Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Przeczytaj i słuchaj bez ograniczeń. Zaloguj się lub skorzystaj z naszej oferty

Esej

Krwawica: rzecz o obiegu pieniądza

Nierówności – nie tylko płciowe – są fundamentem, na którym osadzona jest cała gospodarka. Wyrażane są w cenie oraz poprzez tę cenę są podtrzymywane. Reprodukuje je najdrobniejsza transakcja kupna–sprzedaży, w której uczestniczymy.
rysunek MIKITA RASOLKA
POSŁUCHAJ

Choć o pieniądzach podobno nie wypada dyskutować, to rozmowy tej nie da się uniknąć. Bo jak śpiewała niegdyś Liza Minnelli, money makes the world go around. To pieniądz wprawia świat w ruch. Owo zdanie stało się popularnym porzekadłem, ale tylko nieliczni są w stanie wyjaśnić, co właściwie znaczy. Bo język ekonomii to pole minowe. Stopy procentowe, fundusze hedgingowe, sekurytyzacja, luzowanie ilościowe…

Gdy stoimy naprzeciw osoby, z ust której sypią się tego rodzaju terminy, głos w naszym umyśle woła coraz głośniej: „Uciekaj!”. Ciało uwięzione jest w konwenansie rozmowy: głowa przytakuje, usta składają się w uśmiech, a mięśnie twarzy pozorują zainteresowanie. Ale myślami jesteśmy gdzie indziej. Przy pierwszej możliwej okazji uwalniamy się od cierpień i wracamy do strefy komfortu, jaką jest błoga nieświadomość w kwestiach gospodarczych.


Masz przed sobą otwartą treść, którą udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Jeśli nie masz prenumeraty lub dostępu online – zarejestruj się i zamów dostęp.

Jesteśmy społeczeństwem ekonomicznych analfabetów. Dlaczego? Bo ekonomia to język władzy. Podobnie jak łaciną w średniowieczu biegle włada nim zaledwie wąska grupa elit. Przeciętna Kowalska nie ma szans, by uczestniczyć w tej dyskusji. Gdy widzi w telewizji dwójkę krawaciarzy spierających się o to, czy bank centralny podniesie stopy procentowe, przełącza się odruchowo na inny kanał. Rozmowa ta brzmi tak abstrakcyjnie, jakby była zupełnie oderwana od życia codziennego. Choć nie jest.

Wystarczy przejść z ekonomicznego na polski i – zamiast o stopach procentowych – mówić o cenie pieniądza. Rozmowa na ten temat przyciągnęłaby uwagę wielu. Bo jeśli Kowalscy zaciągnęli kredyt, to od ceny pieniądza zależy wysokość ich miesięcznych rat. A więc i to, ile pieniędzy mają w portfelu.

Dostęp online
Czytaj i słuchaj bez ograniczeń. Kup

Żeby było jasne: nie widzę niczego złego w posługiwaniu się trudnymi wyrazami. Wiele z nich przydaje się do tego, aby objaśnić złożoność świata. Żargon nie musi być wcale wykluczający. Weźmy słowo „fotosynteza”. Osoba, która nie zna się na biologii, z samego znaczenia słów może wywnioskować, że chodzi o coś ze światłem (foto) i łączeniem (synteza). W języku ekonomii natomiast pojęcia są albo nieintuicyjne (jak stopy procentowe, w których nie chodzi przecież o części ciała), albo wręcz sprzeczne z intuicją.

Gdyby laik próbował na przykład rozszyfrować znaczenie pojęcia „sekurytyzacja”, pewnie pomyślałby, że mowa o jakimś mechanizmie zapewniającym bezpieczeństwo. W rzeczywistości słowem tym określa się zjawisko dokładnie odwrotne: dolewanie oliwy do ognia. Budowanie kolejnych pięter w finansowym domku z kart, które było jedną z przyczyn wielkiego krachu amerykańskiego systemu bankowego w 2008 roku.

Podobnie termin „luzowanie ilościowe”. Kowalska nie ma szans domyślić się, o co w tym może chodzić. O jakąś formę rozrywki, w której liczy się ilość, a nie jakość? O relaks dla sztywniaków? Można zagimnastykować swój umysł na amen. Choć w rzeczywistości chodzi o rzecz stosunkowo prostą: drukowanie pustych pieniędzy.

Te trzy słowa już coś mówią – nie trzeba mieć doktoratu z ekonomii, by je zrozumieć. Banknoty widział chyba każdy, a wielu nawet nosi je przy sobie. Dzisiaj pieniądz się drukuje, choć niegdyś wybijało się go w kruszcu. Niektórzy wiedzą, że banki centralne kiedyś musiały pokryć emitowane banknoty w złocie. Pusty pieniądz to taki, za którym nie stoi odpowiednia liczba ton złota w podziemnych sejfach. Proste, prawda?

Pieniądze podatników nie istnieją. Skąd zatem bierze się cała kasa? W zasadzie znikąd.

Niby tak, ale niestety hasło „drukowanie pustych pieniędzy” pogłębia tylko nasz ekonomiczny analfabetyzm. Dlatego od krawaciarzy posługujących się specjalistyczną nowomową bardziej niebezpieczni są publicyści pokroju Witolda Gadomskiego. Tenże na łamach „Gazety Wyborczej” od lat popularyzuje ekonomię neoklasyczną.

W przeciwieństwie do artykułów naukowych jego teksty nie opierają się na matematycznych wzorach czy wykresach, lecz na pozornie zdroworozsądkowych przykładach z życia. Na przykład pisząc o niebezpieczeństwie rosnącego deficytu budżetowego, będzie posiłkował się chwytami retorycznymi, opartymi na porównaniu finansów państwa do finansów domowych, sugerując, że wydatki należy ograniczać, bo nie można przecież żyć ponad stan. Opierając się na podobnej logice, będzie twierdził, że dług publiczny to pieniądze, które przeciętna Kowalska jest komuś winna, oraz będzie straszył, że za rozrzutność polityków płacić będą przyszłe pokolenia. A gdy ktoś zaproponuje zwiększenie wydatków socjalnych, rzuci – niby oczywiste – pytanie: skąd na to wziąć pieniądze?

