Jest coś z lekka wstydliwego w dzieleniu się własną apteczką. Być może dlatego, że często zdarzało mi się przyjmować wobec cudzych gustów postawę ocenną i konfrontacyjną, zapewne z chęci chwycenia się fałszywego poczucia wyższości, które miało uśmierzyć mój własny syndrom oszusta. Ale być może – i skłaniałbym się ku tej tezie – dlatego, że apteczka jest dla mnie czymś więcej niż tylko zbiorem prywatnych predylekcji. Jest wspomnieniem pierwotnego zachwytu, który z czasem zamienił się w nostalgię. A poszczególne książki, filmy, seriale, płyty są w tym rozumieniu artefaktami istnienia, rzeczami, które scalają przeszłość z teraźniejszością, osadzają w świecie i dają poczucie bezpieczeństwa, jakie potrafi dawać niektórym dom rodzinny.
A jeśli o domu rodzinnym mowa, to ład wewnętrzny dają mi wspomnienia o ojcu, który w nich jest wciąż na poły realną, a na poły Schulzowską postacią. On zawsze dbał o moją edukację kulturalną, pokątnie, niby przypadkiem podkładając mi lektury i najpierw kasety VHS, a potem płyty z filmami. Kiedykolwiek wracam do Dygata czy Iredyńskiego, filmów z Peterem Sellersem lub Lekarstwa na miłość, mam tego domu namiastkę; czy kiedy słucham Dolly Parton, bo tego słuchaliśmy tym ostatnim razem.
Jest tyle uroku i nieoczywistego wyrafinowania w komercyjnych, wyprodukowanych, prostych melodiach The Jackson 5, The Supremes czy Steviego Wondera. Ta muzyka działa jak kroplówka z endorfinami.
O innym ojcu, a właściwie Tatusiu, mógłbym również napisać wiele, ale nie byłby to mój tatuś, tylko Oty Pavla, bajkowo upamiętniony w jego zbiorach opowiadań Śmierć pięknych saren i Jak spotkałem się z rybami, przetłumaczonych przez Józefa Waczkowa i Andrzeja Czcibora-Piotrowskiego (który napisał zresztą śliczną, trochę inspirowaną Pavlem książkę – Rzeczy nienasycone). Sięgam po nie tylko w ostateczności, gdy już rzeczywistość nadepnie na odcisk tak mocno, że z nadzieją i lekką niecierpliwością sprawdzam przepowiednie w poszukiwaniu najbliższego końca świata. Robię to rzadko, zdaję sobie bowiem sprawę, jaki ładunek zasłużonych emocji niesie ze sobą ta lektura: od nieskrępowanego śmiechu przy opowiadaniu Najdroższa w Europie Środkowej, przez wzruszenie i smutek Śmierci pięknych saren, aż po nieskrępowany, oczyszczający płacz przy Złotych węgorzach. Nie znalazłem jeszcze lepszego katharsis, lepszego sposobu na odnalezienie w sobie odrobiny wiary i cierpliwości do ludzi.
Z lektur podobne emocje budzi we mnie chyba jedynie Tortilla Flat Johna Steinbecka, zwłaszcza w chwilach szczególnej izolacji, których – jak wielu ostatnimi czasy – miałem długimi miesiącami aż w nadmiarze. Zawsze potrafi mnie urzec wręcz nienaturalna pogoda ducha i prawdziwa, choć oparta na specyficznym kodeksie przyjaźń włóczęgów z Monterey, ale też ich heroiczny, choć skazany na porażkę eskapizm, ucieczka przed okropną rzeczywistością.
O mój uśmiech zaś dba nieustannie serial Joe Pera Talks with You. Joe Pera stworzył coś osobliwego: serial komediowy z humorem tak delikatnym, empatycznym, że nie bawi w sposób ostentacyjny i oczywisty, ale swoją dobrotliwością sprawia, że każdy odcinek to zwyczajna radość oglądania. W serialu Joe bezceremonialnie wychodzi przed kamerę, przedstawia się i opowiada o przeróżnych drobnych sprawach: kamieniach, śniadaniach, zakupach w sklepie, sztucznych ogniach; i robi to z tak naiwnym, ale całkowicie autentycznym zachwytem nad z pozoru prostymi sprawami, że trudno nie zazdrościć. Trudno nie zacząć samemu zauważać.
W tym miejscu muszę powrócić do mojego syndromu oszusta. Myślę, że to on, wespół z lękiem przed zdemaskowaniem sprawiał, że określałem Motown okropnym określeniem guilty pleasure. Bo komercyjne. Bo wyprodukowane. Bo proste. A jednak jest tyle uroku i nieoczywistego wyrafinowania w tych komercyjnych, wyprodukowanych, prostych melodiach The Jackson 5, The Temptations, The Supremes czy Steviego Wondera, że ta muzyka wyrywa mnie natychmiast z marazmu i działa, niestety zazwyczaj krótkotrwale, jak kroplówka z endorfinami. W podobny sposób podnieść potrafią mnie chyba tylko The Beach Boys.
Gdy jednak zawiedzie wszystko, wybieram muzykę, która przenosi mnie, jak najdalej potrafi, poprzez ściany dźwięków, gdzieś na pogranicze prawdy i zmyślenia. Muszę w tym miejscu wymienić wszystkie płyty Slowdive i Spiderland grupy Slint. I album Stereo zespołu Ewa Braun, którym zamęczam wszystkich dokoła od wielu lat – przejście z końcowego hałasu z Upadku systemu swingu do pierwszych taktów Muzyki z księżyca to mój ulubiony moment w polskiej muzyce. I w tym nieistniejącym świecie, który stwarzają dla mnie te zespoły, mogę się zwinąć jak w kokonie, aż na zewnątrz zrobi się znowu chociażby znośnie.