreacyjnej przy Milionowej. Mniej pił i mniej palił, ale wciąż nadużywał. Co gorsza, odezwały się w nim ciągoty pedagogiczne – a może było to staccato zaległych wyrzutów sumienia? – i zaczął do mnie co i rusz wydzwaniać, by niczym cierpliwy daimonion czy trener-kumpel sugerować, na kogo mam oddać głos w wyborach prezydenckich, jakie studia wybrać, skąd czerpać wolę do walki z przeciwnościami losu i dlaczego powinniśmy trzymać się razem. Podczas tych seansów nie odmawiał sobie sążnistych dygresji o trudzie bycia honorowym i zuchwałym pośród ludziwilków, ludziświń oraz ludziwęży i pomstował na nieuczciwych bliźnich, administrację osiedla, wysokie ceny, premier Suchocką, która odebrała mu dodatek za pracę w szkodliwych warunkach, i III RP, ten erzac PRL-u.
Żale nie były abstrakcyjne. Wiedział, że przestał się liczyć. Nie dostał zaproszenia na ślub własnej chrześnicy, dawni znajomi odmawiali wspólnych biesiad, słabł, gorzkniał w samotności i biedniał.
Pamiętam go z tego okresu: nierówna falbanka ostatnich zębów, posiwiałe zmierzwione baki, karykaturalna garderoba sprzed dwóch czy trzech dekad. Tamten przystojny, jurny i rozrywkowy szatyn, którego durzące się w nim kobiety nazywały „Dzidzia”, bo taki był słodki i całuśny, zniknął. Zastąpił go podstarzały, sentymentalny gość, który roztkliwiał się nad sobą i szlochał publicznie z byle powodu. Wzruszała go polska muzyka rozrywkowa, widok zadowolonej i garnącej się do siebie młodzieży, urodzaj renklod na drzewie, nad którym sprawował gospodarską pieczę, ludzka śmiertelność.

rysunek Ewelina Karpowiak
Koniec nadszedł w grudniu 1996 roku. Trafił do szpitala z rozpoznaniem zaawansowanej miażdżycy tętnic kończyn dolnych. Spędził w nim trzy miesiące. Po amputacji lewej nogi snuł jeszcze plany wiosennych zasiewów i gruntownych porządków w działkowej altanie, po amputacji prawej przestał. Kiedyś odwiedziłem go bez zapowiedzi. Piętro, pierwsza sala od schodów, siedział na swoim łóżku i w niemym przerażeniu wpatrywał się w obandażowane kikuty, które spoczywały na skłębionej kołdrze. Sączyła się z nich krew i ropa, a w powietrzu wisiał zwierzęcy odór. Nie tak dawno chlipał i siąkał nosem przy discopolowym szlagierze Świat nie wierzy łzom, teraz cierpiał bez słowa. Wokół toczyło się szpitalne życie, ktoś rozmawiał o wieczornym filmie na Polsacie, otwierał karton soku pomarańczowego, czytał Ludluma, a on przeżywał gehennę. I był w tym sam.
Umarł w lutym, a pochowano go w moje dwudzieste pierwsze urodziny.
sądziłem, że nie będę myślał o niczym, bo stres i szczęście odessą mi mózg. Albo będę myślał o wszystkim naraz. Lub o bzdurach. Napięcie robi niekiedy z człowieka obserwatora nitów w krześle, melomana automatu do kawy, podejrzliwego czytelnika tablicy ogłoszeń. Nie spodziewałem się po sobie niczego więcej niż gulgotów jaskiniowca, gaf godnych Benny Hilla i niegramatycznych SMS-ów, którymi będę obrzucał bliskich. Tymczasem zupełnie na trzeźwo analizowałem to, co działo się wokół, a nawet folgowałem wyobraźni.
Cztery dekady temu mój ojciec palił i dreptał w śniegu pod porodówką, na której miałem się zjawić po siedemnastu godzinach ciężkiego porodu. Co czuł? Czego oczekiwał? Jakiej chciał dla nas przyszłości? Czy już wtedy nosił w sobie to całe zło?
O 13.28 usłyszałem krzyk, zawołano mnie, a potem go ujrzałem. Nagie, wierzgające życie. Zachowywał się niczym hotelowy gość, którego nadgorliwa sprzątaczka wybudziła z drzemki – pieklił się i strofował. Po oczyszczeniu i opatuleniu wziąłem Gucia na ręce, tak jak ojciec kiedyś wziął mnie i jak brano i jego w tym strasznym roku 1939. Zapewne za jakiś czas ktoś orzeknie, że mój syn ma jego spojrzenie czy kształt dłoni. Będziemy dopatrywali się tych cech dziadka, tłumaczyli, czemu zniknął, czarno-białymi fotografiami udowadniali istnienie ducha.
Kiedy stałem tam i hołubiłem to kruche, bezbronne zwierzątko, na sekundę lub dwie cofnąłem się do momentu, kiedy to ja wierciłem się w beciku, mlaskałem, bo nie znałem innego języka, marszczyłem i na wpół ślepymi oczami badałem dziwny, nieprzyjazny świat. Wtedy, gdy wszystko jeszcze mogło się udać.
Tekst ukazał się w drugim numerze "Pisma. Magazynu opinii" pod tytułem "Wszystko jeszcze mogło się udać".