Gadomski nie jest oczywiście jedyny. Gdy po krachu z 2008 roku amerykański bank centralny posłużył się polityką luzowania ilościowego, aby uratować sektor finansowy, posypały się oskarżenia o to, że sięgnięto w tym celu „do kieszeni podatników” (to kolejny populistyczny slogan). Narracja ta zakładała, że zwykli ludzie (Main Street) ratują elity Wall Street z tarapatów.

Ben Bernanke, ówczesny szef amerykańskiego banku centralnego, zwracał jednak uwagę na to, że pieniądze, którymi zasilono sektor finansowy, wcale nie pochodziły z kieszeni podatników. „Banki komercyjne mają konta w banku centralnym, tak samo jak ludzie mają konta w bankach komercyjnych. Używamy komputerów do tego, aby zmienić salda na tych kontach” – mówił w 2009 roku w programie telewizyjnym stacji Columbia Broadcasting System – 60 Minutes.

Innymi słowy, pieniądze podatników nie istnieją. Skąd zatem bierze się cała ta kasa? W zasadzie znikąd. To jest odpowiedź najbliższa prawdy, choć idzie ona pod prąd pozornie zdroworozsądkowym wyobrażeniom na temat tego, jak działa gospodarka i czym jest pieniądz. Ale tylko podróż tym nurtem pozwoli nam zrozumieć, jak się kręci – gospodarczy i nie tylko – świat.

Czego nie rozumie Witold Gadomski

Podstawową trudnością w rozmowach o gospodarce jest odniesienie pojęć i liczb do rzeczywistości. Na przykład 5 procent może wydawać się niską wartością, ale jeśli mowa o wzroście gospodarczym, to jest to sporo. Milion dolarów brzmi jak zawrotna suma – życie większości z nas obraca się wokół znacznie mniejszych kwot – ale z punktu widzenia wydatków państwa jest to pikuś. Taki Bernanke tylko w ciągu miesiąca wpompował półtora biliona w amerykański system finansowy.

Półtora biliona dolarów stanowi mniej więcej równowartość dwóch polskich gospodarek (wszystkich dóbr i usług, które zostały wytworzone w danym roku w Polsce) albo dwunastu rocznych budżetów państwa polskiego. To całkiem dosłownie góra pieniędzy. Gdyby poukładać na sobie banknoty jednodolarowe, to wieża o wartości półtora biliona miałaby wysokość 165 tysięcy kilometrów.

Tak dla kontekstu: na wysokości 100 kilometrów kończy się atmosfera, a zaczyna przestrzeń kosmiczna. Stosik jednodolarówek o wartości 3,8 biliona (tyle mniej więcej amerykański bank centralny wydrukował do 2014 roku za pomocą luzowania ilościowego) byłby mniej więcej tak wysoki jak odległość między Ziemią a Księżycem.

Być może powyższy przykład działa na wyobraźnię, ale niestety on również pogłębia ekonomiczny analfabetyzm. Każda próba zwizualizowania sobie pieniądza, porównania go do czegoś, co ma materialną, wymierną formę, oddala nas od zrozumienia jego istoty. Gdyby taki Bernanke chciał wydrukować półtora biliona dolarów, a następnie przekazać tę kwotę bankom, to używając banknotów studolarowych, musiałby załadować ­66 ty­sięcy tirów. Operacja, którą wykonał, była w rzeczywistości o wiele prostsza. To tak jakbyście zalogowali się na swoje konto bankowe, wpisali w polu wskazującym saldo dowolny ciąg cyfr – na przykład czwórkę i dwanaście zer – kliknęli „enter” i bach! Cztery biliony pojawiają się momentalnie na koncie.

Luzowanie ilościowe nie jest ani czarną magią, ani hochsztaplerstwem, ale operacją księgową. Bank centralny za pomocą elektronicznie wygenerowanego pieniądza (wpisania odpowiednich wartości w odpowiednich rubrykach) skupuje obligacje rządowe. Te z kolei to specyficzny rodzaj pieniądza (nie każdy pieniądz przypomina banknot – istnieje wiele ich wcieleń, które nigdy nie zmieszczą się do portfela Kowalskiej).

Rząd emituje obligacje, a ktoś inny je kupuje. W ten sposób inwestorzy zasilają rząd pieniędzmi. Po ustalonym wcześniej okresie – zwykle po kilku latach – rząd oddaje te pieniądze wraz z odsetkami. W luzowaniu ilościowym pieniądze rządowi „pożycza” bank centralny. Jeśli założymy, że podział na bank centralny i rząd jest arbitralny (są to różne ramiona jednego ciała, którym jest państwo), to niniejszym państwo samo sobie wręcza pieniądz.

Luzowanie ilościowe, powie przeciętny Gadomski, jest niebezpieczne, bo zwiększa dług publiczny. A do tego napędza inflację. Rozumowanie jest proste: pusty pieniądz wmiesza się do obiegu gospodarczego, w którym dominuje pieniądz z pokryciem (tym pokryciem nie jest już złoto w piwnicach banku centralnego, ale towary w gospodarce). Towarów i usług w gospodarce nie przybędzie. Więcej jest natomiast pieniądza, więc towary będą drożały. Taki wzrost cen, czyli spadek wartości pieniądza, nazywamy inflacją.

Realia nie potwierdzają jednak obaw ekonomicznych ortodoksów. Rząd Japonii, zanim pojawiło się jeszcze pojęcie luzowania ilościowego, drukował pieniądze, zapożyczając się po uszy u samego siebie. Inflacja pozostawała tam bardzo niska, była wręcz ujemna (ceny towarów spadały). Podobnie znikoma była inflacja w USA po krachu z 2008 roku, gdy za sterem amerykańskiej gospodarki stał Bernanke. Co więcej, zwiększanie deficytu budżetowego państwa wcale nie jest straszne – choć będą nim konsekwentnie straszyć Gadomscy z Balcerowiczami.

W rzeczywistości taki deficyt jest konieczny do tego, aby gospodarka normalnie funkcjonowała. Żeby to zrozumieć, należy przestać traktować budżet państwa tak, jakby to był budżet domowy. Bo jeśli chodzi o finanse rodzinne, to oczywiście należy uważać, gdy wydatki przekroczą przychody, a każdy dług kiedyś trzeba będzie spłacić. Finanse państwa rządzą się jednak innymi zasadami.

Dzięki drukowaniu „pustych” pieniędzy po 2008 roku uniknięto gigantycznej recesji, a amerykańska gospodarka stosunkowo szybko odbiła się od dna.

