Marek i Jools opuścili Barcelonę samolotem o 7.20. Połączenie bezpośrednie, prawie dwie godziny w powietrzu. Na miejscu byli kwadrans po ósmej. Terminal sprawiał wrażenie opróżnionej hali koncertowej, tyle że bez hali – po prostu plątanina wylanych betonem korytarzy, które powinny doprowadzić cię do miejsca wskazanego na bilecie, a ty za diabła nie wiesz, dlaczego wciąż mijasz Sektor A, choć błądzisz tu od piętnastu minut.
Jego pieprzone szczęście. I jej cudowny pomysł.
Jools uznała, że skoro są w pobliżu, byłoby głupotą ominąć Lizbonę, a potem przypaliła papierosa i wzięła się do organizacji wszystkiego, zanim on zdołał sprawdzić, czy Barcelona i Lizbona to rzeczywiście bliskie sąsiedztwo.
Dwie godziny w powietrzu, chociaż w chwili lądowania zegar wskazywał ledwie kwadrans po ósmej.
W tej podróży, o której Jools, jakby jemu na przekór, mówiła „przedślubna”, planowali być spontaniczni, może nawet odrobinę nieodpowiedzialni. Oryginalne bilety opiewały na lot powrotny do Warszawy dwa dni temu, ale zamiast ustawić się w kolejce do odprawy paszportowej na El Prat, stanęli pod jedną z palm na skraju dawnej rybackiej wioski i próbowali przechylić karton z winem tak, by resztki riojy spłynęły do plastikowego kranika. Zastanawiał się wtedy, co tu właściwie robi, dwa tysiące kilometrów od domu, z tą postrzeloną bumelantką, i czy wciąż jeszcze prowadzi go obietnica nieustających wakacji? Czy aby po drodze nie wymienił innego dobosza na flecistę z Hameln?
Paru turystów, mężczyzn młodszych od niego o pięć, może sześć lat, a więc świeżo po studiach, w geście niemego toastu podniosło butelki z piwem.
– No co tam, chłopcy? – krzyknęła Jools przyjaźnie, przedzierając się w ich stronę przez chłodny poryw wiatru. Gdy była pijana, nieważne, czy ledwie …