Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Przeczytaj i słuchaj bez ograniczeń. Zaloguj się lub skorzystaj z naszej oferty

Esej

We władzy ekonomistów

Otaczającym nas światem nie rządzą praktycy nieświadomie inspirowani przez nieznanych ekonomistów. Jest wręcz odwrotnie. Żyjemy w świecie, którym rządzą ekonomiści.
rysunki KAMIL REKOSZ
POSŁUCHAJ

Moje pierwsze spotkanie z ekonomią miało miejsce pod koniec lat 90. Miałem osiem lub dziewięć lat, oglądałem w telewizji ulubioną kreskówkę. Tym razem Zwariowane melodie nie opowiadały jednak ani o kojocie goniącym za strusiem, ani o króliku chowającym się przed nieudolnym myśliwym. Bajka była o kapitalizmie.

Jedna mysz (Amerykanin Billy) mówiła drugiej (swojemu niemieckiemu kuzynowi Hansowi, który przyjechał w odwiedziny) o tym, co kryje się za sukcesem amerykańskiej gospodarki. Dowiedziałem się, że firmy muszą konkurować o klientów, dlatego obniżają ceny i opierają swoje zyski na zwiększaniu sprzedaży, zamiast podnosić marżę. Zyski jednak nie wędrują prosto do ich kieszeni – są reinwestowane przez firmę, aby zwiększyć wydajność produkcji. Gdy rośnie wydajność pracowników, rosną również ich pensje. W ten sposób pracujący mają do wydania więcej pieniędzy i napędzają popyt na inne produkty. Tak działa według myszy imieniem Billy perpetuum mobile, dzięki któremu Stany Zjednoczone Ameryki stały się najbogatszym państwem na świecie.


Masz przed sobą otwartą treść, którą udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Jeśli nie masz prenumeraty lub dostępu online – zarejestruj się i zamów dostęp.

Po obejrzeniu bajki pobiegłem pochwalić się ojcu, że wiem już, jak działa gospodarka. Jego pierwszą reakcją było pobłażliwe zwątpienie, ale wystarczyło, że powtórzyłem mu lekcję przyswojoną ze Zwariowanych melodii, aby zmienił ton. Jako przedsiębiorca i gorący sympatyk Unii Wolności musiał być pod wrażeniem.

Gdy skończyłem trzynaście lat, z chęcią opowiadałem każdemu, kto chciał słuchać, dlaczego program gospodarczy Samoobrony doprowadziłby Polskę do bankructwa, i tłumaczyłem, że Leszek Balcerowicz jest wybitnym mężem stanu. Wiedziałem, że Janusz Korwin-Mikke gada straszne rzeczy o kobietach, ale twierdziłem też, że „co do gospodarki, trudno się z nim nie zgodzić”. Państwa powinno być jak najmniej, rynku jak najwięcej. Skoro politykom zależy jedynie na ich własnych interesach, to najlepszym sposobem na odsunięcie świń od koryta jest usunięcie koryta.

Choć w czasie studiów licencjackich w Instytucie Nauk Politycznych w Paryżu pogłębiałem swoją wiedzę na temat tego, w jaki sposób ekonomia wyjaśnia świat, fundamentalny przekaz, z którym wówczas się zgadzałem, można było sprowadzić do wyczerpującej egzegezy tamtej kreskówki obejrzanej w dzieciństwie. Dlaczego rynek jest lepszy niż państwo? Bo – jak wytłumaczyły mi kiedyś myszy – przedsiębiorcy, chcąc nie chcąc, walczą o poprawę mojego dobrobytu. Dlaczego podnoszenie pensji minimalnej jest złe? Bo przecież firmy podnosiłyby pracownikom zarobki, gdyby tylko mogły. W czym tkwi problem deficytu publicznego? W tym, że nikt nie może zadłużać się w nieskończoność, bo to prowadzi do bankructwa.