Wyobraźmy sobie prosty model, w którym mamy trzech graczy. Jeden z nich jest supergraczem, to znaczy ma moc emitowania pieniądza (tym Bernanke różni się od Kowalskich), pozostali dwaj (gospodarstwa domowe oraz firmy) tych pieniędzy używają. Trochę jak w grze Monopoly: bank dostarcza gotówkę, a gracze za jej pomocą mogą podjąć różne działania. Załóżmy, że w ciągu jednej tury bank przekazał graczom 1200 dolarów. Dwieście dolarów do niego wróciło, bo za tę sumę gracze kupili hotele, a jeden z nich zapłacił też karę. W kieszeni graczy zostało zatem tysiąc dolarów. Wartość ta to właśnie deficyt budżetowy banku.

Innymi słowy, deficyt budżetowy to suma nowego pieniądza w obiegu gospodarczym, pozostałego po jednym roku budżetowym lub jednej rundzie gry w Monopoly. Natomiast suma całego pieniądza w obiegu lub wszystkie pieniądze przekazane graczom Monopoly przez bank to dług publiczny. Gadomskiemu łatwo jest nimi straszyć, bo zarówno słowa „deficyt”, jak i „dług” implikują sytuację nienormalną, jakiś niedobór lub brak równowagi.

Tymczasem dzięki deficytowi pieniądza w skarbcu banku centralnego państwo zasila gospodarkę pieniędzmi, za pomocą których użytkownicy pieniądza (firmy, gospodarstwa domowe) mogą prowadzić swoją działalność. Można oczywiście uznać, że państwo jest na minusie, ale tylko dzięki temu gracze mogą mieć jakąkolwiek gotówkę w ręku. Nie oznacza to bynajmniej, że państwo żyje ponad stan, a rosnący dług publiczny będą musiały spłacać następne pokolenia.

Wyobraźmy sobie sytuację, do której nawołują ekonomiści ortodoksi pokroju Gadomskiego: państwo zwalcza dług publiczny, zaciskając pasa, i próbuje wyjść na zero. Jak by to miało wyglądać w naszym przykładzie z gry? Trzeba by wprowadzić jakąś drakońską karę, aby pieniądz, którą bank w Monopoly przekazuje graczom, do niego wrócił. Bank mógłby oczywiście ściągnąć całą gotówkę od graczy, ale efekty takiej polityki byłyby katastrofalne: użytkownicy pieniądza nie mieliby czym grać. Nikt nie mógłby inwestować w hotele, nikt nie miałby czym płacić za wizytę czy karę więzienia. Gra stanęłaby w miejscu – mielibyśmy recesję.

Coś podobnego wydarzyło się w latach 30. XX wieku. Dlatego brytyjski ekonomista John Maynard Keynes postulował, aby w obliczu kryzysu absolutnie nie ograniczać wydatków państwa – to właśnie ono miało być ostatnim gwarantem tego, że w gospodarce jest wystarczająca ilość pieniądza, który sprawi, że tryby gospodarki nie przestaną się kręcić. Keynes przekonywał też, że postulat koniecznego pokrycia pieniądza w złocie jest „barbarzyńskim reliktem”.

Ekonomiści postkeynesowscy tacy jak Larry Randall Wray czy Stephanie Kelton, którzy tworzą nowoczesną teorię monetarną (ich książki w Polsce wydaje poznańska oficyna Heterodox), przekonują, że państwo może spokojnie drukować puste pieniądze. Niebezpiecznym reliktem są poglądy wyznawane przez ortodoksów pokroju Gadomskiego.

Przeczytaj też: We władzy ekonomistów

Wielu twórców ekonomii heterodoksyjnej, w tym nowoczesnej teorii monetarnej, to praktycy, którzy zauważyli dysonans między tym, czego naucza się na uniwersyteckich kursach ekonomii, a realiami. Krach systemu finansowego z 2008 roku można porównać do sytuacji w grze Monopoly, gdy nagle znika cała gotówka. Co się wtedy dzieje? Zatrzymuje się, dosłownie, gospodarczy świat. Bernanke zasłynął powiedzeniem, że jeśli banki nie dostaną zastrzyku gotówki, w ciągu kilku dni amerykańska gospodarka może przestać istnieć. Miał sporo racji.

Podobna sytuacja – potężny kryzys kredytowy, czyli brak fizycznego pieniądza w rękach banku – może się zresztą przydarzyć również w Monopoly. Co wtedy zrobić? Wyjaśnia to instrukcja gry: „Bank nigdy nie bankrutuje. Jeśli w skarbcu nie ma już̇ pieniędzy, bankier może zgłosić się̨ do mennicy po wydanie dodatkowych pieniędzy (można je zrobić ze zwykłego papieru)”. To jest właśnie różnica między finansami osobistymi (gracze w Monopoly oraz Kowalscy jak najbardziej mogą zbankrutować) a finansami państwa.

Odpowiednikiem luzowania ilościowego w grze Monopoly jest wzięcie kawałka papieru, napisanie na nim nominałów oraz przekazanie takich banknotów graczom. Dzięki takim „pustym” pieniądzom Bernanke sprawił, że po 2008 roku uniknięto gigantycznej recesji, a amerykańska gospodarka stosunkowo szybko odbiła się od dna.

Pieniądz daje wolność

Skąd biorą się pieniądze, które bankier w Monopoly dorzuca do gry w razie braku środków? Z kartki. A skąd bierze się ta kartka? Z ryzy. A ryza? Ze sklepu. Materialność pieniądza jest tak samo nieistotna jak materialność słupków energii w grze komputerowej. Wyobraźmy sobie, że mamy gracza, którego postać już prawie straciła całą energię. Znalazł on jakiś eliksir, który zapewnił mu doładowanie: pasek energii z czerwonego zrobił się zielony. Albo ktoś (mistrz gry, taki Bernanke) wpisał w tym celu specjalny kod – i bach! postać może grać dalej.

Skąd się bierze ta energia? Znikąd. Po prostu inny jest rozkład pikseli na ekranie. Nikt nie musiał ich wcześniej wytworzyć, nikomu ich też nie zabrano, żaden z graczy nie będzie musiał też nikomu ich oddawać. Kolejne pokolenia graczy mogą spać spokojnie – nie odkłada się tutaj żaden dług.

