Posiadam niewiele artefaktów, a i tak większość tkwi w nierozpakowanych pudłach. Są w nich albumy, katalogi z wystaw, bilety z koncertów, sztuk. Moją podręczną apteczkę stanowią bardziej wspomnienia wydarzeń kulturalnych, które we mnie do tej pory rezonują oraz doraźna potrzeba doświadczania kolejnych.
Chodzę po świecie w skrojonej na moją miarę mydlanej bańce, przez którą wszystko widzę, wiele słyszę, ale na osmozę z otoczeniem pozwalam wybiórczo. Wciągam do niej kształty, kompozycje, choreografie i dźwięki. Rejestruję drobne zmiany nastrojów, barw, zestawienia faktur. Zanurzam się w deseniach, kolorach i ich zaskakująco doskonałych połączeniach.
Wiele mi nie potrzeba, bo wszystko, co może mnie zainspirować, jest pod ręką, pod stopą, w zasięgu wzroku. Zachwyca mnie liść. Taki z galasówką również. Chodzę i sobie oglądam: tam ptak, tu patyk, mieniący się w słońcu kamyk. Plakat. O, wystawa. Galeria, witryna w sklepie rybnym z tekturowym wodorostem.
Lubię zabierać kamienie z różnych miejsc świata, zwłaszcza te o niezwykłej formie i strukturze.
Z wyjazdu do Londynu pamiętam pierwszą przy wejściu Muzeum Historii Naturalnej gablotę pełną kolibrów: o kształtach tak finezyjnych i kolorach tak niesamowitych, że aż onieśmielających. Z Muzeum Motyli w Łebie noszę wspomnienie niesłychanej delikatności motylich konstrukcji, architektury skrzydeł, deseni do kopiowania, wzorów nie do wymyślenia. Takie rzeczy pamiętam i przechowuję: wrażenia, kolory i kształty.
Na bakier z nazwiskami i tytułami. Zostają na dłużej te, które silnie rezonują i nie chcę o nich zapomnieć. Jest tu miejsce na grafiki z wydawnictwa Franciszki i Stefana Themmersonów oraz te autorstwa Henryka Tomaszewskiego. Na dzieła Marka Rothka, Henriego de Toulouse-Lautreca czy Édouarda Vuillarda. Na choreografie Piny Bausch, ruch Gaga i teatr tańca. Na spektakle Petera Brooka i Iwana Wyrypajewa z niezapomnianym Lipcem, na scenografię Roberta Wilsona. Na wystawy w Orońsku Henry’ego Moore’a czy Magdaleny Abakanowicz i tę rzemiosła japońskiego w Łazienkach oraz sztuki chińskiej w Muzeum Narodowym w Warszawie. Na Białe zęby Zadie Smith, Dekalog Krzysztofa Kieślowskiego i muzykę Takuyi Kurody. A to wszystko sprowadza się do albumów, katalogów z wystaw, programów teatralnych, biletów kinowych i koncertowych. Drobnych artefaktów, w większości w nierozpakowanych pudłach.
Moją życiową apteczką jest natomiast life coach pracujący za miskę ryżu z wołowiną i marchewką. Dba o mój ruch, wyciąga na spacer, prowokuje podbiegi i przywraca właściwe proporcje pracy do życia. Moja trzecia noga, moja sanitariuszka.
Psi nos wytrąca mi skutecznie telefon z ręki, a rudy zadek próbuje usiąść centralnie na laptopie, gdy zbyt dużo czasu poświęcam sprawom nieistotnym. Ogon nie szanuje książek, łapy stemplują strony. Za muzyką nie przepada, ma zbyt wielkie uszy – dwa patefony.
Staramy się pogodzić czasem sprzeczne wektory kultury/natury, mozolnie szukamy balansu. Ale często nasze potrzeby okazują się zbieżne – obie jesteśmy wysoko reaktywne. Dlatego pożądanym i poszukiwanym przez nas stanem na co dzień jest spokój, potrzebujemy ciszy i przestrzeni. Znajdujemy je najchętniej w lesie.