Dostęp online
Czytaj i słuchaj bez ograniczeń. Kup

Niekiedy tęsknię za tamtymi czasami. Moje ówczesne przekonania dawały prostą receptę na każdy problem. Świat był uporządkowany, pozbawiony dylematów moralnych. Wnioski płynące z nauki ekonomii nie zawsze były budujące, ale jeśli tylko miało się odwagę otworzyć na nie oczy, stawały się kluczem otwierającym wszystkie zamki. W końcu każdy wybór sprowadza się do rachunku zysków i strat, a wszystkie decyzje są oparte na tych samych logicznych założeniach co ekonomia.

Nie byłem odosobniony w tym poczuciu uporządkowania świata. Politycy, eksperci i dziennikarze prześcigali się w obwieszczaniu końca historii, końca polityki, końca tradycyjnych podziałów na lewicę i prawicę. Nowy podział był dużo prostszy – po jednej stronie triumfujące siły nieuchronnego postępu, po drugiej ostatnie niedobitki wrogów wolności, cyniczni populiści żerujący na leniwych i nieporadnych, otumanieni i odklejeni od rzeczywistości antyglobaliści, ludzie, „którzy mentalnie nie wyszli jeszcze z komuny”.

To, jak fałszywy był to podział, nie budzi dziś większych wątpliwości. Postęp nie tylko nie wydaje nam się już nieuchronny, ale sam w sobie wymusza zadanie wielu pytań. Postęp dla kogo: dla wszystkich czy tylko dla najbogatszych? Za jaką cenę: wartą zapłacenia czy prowadzącą do zniszczenia planety? Czy przeciwnicy postępu faktycznie są rozdrobnieni i skazani na porażkę, czy też to oni, na fali prawicowego populizmu, będą układać teraz świat? I czy tak właśnie przebiegają te najgrubsze linie podziału, skoro amerykańska Partia Republikańska weszła w mariaż z Donaldem Trum­p­em, a brytyjscy torysi – z brexitem? Świat ani nie jest uporządkowany, ani nie zmierza w konkretnym kierunku. No, może z wyjątkiem kursu na katastrofę klimatyczną, której najbardziej destrukcyjny scenariusz z dnia na dzień staje się coraz bardziej nieunikniony.

Dziś już wiemy, że ekonomia prostych odpowiedzi na wszystkie pytania nie zdała egzaminu w starciu z rzeczywistością. Wiemy też, że pomimo skali kryzysów ostatnich piętnastu lat alternatywa dla niej wciąż z trudem przedostaje się na powierzchnię, nie mówiąc o przebijaniu się do szerszej świadomości społecznej. Nie oznacza to jednak, że jej nie ma. Ale wyzwanie, przed którym stoi, polegające na przełamaniu hegemonii utartych schematów opartych na bezwarunkowym zaufaniu do wolnego rynku i skrajnej nieufności wobec państwa, jest niemożliwe do pokonania bez zmierzenia się z przeszłością i obnażenia mitów, na których zbudowano wolnorynkowy monolit. Nowe próby wynalezienia lepszej ekonomii zaczynają się od takich właśnie rozliczeń, zgodnych z maksymą „umarła ekonomia, niech żyje ekonomia”. To dlatego, pisząc tekst o tym, czy ekonomia ma przed sobą przyszłość, ruszam w podróż w przeszłość. Tylko to pozwala zrozumieć, jak bardzo przestrzeń politycznych wyborów jest nieporównywalnie rozleglejsza od tej, do której sami ograniczyliśmy sobie pole widzenia.

Samozwańcza królowa nauk społecznych

Gdy stanąłem przed wyborem studiów magisterskich, ekonomia wydawała mi się oczywistym kierunkiem, mimo że interesujący mnie temat plasował się na granicy politologii i socjologii. W podboju świata pomogło ekonomistom powoływanie się na naukowy charakter ich domeny, rzekomo odróżniający ją od pozostałych, bardziej miałkich dziedzin nauk społecznych. Panowało przekonanie, że socjologia, prawo, politologia czy historia oferują teorie i opowieści, a ekonomia – matematyczne dowody i empiryczne eksperymenty oparte na teorii postępu naukowego stworzonej przez Karla Poppera.