Pieniądz jest katalizatorem działania, instrumentem sprawczości. Jak w Monopoly: jej celem wcale nie jest gromadzenie pieniędzy, ale zwycięstwo, czyli eliminacja pozostałych graczy. Pieniądz nie jest celem samym w sobie, a narzędziem do osiągnięcia celu. Gra wyzwala prawdziwe emocje, choć sama w sobie jest „pusta” – hotele, które kupujemy i sprzedajemy, są na niby, a pieniądz, którym się posługujemy, nie ma realnej wartości.

Realna jest natomiast przewaga, którą uzyskujemy w stosunku do innych osób. Zwycięstwo cieszy, bo daje poczucie wyższości, sukcesu i mocy. Temu właśnie służy pieniądz: redystrybucji władzy i ustanawianiu społecznej hierarchii.

Dawniej w rodzinach robotniczych celebrowano dzień wypłaty – mężczyźni zachowywali się tak, jakby nagle stali się królami życia.

Gra Monopoly została wymyślona w 1904 roku przez socjalistkę Elizabeth Magie Phillips. Jej pierwotnym celem było wykazanie, że kapitalizm jest niemoralny i prowadzi do zubożenia społeczeństwa, przekazując całe bogactwo w ręce jednej osoby: zwycięzcy-monopolisty. Magie Phillips nie przewidziała jednak, że jej wynalazek będzie miał dokładnie odwrotne zastosowanie: posłuży za dowód na to, że każdy w grze zwanej kapitalizmem może wygrać. Bo na jednej rozgrywce przecież nigdy się nie kończy. Jeśli przegrasz, możesz spróbować raz jeszcze. Kiedyś w końcu to ty będziesz zwycięzcą. Wystarczy tylko próbować do skutku.

W przełożeniu modelu Monopoly na rzeczywistość gospodarczą pojawia się jednak istotne „ale”. Przejście drogi od pucybuta do milionera (a raczej do potentata hoteli i ulic) jest możliwe dzięki fundamentalnemu założeniu gry polegającemu na tym, że na starcie wszyscy gracze są sobie równi. Wiadomo, że w rzeczywistości tak nie jest.

Każdy i każda z nas musi na przykład jakoś dbać o swoje mieszkanie. Najczęściej sprzątamy je sami, ale możemy też to komuś zlecić, płacąc za usługę, powiedzmy, sto złotych. Sto złotych w garści oznacza władzę: możliwość podjęcia decyzji, czy chcemy sprzątać, czy nie. Pieniądz daje wolność – w tym przypadku od konieczności odkurzania.

Przeczytaj też: Kogo dziś stać na dom?

Gdy zapłacimy za to Kowalskiej, to przekazujemy jej jakąś potencjalność. Trzymając w garści banknot stuzłotowy, Kowalska została „zasilona” – otrzymała władzę w postaci możliwości zdecydowania, co tym pieniądzem zrobi. Jakie działanie uruchomi dzięki jego mocy? Może kupić dziecku zabawkę (wtedy pieniądz podtrzymuje działalność jakiejś fabryki) albo pójść do restauracji. Wtedy Kowalska inicjuje aktywność kucharza czy kelnera. A dla siebie kupuje wolność od gotowania.

Strony mogłyby przekazywać sobie słupki energii w jakiejś grze komputerowej (co w pewnym stopniu przypominają elektroniczne płatności blikiem). Mogą dawać sobie również gotówkę – to, jaką materialną formę ta transakcja przybiera, nie ma znaczenia. Liczy się to, że pieniądz jest narzędziem sprawczości. Dlatego pieniądz daje poczucie mocy. Dawniej w rodzinach robotniczych celebrowano dzień wypłaty – mężczyźni zachowywali się tak, jakby nagle stali się królami życia. Dzień wypłaty był świętem, w którym znikały zwykłe ograniczenia. Taką siłę ma właśnie pieniądz. Gdy masz go dużo, czujesz, że wszystko jest możliwe. Jakby ktoś faktycznie dał ci doładowanie.

Im dalej od wypłaty, a mniej pieniędzy w portfelu, tym człowiek robi się mniejszy. Niedobór pieniądza zawęża możliwości, powoduje, że człowiek zaczyna się do czegoś zmuszać (na przykład do wykonywania prac, na które wcale nie ma ochoty – chociażby sprzątania czyjegoś mieszkania).

W ten sposób za pośrednictwem pieniądza dokonuje się skomplikowane rozdzielanie wolności i konieczności w społeczeństwie. Podział na tych, którzy mają dużo władzy (dużo możliwości), i tych, którzy mają mało władzy (zawężone opcje). Tutaj właśnie widać związek między pieniądzem, władzą a pracą. Można w skrócie przedstawić to tak: ludzie bogaci wiele mogą, a mało muszą. Ludzie biedni mało mogą, a muszą dużo.

Obie strony – użytkownicy sprzątanego mieszkania oraz osoba sprzątająca – niby dobrowolnie zgadzają się na transakcję, ale ta podszyta jest przymusem. Wymiana przebiega tak, jakby była równa, ale nie jest. Strata jednej strony nie jest równa zyskowi drugiej. Jeśli jedna strona zarabia miesięcznie 2 tysiące, a druga 10 tysięcy, to sto złotych będzie miało dla nich zupełnie inną wartość. Właśnie dzięki takiej nierówności opłaca się zatrudnić kogoś do sprzątania.

Pieniądz jest katalizatorem działania, instrumentem sprawczości. Jak w Monopoly: jej celem wcale nie jest gromadzenie pieniędzy, ale zwycięstwo, czyli eliminacja pozostałych graczy.

Dlaczego usługa ta kosztuje sto, a nie na przykład tysiąc złotych? Taka wycena nie ma nic wspólnego z zasadami podaży i popytu, ale jest efektem społecznego wartościowania pracy. Z jakichś powodów wszyscy się zgadzają , że godzina pracy osoby sprzątającej jest mniej warta niż godzina pracy prawnika korporacyjnego czy specjalisty od marketingu. I nie chodzi tutaj wcale o to, że osób do sprzątania jest więcej niż prawników. Pielęgniarki na przykład są w ciągłym deficycie, więc gdyby o płacach decydował rynek, to zarabiałyby dużo. Tymczasem ich zarobki bliższe są pensjom sprzątaczek niż pracowników biurowych z dużych korporacji.

