Moją apteczką jest bezpieczna przestrzeń mojego mieszkania. Wielu znajomych zarzuca mi zbieractwo, szczególnie jeśli chodzi o książki, które znacząco zmniejszają mi metraż. Sama wiele razy próbowałam sobie narzucać limity zakupów albo stawiać warunki: mogę kupić coś nowego dopiero wtedy, gdy przeczytam trzy, cztery, pięć książek, które już mam.
Ale to na nic. Mój ostateczny argument dla samej siebie i innych jest często taki: ściana książek w mieszkaniu działa na mnie kojąco. Mam też czytnik, a tam cyfrowy kurz zbierają kolejne pozycje. Nie przeczytałam co najmniej połowy tego, co mam, więc jestem gotowa na każdy lockdown. Chociaż w zeszłorocznym jak na złość straciłam jakąkolwiek chęć do czytania.
Dla wielu w zeszłym roku cały dom stał się apteczką, bo byliśmy zmuszeni dużo bardziej na nim polegać. Bardziej dbać o niego i o siebie. Zajęłam się w nim jedną z typowych rozrywek odkrytych na nowo w zamknięciu: puzzlami.
Kupowanie papierowych tomów to tym większa ekstrawagancja, że rzadko wracam do przeczytanych książek. Jeśli już, to najczęściej po to, żeby nauczyć się od nowa pisać, kiedy słowa zaczynają mi się rozjeżdżać. Środkiem pierwszej pomocy są reportaże – Wojciecha Tochmana, kiedy potrzebuję precyzji, Mariusza Szczygła, kiedy brakuje mi polotu. Inny lek to książki o amerykańskim dziennikarstwie, które osiadły w mojej sypialni, chociaż to zwykle nie jest miejsce, gdzie je czytam.
Są też powieści. W książkach nie umiem mieć ulubieńców, chociaż jeśli z jakiegoś powodu muszę coś wymienić, to często wybieram Chochoły Wita Szostaka. To raczej nie jest najlepsza ani najważniejsza książka, jaką kiedykolwiek przeczytałam. Ale poruszyła mnie i lubię ją polecać, bo jest w niej coś wyjątkowego.
Na jednym z kolegiów redakcyjnych przyznałam się ostatnio, że nic nie rozumiem ze współczesnej poezji, ale to nie znaczy, że wcale tej formy nie czytam. Różewicz uczepił się mnie, kiedy miałam kilkanaście lat, i został. Mam wciąż na półkach sporo nieprzeczytanych wierszy, ale lubię też wracać do tych, które znam.
W ogóle jeśli chodzi o leczenie się kulturą, to najlepiej działa to, co umiem rozpoznać po jednej nutce. Jeśli faktycznie potrzebuję pilnej pomocy i regeneracji, to może zadziałać serial. Dwa, które mogę cytować przez sen, to Daria, kreskówka z MTV o nastolatce, i Rockefeller Plaza 30, serial Tiny Fey dziejący się za kulisami programu komediowego. Oba śmieszą mnie za każdym razem i pozwalają zatopić się w błogiej, bezpiecznej swojskości.
Wszyscy wiedzą, że na smutki najlepsze są smutne piosenki. Czasem mogą pogrążyć, więc powinny być wydawane na receptę, ale dobrze dawkowane pozwalają wypocić chorobę albo po prostu poczuć się swobodnie. W zeszłym roku zostałam publicznie wyoutowana jako obsesyjna fanka Phoebe Bridgers i wcale się tego nie wypieram, chociaż na tym samym oddechu powinnam wymieniać Mitski i Lucy Dacus. Trochę zastąpiły mi wcześniejszą kobiecą trójcę PJ Harvey, Tori Amos i Björk. Ale nie tylko smutki trzymam pod ręką. Tak samo cenię sobie wesolutki pop Taylor Swift i Szwedki Veroniki Maggio. Zdradzę przy okazji moją tajną broń, endorfiny w strzykawce: piosenka Terribly Dark Fridy Hyvönen. Włączyłam ją sobie w trakcie pisania i zauważyłam, że pierwszy wers to przecież przepowiednia naszego stanu ducha na początku 2021 roku: It feels like I’ve been indoors for a century now.
Myślę, że dla wielu w zeszłym roku cały dom stał się apteczką, bo byliśmy zmuszeni dużo bardziej na nim polegać. Bardziej dbać o niego i o siebie. Zajęłam się w nim jedną z typowych rozrywek odkrytych na nowo w zamknięciu: puzzlami. Zawsze mówię, że to dla mnie przyjemniejsze natręctwo niż relaksujące zajęcie, ale pozwala jednocześnie skupić się na podkastach – ale za tymi dobrymi już i tak nie sposób nadążyć. W nowym roku przestawiłam się na robienie na drutach – przynajmniej będzie z tego jakiś pożytek, ciepły produkt.
Ale skoro ma być o tym, co jest zawsze blisko, to nie mogę nie wspomnieć o Pigwie, moim psie. To przylepa na dystans – nie ma w zwyczaju wylegiwać się na człowieku, ale lubi mnie mieć w zasięgu wzroku. A ja ją.
Nie wiem czy słusznie, ale zaczęliśmy śmielej wychodzić z domów – może inaczej już się nie dało. Mój podręczny zestaw przetrwania musi zawierać kilka elementów. Książkę – jakąkolwiek, jestem jedną z tych osób, które czują się niepewnie, jeśli wychodzą z domu bez czegoś do czytania. Notatnik i długopis, bo przecież nigdy nic nie wiadomo. Muzykę w telefonie, najlepiej zapisaną w pamięci, żeby nie zaskoczył mnie brak internetu. Coś miłego – zdjęcie bliskiej osoby wsunięte do kieszeni torebki, wyblakły bilet na pociąg. Tak zaopatrzona mogę opuścić przystań.