Zdaniem Poppera tym, co odróżnia naukę od innych prób zrozumienia świata, jest fakt, że wiedzę naukową można poddać falsyfikacji, czyli obalić fałszywą tezę. Definitywne udowodnienie jakiejkolwiek hipotezy jest niemożliwe w nieskończonym świecie – nie mamy bowiem i najprawdopodobniej nigdy nie będziemy mieć instrumentów pozwalających na sprawdzenie, czy dane prawo jest prawdziwe w całym wszechświecie po wsze czasy. A skoro tak, to ustanowienie pozytywnej weryfikacji uniwersalnych praw nie może być podstawowym kryterium tego, czy dana teoria jest naukowa. To, co decyduje o jej naukowości, jest zatem kwestią tego, czy można ją obalić.

Jak tłumaczy w swojej książce What’s wrong with economics? (Co jest nie tak z ekonomią?) Robert Skidelsky, to właśnie aspiracja ekonomii do bycia nauką w sensie Popperowskim jest koronnym argumentem używanym przez jej wyznawców do podkreślania jej wyższości nad innymi naukami społecznymi. W każdym pokoleniu ekonomiści podejmują próby naukowego opisania otaczającego ich świata dzięki teoriom pozwalającym generować konkretne hipotezy. Hipotezy te następnie zostają zweryfikowane przez rzeczywistość i częściowo zastąpione nowymi, w założeniu lepiej oddającymi realia. W rezultacie stan wiedzy ekonomicznej z dekady na dekadę się poprawia. Wizja ta okazała się na tyle przekonująca, że metodologia ekonomiczna stała się podstawowym budulcem politologii, socjologii, a nawet prawa.

Na przykład teoria wyboru publicznego, stworzona w latach 60. ubiegłego wieku przez laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, Jamesa M. Buchanana, opisywała, w jaki sposób te same reguły ekonomii, które stosuje się do analizy rynków, pozwalają zrozumieć świat polityki i zżerającej go od środka korupcji. Z kolei ekonomia społeczna, zapoczątkowana przez Gary’ego Beckera w latach 70., dzięki wykorzystaniu narzędzi ekonomicznych umożliwiała zrozumienie mechanizmów działania małżeństw. Skąd wziął się wzrost liczby rozwodów w ostatnich dekadach? To proste: wejście kobiet na rynek pracy sprawiło, że stać je na własne utrzymanie, a zatem również na rozstanie. Jak należy wychowywać dzieci? Najmłodszemu można odpuścić, bo nie będzie złym przykładem dla reszty rodzeństwa.

Teorie ekonomiczne z trudem poddają się falsyfikacji. Testowanie hipotez nie odbywa się w próżni, a metody matematyczne używane przez ekonomistów stanowią co najwyżej namiastkę warunków laboratoryjnych.

Becker i jego wychowankowie ruszyli także na podbój nauk prawnych. Metodologia ekonomii dostarczyła podpowiedzi dotyczących powodów popełniania przestępstw i tego, jak im przeciwdziałać, pomogła też określić, które zachowania firm powinny być legalne, a które zabronione. Jeśli ludzie łamią prawo, to znaczy, że im się to opłaca. Jeśli chcemy walczyć z przestępczością, trzeba więc zaostrzyć kary i usprawnić ich egzekwowanie. Tak oto problem przestępczości został w teorii rozwiązany. Parafrazując słynny cytat Plutarcha o Aleksandrze Wielkim – gdy ekonomiści spoglądali na ogrom ziem swoich, nie pozostawało im nic, tylko zapłakać, bowiem nie było już nic, co mogliby zdobyć.