Pandemia pokazała jednoznacznie, jak niezbędna jest praca sprzątaczek, pielęgniarek czy kierowców. Dlaczego więc prawnik korporacyjny zarabia od nich zdecydowanie więcej? Jeśli spojrzymy systematycznie na społeczne wartościowanie pracy, to zobaczymy, że jednym z istotnych czynników jest płeć, czyli kolejny element podlegający (wskutek tysięcy lat trwania patriarchatu) hierarchii i władzy. Nawet kobiety pracujące na tych samych stanowiskach co mężczyźni zarabiają mniej. W USA w 2022 roku kobiety zarabiały średnio 70 procent tego co mężczyźni.

Nierówności – nie tylko płciowe – są fundamentem, na którym osadzona jest cała gospodarka. Wyrażane są w cenie – zarówno pracy, jak i towarów – oraz poprzez tę cenę są podtrzymywane. Najdrobniejsza transakcja kupna–sprzedaży, w której uczestniczymy, reprodukuje nierówności. Bez nich świat gospodarczy – przekazywanie pieniądza z ręki do ręki – nie mógłby się kręcić.

Pieniądz oznacza przymus

Założenie, że pieniądze biorą się znikąd, jest skrótem myślowym. Dzieje się tak, co prawda, w grze Monopoly, ale model ten nie uwzględnia pracy. To od banku co turę otrzymujemy pensję, za którą potem możemy kupić hotele czy zapłacić karę. W grze bank jest więc jednocześnie pracodawcą.

Nierówności – nie tylko płciowe – są fundamentem, na którym osadzona jest cała gospodarka. Wyrażane są w cenie – zarówno pracy, jak i towarów – oraz poprzez tę cenę są podtrzymywane.

W rzeczywistości role te są oddzielone. Z punktu widzenia gospodarki jako całości tworzeniem pieniądza zajmują się banki. Nie tylko bank centralny, lecz także banki komercyjne. Te drugie odgrywają znaczniejszą rolę, jako że 97 procent pieniądza w obiegu ma charakter wirtualny, a nie realny. Banknoty i monety stanowią jedynie ułamek pieniądza w obiegu. W chwili, gdy używamy karty kredytowej, bank udziela nam pożyczki. Nie musi tych pieniędzy wcześniej mieć – bank powołuje je do istnienia w momencie, gdy przykładamy kartę do terminala.

Wbrew temu, co twierdzi ekonomiczna ortodoksja, banki wcale nie pożyczają pieniędzy, które ktoś inny im wcześniej złożył w depozytach. Nie są pośrednikiem, który pożycza ludziom oszczędności innych osób. Tak jest jedynie w teorii. W praktyce depozyty nigdy nie stanowiły ograniczenia dla działalności kredytowej banków.

Wiedza ta nie jest potrzebna użytkownikom pieniądza. O ile nie są rentierami, o tyle Kowalscy wchodzą w posiadanie pieniądza poprzez pracę. Stąd wzięła się idea „pieniędzy podatników” lub „naszych pieniędzy”, które rzekomo trwonione są przez rozrzutnych polityków. Jest w tym micie ziarno prawdy: większość ludzi musi oddać kawałek siebie (czas, energię, talenty), aby uzyskać pieniądz. Słowem, które to wyraża, jest „krwawica”: pieniądz faktycznie pochodzi z naszego ciała.

W ekonomii mówi się o tym jako „teorii wartości opartej na pracy”. Zwykle przypisuje się ją Karlowi Marksowi, ale idea ta jest o wiele starsza i powszechniejsza. Tak pisał w XVI wieku o pracy między innymi Anzelm Gostomski, jeden z ideologów gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej. Dziś teorię tę wyznają choćby korwiniści, którzy są jednymi z głównych propagatorów idei pieniędzy podatników.

Kolejnym przekłamaniem modelu gospodarczego z Monopoly jest dobrowolność gry. W rzeczywistości nie ma pieniądza bez przymusu. Trudniej to zauważyć dziś, gdy przymus ten przykryty jest dobrowolnością i pozorną równością transakcji wymiany. Ale świetnie widać to w samej historii pieniądza – także w Polsce.

Właściciele folwarków emitowali dawniej pieniądze zwane „bonami dominalnymi”. Aby wyprodukować zboże, szlachcic potrzebował siły roboczej. Tej nieustannie brakowało – praca chłopów pańszczyźnianych nie wystarczała, więc trzeba było posiłkować się pracą najemną. W tym celu powstał prywatny pieniądz, którego obieg pieczołowicie kontrolował dwór. Na karteczkach (kawałkach metalu, szkła lub skóry) pisano wartości – na przykład jeden dzień pracy lub ileś tam groszy. Za te bony chłopi mogli w pańskiej karczmie kupić towary, w tym wódkę, którą wyprodukowano z zasianego i zebranego przez nich zboża.

Chłopi nie płacili w karczmie „swoimi pieniędzmi”, lecz byli jedynie ich użytkownikami. Właścicielem pieniądza był szlachcic i to na jego korzyść pieniądz ten działał.

Na wódkę szła oczywiście tylko część ziarna. Pozostałość szlachcic spieniężał na zewnętrznym rynku, gdzie wymieniał zboże na pieniądz oficjalny, za pomocą którego mógł kupić dla siebie towary konsumpcyjne – odzież, meble, maszyny, egzotyczne przyprawy. To wszystko, co było mu potrzebne do tego, aby żyć jak szlachcic i w ten sposób odróżnić się od chłopów.

Gdyby za pracę płacić oficjalnym pieniądzem, to chłopi też mogliby kupić sobie towary luksusowe. Dlatego właśnie pan stworzył własną walutę, na którą miał monopol. W ten sposób istniały dwa obiegi finansowe – pieniądza oficjalnego, silnego, do którego dostęp miał głównie szlachcic, oraz pieniądza lokalnego, słabego, zarezerwowanego dla rozliczeń między panem a włościanami.

