Zapach kadzidła snuł się w zimnym, jesiennym powietrzu niczym mgła. Oplatał krzewy, sięgał gałęzi drzew, wsuwał się wędrowcom za kołnierze, zlewał z zaległym w zagajniku półmrokiem. Ścieżka była wąska, a z gliniastej ziemi wyzierały żądne krwi kamienie, pogrążone w oczekiwaniu na tę czy inną wytartą podeszwę. Duchowni mieli jednak porządne buty, więc kroki stawiali śmiało, właściwie na ślepo. Pod nogi patrzył jedynie ich przewodnik – drobny, zgięty wpół kmiotek w ubłoconej pelerynie. Nie mógł bardziej różnić się od dostojnego jegomościa, który kroczył tuż za nim.
Prałat Onufry był okrągły i rumiany jak kołacz, co wyszedł spod ręki piekarza szykującego weselisko własnej córce. Oczy miał równie przenikliwe, co maleńkie – gdyby nie grube szkła okularów całkiem niknęłyby na rozległej płaszczyźnie jego twarzy. Kroczył naprzód, a nieuchronny był przy tym i niepowstrzymany niczym lodowiec z otchłani czasu, wieczny cykl pór roku, płomienna kometa na nieboskłonie.
Jak każda porządna kometa Onufry ciągnął za sobą ogon: pochód zamykali dwaj wikariusze w prostych sutannach, ot, plamy ciemności zwieńczone bielą koloratek. Jeden z nich dźwigał na plecach toboły tak rozdęte, jakby upchnięto w nich cały dobytek licznej, bogobojnej rodziny. I właśnie z przepastnych trzewi największej sakwy rozchodził się zapach kadzidlany, który sobie tylko znanym sposobem wyprzedzał idących, otaczał ich, prowadził i śledził jednocześnie.
– Ejże, Jędrku – zagaił prałat. – Daleko jeszcze do waszej osady?
– Nie, wasza świątobliwość – wymamrotał kmieć. – My już prawie tam, ino z zagajnika wyjść musim.
– Bo wiesz, diecezja nasza jest bardzo rozległa, to i położenia wszystkich wsi nie sposób spamiętać. Do tego tyle ich się teraz wyludniło, ludziska poznikali nie wiedzieć gdzie, Boże dopomóż… Ale nic to. Dobrze, że już niedaleko, bo …