Traktowanie ekonomii jak królowej nauk społecznych powoduje jednak cały szereg problemów. Po pierwsze, teoria nauki Poppera jest przez wielu uznawana za nieprzystającą do rzeczywistości. Falsyfikacja zazwyczaj nie prowadzi bowiem do obalenia powszechnie szanowanych teorii naukowych, a jedynie do powstania dodatkowych hipotez pomocniczych, mających wyjaśnić niewygodne, sprzeczne z teorią przykłady.

Po drugie, „prawa” ekonomii są znacznie bardziej odporne na obalenie niż ich odpowiedniki w naukach ścisłych, jako że teorie ekonomiczne z trudem poddają się falsyfikacji. Testowanie hipotez nie odbywa się w próżni, a metody matematyczne używane przez ekonomistów stanowią co najwyżej namiastkę warunków laboratoryjnych. Ponadto, jak zauważa Skidelsky, zdecydowana większość debat ekonomicznych podejmuje próby zrozumienia odstępstw od reguły i odosobnionych ciekawostek, co w połączeniu z faktem, że ekonomia nie ma tak naprawdę twardych paradygmatów, ale składa się z różnych współistniejących ze sobą szkół, prowadzi do sytuacji, w której dobór tez może zależeć od naszego tymczasowego poglądu na temat rzeczywistości.

I wreszcie po trzecie, a poniekąd najważniejsze, nasze rozumienie wpływu debat ekonomicznych na rzeczywistość jest zupełnie ahistoryczne. To, co ekonomiści prezentują jako uniwersalne prawa ekonomiczne, zakorzenione w wielowiekowej historii ekonomii, ma w rzeczywistości więcej wspólnego z polityką historyczną niż z faktyczną historią. I tak jak celem polityki historycznej jest kształtowanie naszej pamięci na temat przeszłości w celach ideologicznych, tak pamięć ekonomiczna w pierwszej kolejności służy przekonaniu nas, abyśmy uznali „twarde” naukowe ambicje ekonomii, a nie rzeczywistemu i dogłębnemu zrozumieniu przeszłości. Jeśli więc chcemy poznać prawdziwą historię, a przez to zrozumieć, co rządzi naszym myśleniem o ekonomii, to w ślad za myszą Hansem musimy ruszyć w podróż do Stanów Zjednoczonych – ojczyzny dominującej ekonomicznej mitologii.

Monety z symbolami drzewa, klepsydry i ekonomii cyrkularnej.

Niewolnicy dawno zmarłych ekonomistów

Historię ekonomii poznaje się zazwyczaj przez pryzmat debat wielkich ekonomistów, skoncentrowanych na wyzwaniach gospodarczych danej epoki. Ale wbrew powszechnemu przekonaniu relacja między naukowymi debatami ekonomicznymi a faktyczną polityką gospodarczą i finansową bywała na przestrzeni dziejów dość luźna. Jak pisał John Maynard Keynes w Ogólnej teorii zatrudnienia, procentu i pieniądza, „praktycy przekonani, że nie podlegają żadnym wpływom intelektualnym, są zazwyczaj niewolnikami idei jakiegoś dawno zmarłego ekonomisty” [przeł. M.W.]. Na pierwszy rzut oka słowa te potwierdzają przekonanie o wpływie debat ekonomicznych na decyzje polityczne. Ale dzisiaj światem nie rządzą praktycy nieświadomie inspirowani przez nieznanych ekonomistów. Jest wręcz odwrotnie. Żyjemy w świecie, którym rządzą ekonomiści. Istnieje ogromna różnica między światem rządzonym przez praktyków (przedsiębiorców, bankierów, prawników), których sposób myślenia ukształtowały dominujące idee danej epoki, a światem budowanym pod dyktando ekonomistów. Ramy tego, co politycznie możliwe, wyznaczają bowiem reakcje rynków finansowych oraz polityka banków centralnych, którymi rządzą… ekonomiści. Podobnie jak ministerstwami gospodarki, finansów czy skarbu (a nawet, jak pokazuje obecny przykład Polski – resortem zdrowia).