Dzięki karczmie chłop otrzymywał dostęp do towarów ponadlokalnych. Ale to pan kontrolował przebieg tych transakcji. Lokalny pieniądz nie powstał po to, by poddani mogli sobie kupić coś w sklepie, ale po to, by szlachcic znalazł ręce do pracy. Innymi słowy, pieniądz nie jest medium wymiany, ale narzędziem mobilizacji siły roboczej. Możliwość wymiany pracy (wykonywanej na rzecz folwarku) na towar konsumpcyjny (kupowany w karczmie) był elementem tej mobilizacji, ale nie jej celem. Choć chłopi mogli uważać bony dominalne za swoją krwawicę, to nie płacili w karczmie „swoimi pieniędzmi”, lecz byli jedynie ich użytkownikami.

Właścicielem pieniądza od początku był szlachcic i to na jego korzyść pieniądz ten działał. Tak ustawione były progi ekwiwalencji: pan płacił chłopom o wiele mniej, niż stanowiła rynkowa wartość zboża, które oni zbierali. Kasa, którą im wypłacał za ich pracę i czas, była dla niego kosztem produkcji tego towaru. Zysk z całej operacji szedł do jego kieszeni, a transakcje pieniężne podtrzymywały ten system nierówności.

Przeczytaj też: Niższe amory. Fragment książki Chamstwo Kacpra Pobłockiego

Dlaczego chłopi godzili się na pracę za słaby pieniądz, który nie dawał im takich możliwości jak pieniądz oficjalny? Bo nie mieli wyboru. Tak działał tak zwany przymus propinacyjny – chłopi byli zmuszani do kupowania pańskiej wódki. Na przykład wprowadzano zasadę rocznego kontyngentu trunku, jaki poddani musieli kupować u pana. Albo lokalny wymiar sądownictwa wymierzał kary właśnie w ilości wódki, którą trzeba było u niego kupić. W ten sposób dwór wytwarzał popyt na swoją walutę.

Chłopi zatrudniali się przy żniwach, bo potrzebowali bonów dominalnych między innymi do tego, by kupić wódkę. Oczywiście przydały im się też inne towary, które były w karczmie, jak narzędzia czy śledzie. No i po jakimś czasie – rozpijanie polskiego chłopa przez szlachtę trwało długo i było skuteczne – zaczęli chcieć kupować pański alkohol (a sami nie mogli go produkować), bo był on idealnym lekarstwem na bolączki pańszczyźnianego życia [więcej autor pisze o tym w swojej książce Chamstwo – przyp. red.].

Pieniądz jako katalizator działania

Emisja własnej waluty była zaledwie jednym z elementów tej swoistej suwerenności lokalnych, szlacheckich państewek. Choć dzisiaj państwa mają zupełnie inny charakter (nie są, dosłownie, prywatnymi folwarkami), to ich związek z pieniądzem jest podobny. Zamiast przymusu propinacyjnego mamy podatki. To właśnie za ich pomocą współczesne państwa wytwarzają zapotrzebowanie na emitowaną przez siebie walutę.

Dobrze ilustruje to przykład, który przytacza jeden z twórców nowoczesnej teorii monetarnej Warren Mosler. Potrzebował, żeby ktoś sprzątał mu w ogrodzie. Namówił do tego swoje dzieci i płacił im w walucie, którą zrobił z wizytówek. Gdy dzieci podlały ogród albo ścięły trawę, dawał im wizytówki. Następnie na początku każdego miesiąca musiały oddawać mu określoną liczbę wizytówek. Zapytany, po co mu te wizytówki, odpowiadał, że jemu nie są do niczego potrzebne, ale gdyby ich nie zbierał, dzieci nie miałyby motywacji do pracy.

Pieniądz w Monopoly jest pusty nie dlatego, że można za niego dostać jedynie plastikowe hotele, ale dlatego, że za grą nie stoi żaden przymus. Stawką jest jedynie przyjemność ze zwycięstwa lub gorycz porażki. Tym różni się Monopoly od fabuły Squid Game [koreańskiego serialu w reżyserii Hwang Dong-hyuka, który stał się hitem Netflixa – przyp. red.], w którym gra toczy się o ludzkie życie. Aby nadać realnej wartości pieniądzom z Monopoly, wystarczy, że pojawi się jakiś ośrodek władzy – to może być współczesne państwo, dziedzic albo jak w przykładzie Moslera – rodzic.

To władza nadaje wartość pieniądzu. Wystarczy, że rodzic uzna, że dzieci co miesiąc muszą zapłacić mu – na przykład za dach nad głową – jakąś kwotę w walucie z Monopoly, a gra ta stałaby się już poważna. Być może właśnie przyjemność z grania w Monopoly bierze się z tego, że – w przeciwieństwie do realnej gospodarki i realnego pieniądza – w jej ramach jesteśmy wolni od jakiegokolwiek przymusu. Gra pozwala na chwilę o nim zapomnieć. I cieszyć się jedynie pozytywną stroną pieniądza, która polega na możliwości działania.

Podatki nie są sposobem zarabiania przez państwo pieniędzy, które potem może wydawać. To zbieranie pieniądza jest efektem ubocznym podatków jako narzędzia stwarzania monopolu na suwerenną walutę.

Podatki nie są zatem sposobem zbierania pieniędzy od obywateli, ale narzędziem, które nadaje wartość walucie. Łatwiej jest wszystkim w Polsce rozliczać się w złotówkach, bo każdy ich potrzebuje, aby w nich zapłacić podatek wobec państwa. A polskie państwo przyjmuje w celach podatkowych tylko złotówki. Podatki nie są sposobem zarabiania przez państwo pieniędzy, które potem może wydawać – to kolejna fałszywa analogia między gospodarką w skali mikro i makro.

I kolejny powód, dla którego deficyt budżetowy nie jest problemem. Jak większe wydatki (drukowanie pustych pieniędzy) nie zwiększają inflacji, tak podatek nie jest narzędziem zbierania pieniądza. To zbieranie pieniądza jest efektem ubocznym podatków jako narzędzia stwarzania monopolu na suwerenną walutę.

Dlatego właśnie to polityka fiskalna jest istotnym narzędziem walki z inflacją. A nie – jak uważają ekonomiczni ortodoksi i jak zrobił prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński – tylko zwiększanie ceny pieniądza, czyli podwyżka stóp procentowych. Przeciętny Gadomski będzie utrzymywał, że rozgryzł tajemnicę inflacji. Jego zdaniem jest ona efektem drukowania „pustych” pieniędzy. Dóbr w obiegu jest tyle samo, pieniędzy więcej, więc 10 złotych, za które można było jeszcze niedawno kupić trzy kostki masła, dziś starcza na jedną.