Dziennikarz zajmujący się ekonomią na łamach „The New York Timesa”, Binyamin Appelbaum, w swojej książce The Economists’ Hour (Pora ekonomistów) zwraca uwagę na to, że transformacja ta dokonała się całkiem niedawno. Weźmy wspomnianego Keynesa, który w historii ekonomii odegrał niebagatelną rolę, związaną ze zmianą w globalnym myśleniu o funkcji państwa w gospodarce. Brytyjczyka kojarzy się przede wszystkim z wprowadzeniem przez amerykańskiego prezydenta Franklina Delano Roosevelta polityki Nowego Ładu w odpowiedzi na wielki kryzys początku lat 30. XX wieku. W obliczu rosnącego bezrobocia i recesji Roosevelt nie zdecydował się na przykręcenie śruby, tak jak zrobili to rządzący we Francji czy w Wielkiej Brytanii, ale zamiast tego zwiększył wydatki publiczne, tworząc nowe programy socjalne i finansując kolejne inwestycje infrastrukturalne – właśnie tak, jak radził to w swoich pracach Keynes. Co na ten temat twierdził sam Roosevelt? Swoją opinię na temat angielskiego ekonomisty sprowadził do słów, że jest on niepraktycznym matematykiem. Trudno więc nie skonstatować, że swoją złotą myślą o „praktykach będących niewolnikami idei dawno zmarłego ekonomisty” Keynes po prostu dodawał sobie otuchy.

Gdy w 1963 roku amerykański sekretarz skarbu C. Douglas Dillon zlecił przygotowanie projektu reformy międzynarodowego systemu finansowego, ekonomiści nie zostali dopuszczeni do prac.

Appelbaum przywołuje więcej wymownych przykładów tego, jak małym prestiżem (wbrew obiegowej opinii) cieszyli się do tej pory ekonomiści. Żegnający się z Białym Domem w 1961 roku Dwight Eisenhower przestrzegał Amerykanów przed oddawaniem władzy technokratom, bo groziło to tym, że „polityka publiczna stanie się zakładnikiem naukowo-technologicznych elit”. Ekonomiści byli często odsuwani przez rządzących nawet od zagadnień gospodarczych. Gdy w 1963 roku ówczesny amerykański sekretarz skarbu C. Douglas Dillon zlecił przygotowanie opracowania dotyczącego potencjalnej reformy międzynarodowego systemu finansowego, ekonomiści nie zostali dopuszczeni nawet do ogólnych prac nad raportem.

Równolegle z odrzucaniem ekonomii przez decydentów politycznych od końca lat 30. trwał proces upowszechniania się ekspertyzy ekonomicznej na niższych szczeblach administracji. Może i Roosevelt miał Keynesa za niepraktycznego matematyka, ale urzędnicy zmagający się z wyzwaniami związanymi z nagłą aktywnością gospodarczą państwa, spowodowaną przez Nowy Ład, widzieli sprawy zupełnie inaczej. Z ich perspektywy to właśnie praktyczne rozwiązania konkretnych problemów logistycznych były tym, do czego ekonomiści nadawali się najlepiej. Zlecano im więc obliczanie, które drogi zbudować, a które zniszczyć, jak racjonalizować wydatki na poszczególne projekty i jak trzymać budżet w ryzach.

To mniej więcej wtedy, w obliczu powojennego ­boomu infrastrukturalnego, edukacja ekonomiczna zaczęła się upowszechniać. Bajka, od której rozpocząłem swoją przygodę z ekonomią, była jednym z trzech odcinków Zwariowanych melodii, przygotowanych we współpracy z Fundacją Alfreda P. Sloana (pierwszego prezesa General Motors). Sponsorowane segmenty, mające zaznajomić amerykańskie dzieci z podstawami tamtejszego systemu gospodarczego i źródłami jego sukcesu, były po raz pierwszy emitowane w latach 1954–1956.

Ekonomia stała się więc z czasem stałym elementem krajobrazu intelektualnego, ale jej pozycję w hierarchii najlepiej podsumował William McChesney Martin, prezes amerykańskiej Rezerwy Federalnej w latach 50.: „Zatrudniamy w banku pięćdziesięciu ekonometrystów, których biurka są w piwnicy naszej siedziby. Zatrudniamy ich, bo zadają dobre pytania. Siedzą w piwnicy, bo nie rozumieją swoich własnych ograniczeń i przesadnie wierzą we własne analizy” [przeł. M.W.]. Najważniejsze okazało się jednak to, że ekonomiści w ogóle dostali się do budynków administracji rządowej. Nawet jeśli była to piwnica, to pozwalała na rozpoczęcie długiego marszu ku górze.

A gdyby tak obniżyć podatki?

Epokową rolę w wydostaniu ekonomistów z piwnicy odegrała serwetka koktajlowa. W listopadzie 1974 roku Dick Cheney, ówczesny zastępca szefa personelu Białego Domu w administracji prezydenta Geralda Forda (a następnie sekretarz obrony i wiceprezydent USA), poznał ekonomistę Arthura Laffera, znanego z krytycznego stosunku do interwencji państwa w gospodarkę. Ford szukał sposobu na ożywienie gospodarki i przekonanie do siebie wyborców zniesmaczonych aferą Watergate. Rozmówca Cheneya twierdził, że ma do zaoferowania akurat to, czego prezydentowi trzeba – obniżkę podatków.

Jak tłumaczył Laffer, niższe podatki nie tylko sprawią, że wyborcy będą mieć więcej pieniędzy w portfelach, ale dzięki wywołanemu w ten sposób wzrostowi gospodarczemu zwiększą się także wpływy do budżetu, pomagając w konsekwencji również finansom publicznym. Zależność tę ekonomista rozrysował na wyjętej spod kieliszka serwetce. Wykres, który przeszedł do historii jako „krzywa Laffera”, pokazywał, co wynika z korelacji warunkującej, że gdy podatki wynoszą zero lub 100 procent, państwo nie odnotowuje żadnych wpływów do budżetu (w przypadku 100 procent nikomu nie opłaca się bowiem pracować). Pomiędzy zero a sto istnieje jednak pewien konkretny poziom podatku zapewniający najwyższe wpływy budżetowe. Laffer twierdził, że Stany Zjednoczone znajdują się za tym progiem.

Rok później republikanin Jack Kemp złożył w Izbie Reprezentantów projekt ustawy o szumnej nazwie Job Creation Act, której głównym postulatem była obniżka podatku dochodowego dla firm. Propozycja Kempa była pierwszym aktem legislacyjnym opartym na założeniu Laffera, czyli przekonaniu, że obniżając podatki, otrzymamy zarówno wyższy wzrost gospodarczy, jak i wyższe dochody państwa. Ekonomiści zatrudnieni w powołanym dopiero co Kongresowym Biurze Budżetowym dostali zadanie obliczenia wpływu obniżki na finanse publiczne. Ich opinia nie pokrywała się z założeniami chusteczkowego wykresu – ocenili, że konsekwencją obniżki będzie spadek wpływów do budżetu.

Zwolennicy zmniejszania podatków byli wściekli. Russell Long, przewodniczący senackiej Komisji Finansów, obwieścił, że „należy znaleźć kogoś, kto lepiej rozumie, co należy wpisać w komputer, żeby wyszła z niego właściwa odpowiedź” [przeł. M.W.]. Choć senator ujął to wyjątkowo dosadnie, to jak zauważa Appelbaum, jego intuicja była słuszna – to właśnie od założeń przyjętych w modelu zależą wyniki symulacji. W 1976 roku Long zlecił przygotowanie modelu opartego na założeniach Laffera. Jesienią wybory prezydenckie wygrał jednak Jimmy Carter na fali obietnic odrodzenia gospodarczego opartego na wydatkach publicznych. Zwolennicy obniżania podatków musieli jeszcze chwilę poczekać.