Wracając znów do Monopoly: jeśli bank przy każdej rundzie będzie rozdawał nie 200, ale 2 tysiące monodolarów, to graczom łatwiej będzie inwestować. Wszystko będzie przebiegać szybciej, nastąpi boom budowlany. O ile jednak pieniądz da się wziąć z niczego, o tyle nowego hotelu nie można wyciągnąć z kapelusza. Przy odkręceniu kurka z pieniędzmi łatwiej jest kupić hotele, ale te szybciej się skończą. A bank w Monopoly nie może wyprodukować większej liczby hoteli. Gdyby świat wyglądał jak ta gra, to zagorzali przeciwnicy długu publicznego w rodzaju Balcerowicza mieliby rację.

Takie myślenie myli jednak przyczynę ze skutkiem. Jeśli pieniądz jest katalizatorem działania, to nowy pieniądz w gospodarce może pobudzić nową aktywność. Zatem wraz ze zwiększoną liczbą pieniądza w obiegu pojawi się też więcej towarów i dóbr. Na tym polega idea inwestycji – najpierw jest pieniądz, który pozwala spotkać się sile roboczej, technologii, materiałom i tak dalej, a efektem tego może być na przykład nowy budynek.

70 procent
pensji mężczyzn zarabiały kobiety w 2022 roku w USA. Nierówności – nie tylko płciowe – są fundamentem, na którym osadzona jest cała gospodarka.

Gdy mamy dostępne od ręki surowce i siłę roboczą (bo na pracę czeka rzesza bezrobotnych), to taki zastrzyk gotówki tylko pobudza koniunkturę i generuje wzrost. Rośnie zarówno liczba pieniądza, jak i dostępność towarów i usług, przez co inflacja pozostaje niska. Dlaczego więc doświadczamy dziś tak szybko rosnącej inflacji? Bo problem pojawia się wtedy, gdy zaczyna brakować zasobów, które można mobilizować za pomocą pieniądza. Gdy dochodzimy do materialnych granic ekspansji gospodarczej.

Rachunek za darmowy lunch

Pierwszy raz granice te dały o sobie znać na początku lat 70. XX wieku. Wtedy ukazał się raport Granice wzrostu, który podważał dogmat głoszący, że zdrowe gospodarki nieustannie rosną. Eksperci Klubu Rzymskiego zwracali uwagę, że planeta jest jedna, a dotychczasowa polityka prowadzi do wyczerpania zasobów naturalnych. Chwilę potem nastąpił pierwszy kryzys naftowy, czyli trzykrotny wzrost cen ropy. A ropa to surowiec zawarty w każdym niemalże produkcie – zarówno w maśle, jak i w skarpetkach – chociażby w kosztach transportu. Trudno się dziwić, że inflacja poszybowała.

Kryzysy naftowe lat 70. miały charakter polityczny – najpierw w 1973 roku kraje eksportujące ropę nałożyły embargo na USA z powodu wojny izraelsko-arabskiej. Sześć lat później spadek produkcji, a przez to wzrost cen ropy, wywołała rewolucja w Iranie. Globalny wzrost inflacji, jaki obserwujemy w ostatnich latach, też ma podażowy charakter. Pokazuje, że obecny model gospodarczy znalazł się pod ścianą.

Ale natura tych ograniczeń jest dziś nieco inna. Przede wszystkim odmienna jest sytuacja na rynku pracy: o ile w latach 70. bezrobocie było wysokie, o tyle dziś, w naszej części świata, jest stosunkowo niskie. Bezpośrednią przyczyną obecnej inflacji jest pandemia koronawirusa, ale ta jedynie obnażyła problemy, z którymi światowa gospodarka boryka się od dawna.

Ostatnie dwie dekady to bezprecedensowy boom budowlany. Chiny tylko w ciągu trzech lat zużyły do budowy swoich megamiast więcej cementu niż USA przez cały XX wiek. W efekcie ceny takich surowców, jak właśnie cement czy miedź, systematycznie rosły. Nakłada się na to kryzys ekologiczny, który sprawia, że produkcja rolna staje się coraz droższa.

Jednocześnie na skutek pandemii załamały się światowe łańcuchy dostaw. Zaczęło brakować ludzi, którzy mogliby obsługiwać porty, kontenerowce czy tiry. Towary, które wcześniej spokojnie płynęły z chińskiej fabryki świata do Europy czy Ameryki, teraz czekają parę tygodni na wjazd do portów. Towarów zaczęło brakować, więc ich ceny poszły w górę.

Ropa jest lub była tania nie ze względu na jej faktyczną wartość, ale dlatego że koszty – nie tylko wydobycia, lecz także użytkowania – są w dużej mierze ukryte albo przerzucone na kogoś innego.

Z punktu widzenia konsumenta im taniej, tym lepiej. A najlepiej żeby było za darmo. Tyle że – tutaj zgodzę się z Gadomskim – nic nie jest za darmo. W USA konsumenci traktowali paliwo, jakby było darmowe, bo amerykański rząd celowo utrzymywał jego ceny na niskim poziomie. Jeśli benzyna jest tania, to opłaca się poruszać samochodem, który generuje nie tylko spaliny (i emisje gazów cieplarnianych), ale też umożliwia rozlewanie się miast. A model rozległych przedmieść jest niezwykle niewydajny – generuje ogromne koszty. Ropa jest lub była tania nie ze względu na jej faktyczną wartość, ale dlatego że koszty – nie tylko wydobycia, lecz także użytkowania – są w dużej mierze ukryte albo przerzucone na kogoś innego.

W książce Kapitalizm. Historia krótkiego trwania pisałem o tym, że zachodni kapitalizm kończy się na naszych oczach. Pięć lat temu było to wciąż abstrakcyjne twierdzenie. Dziś doświadczamy tego końca właśnie poprzez zjawisko inflacji. Bo po części inflacja oznacza zejście na ziemię.

Gospodarka oparta na „darmowej” ropie czy na przykład na tanim mięsie jest istnym szaleństwem. Nie tylko dlatego, że produkcja mięsa jest jednym z istotnych składowych emisji gazów cieplarnianych, ale również dlatego, że niskie ceny mięsa uzyskano dzięki wyzyskowi taniej siły roboczej oraz ogromnej eksploatacji zasobów naturalnych.

Przemysłowa produkcja mięsa stała się jedną z przyczyn degradacji ekologicznej, której efektem są między innymi susze, które dziś przynoszą wzrost cen żywności. Dopiero teraz podano nam rachunek za „darmowy lunch” w postaci tanich surowców, na którym przez lata opierała się gospodarka.

Od Kowalskich do Banksterskich

Inflacja wzbudza emocje, tym słowem bowiem określa się zarówno wzrost cen, jak i spadek wartości pieniądza. Ale obie te kwestie nie muszą być ze sobą tożsame. Wzrost cen podstawowych towarów, takich jak żywność, najbardziej dotyka osoby, które istotną część swoich dochodów poświęcają na artykuły pierwszej potrzeby – czyli najbiedniejszych. Spadek wartości pieniądza dotyka z kolei przede wszystkim tych, którzy mają oszczędności.

Można wyobrazić sobie sytuację, w której mamy korektę nieracjonalnych cen, przy jednoczesnym zadbaniu o to, by koszty tej korekty nie były ponoszone przez Kowalskich. Jak z podwyżką ceny papierosów – ta była efektem ustawy, zgodnie z którą pieniądze z akcyzy przeznaczone zostały na służbę zdrowia. Wcześniej papierosy były tanie, bo koszty uspołeczniono – palaczy trzeba było leczyć za publiczne pieniądze. Kontrolowana podwyżka ceny pozwoliła ją de facto urealnić. Papierosy stały się dobrem luksusowym – i słusznie, bo nikotynizm jest drogi.

Gospodarka oparta na przykład na tanim mięsie jest istnym szaleństwem. Nie tylko dlatego, że produkcja mięsa jest jednym z istotnych składowych emisji gazów cieplarnianych, ale również dlatego, że niskie ceny mięsa uzyskano dzięki wyzyskowi taniej siły roboczej oraz ogromnej eksploatacji zasobów naturalnych.

Obecnie natomiast mamy do czynienia z dziką inflacją. Głównie dlatego, że jedynym działaniem antyinflacyjnym podjętym przez władze publiczne jest podwyżka stóp procentowych. Logika Glapińskiego jest ortodoksyjna: pieniądza jest za dużo, bo ludzie nie oszczędzają, tylko wydają. Trzeba to zmienić, zwiększając cenę pieniądza. Faktycznie, podwyżka stóp drenuje kieszenie. Ci, którzy mają kredyt, muszą płacić zdecydowanie więcej – wysokość raty z czasem wzrosła nawet dwukrotnie. Kowalscy nie pójdą do kina, zamiast na mieście – zjedzą w domu. Ale to żadne oszczędzanie: to, co wcześniej wydawali w sklepie lub w restauracji, teraz przekażą bankom.

W ten sposób przeciętna Kowalska ratuje banki przez skutkami inflacji, bo to do nich płynie więcej pieniędzy, co kompensuje im spadek jego wartości. Mamy tu zatem zwykły transfer pieniądza (i władzy) od Kowalskich do Banksterskich.

Posłuchaj podcastu „Dziś w książce”: Stiglitz. Ile kosztują nas nierówności społeczne?

Inflacja to wyjątkowy termin ze słownika ekonomicznego, bo w przeciwieństwie do luzowania ilościowego czy stóp procentowych jest powszechnie zrozumiały – oznacza spadek wartości. Ale w tej intuicyjności czai się największa pułapka. Gdy mowa o wzroście lub spadku inflacji, można odnieść wrażenie, że jest to jakiś bezosobowy, obiektywny proces – jak fotosynteza. Ale przecież ceny nie rosną same. Ktoś podejmuje decyzję o tym, że cement czy masło będzie kosztować określoną sumę.

Firmy, które podnosiły ceny w ostatnich latach, zasłaniając się pandemią i załamaniem się łańcuchów dostaw, wcale nie są stratne. Przeciwnie, na inflacji zarabiają. Mają wyższe koszty (bo wzrosły na przykład ceny energii), ale podnoszą ceny bardziej, niż jest to konieczne. W wyższych cenach, które obserwujemy w sklepach, zawarta jest też rosnąca marża producentów. Nic dziwnego, że wskaźnik rentowności polskich firm w 2021 roku był najwyższy w całym XXI wieku.

Jeśli pieniędzy jest faktycznie za dużo w gospodarce, można też je zassać za pomocą podatków i jednocześnie mieć pewność, że zostaną dobrze spożytkowane. Na przykład uruchamiając program zapomóg dla tych, którzy nie tylko nie kupują już masła, ale którym przestaje starczać na chleb. Jeśli wzrost cen wynika z wyższych marż, to można poddać je kontroli, na przykład zamrażając ceny niezbędnych towarów.

Jeśli przez dekady państwo (amerykańskie) mogło utrzymywać ceny ropy na bardzo niskim poziomie, a teraz państwo (polskie) potrafi w przemyślany sposób zwiększać ceny papierosów, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby w ten sam sposób traktować inne towary. Rozwiązaniem, które chroniłoby przez spadkiem wartości pieniądza Kowalskich, mogłoby być również wprowadzenie stałego oprocentowania na kredyty (które funkcjonuje w wielu krajach).

Trudno jednak oczekiwać, żeby rząd, kierowany przez byłego prezesa banku, zdecydował się na coś takiego. Choć z ekonomicznego punktu widzenia obserwujemy dużą zmianę – skończyły się dwie dekady niskiej inflacji – to z perspektywy społecznej nie zmieniło się wiele. Pieniądz pozostaje narzędziem, za pomocą którego zwiększa się nierówności społeczne.

To biedni płacą za kryzys, a bogaci na nim zyskują. Tym, którzy mają, zostanie dodane, a tym, którzy nie mają, zostanie odebrane – jak głosił już Nowy Testament. Prawidłowość ta otrzymała nawet swoją nazwę – jest to „efekt Świętego Mateusza”. W tym sensie polityka rządu Mateusza Morawieckiego wpisuje się w bardzo długą tradycję.

Esej jest częścią cyklu Ekonomia 2.0.

Artykuł ukazał się w listopadowym numerze miesięcznika „Pismo. Magazyn Opinii” (11/2022) pod tytułem Krwawica: rzecz o obiegu pieniądza.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00