Różowa świnka skarbonka.

Dobrze, obniżmy. A potem czterokrotnie podwyższmy

Jeśli Laffer miał być mesjaszem nowej doktryny ekonomicznej, znanej obecnie jako neoliberalizm, to Mojżeszem prowadzącym ludzkość do ziemi obiecanej okazał się były hollywoodzki gwiazdor i gubernator Kalifornii, Ronald Reagan, który wyniósł idee Laffera na sztandary. Jego nowa wizja ekonomii niosła wręcz alchemiczną obietnicę. Obniżka podatków miała spowodować wzrost gospodarczy, zmniejszenie bezrobocia, zwiększenie wpływów do budżetu oraz ograniczenie deficytu, a wszystko to bez negatywnego wpływu na inflację. Wystarczyło parę lat, by doktryna, nazywana przez republikańskich rywali Reagana w prawyborach prezydenckich „ekonomią wudu”, stała się wyznaniem wiary ekonomistów i polityków na całym świecie. Gdy w 1989 roku dotarła do Polski, nosiła już znamię twardego prawa natury, wobec którego nie istniała żadna alternatywa. Nawet niechętny jej Tadeusz Mazowiecki przyjął ją za nieunikniony kompas polityki gospodarczej swojego rządu. Jak przyznał, Polski nie było stać na „niesprawdzone eksperymenty”.

Czy znaczy to, że eksperyment Laffera się sprawdził, skoro w ciągu zaledwie dekady stał się synonimem „nieubłaganych praw rynku”? Nie do końca. Reagan, co prawda, rozpoczął swoją prezydenturę od obniżki najwyższej stawki PIT-u, ale w ciągu następnych sześciu lat podniósł podatki cztery razy. Deficyt finansów publicznych – zamiast spadać – rósł. Nie było to zresztą szczególną niespodzianką dla doradców prezydenta. Nawet najbardziej optymistyczne prognozy Departamentu Skarbu przewidywały, że obniżka podatków doprowadzi do spadku wpływów budżetowych.

Republikanie wiedzieli zatem, że krzywa Laffera i oparte na niej obietnice rewolucji to w istocie humbug. Ale nie przeszkodziło im to we wprowadzeniu jej w życie ani nie zmniejszyło ich zachwytów z rezultatów. Prawdziwy cel rewolucji nie był bowiem ekonomiczny, ale ideologiczny. Przyświecającą jej doktryną było zmniejszenie roli państwa w gospodarce za wszelką cenę. Nancy MacLean przywołuje w swojej książce Democracy in Chains (Demokracja w łańcuchach) słowa jednego z patronów tego ruchu, ekonomisty Floyda Arthura Harpera: „ograniczone państwo dobrobytu jest poniekąd lepsze niż rozrośnięte, to oczywiste. Ale wciąż pozostaje złem, bo jest esencją komunizmu–socjalizmu”. A w walce z tym złem rosnący deficyt budżetowy był jak najbardziej na rękę propagatorom Reaganomiki, bo pozwalał atakować wydatki publiczne jako niemożliwe do utrzymania i prowadzące do bankructwa państwa.

Tak oto powstało doskonałe perpetuum mobile neoliberalnej machiny. Gdy wolnorynkowe reguły gry zawodzą, rozczarowani obywatele zazwyczaj tracą zaufanie zarówno do argumentów ekonomicznych, jak i do samej instytucji państwa. Ta nieufność działa jednak na niekorzyść nie neoliberałów, ale tych, którzy część rozwiązania dostrzegają w bardziej aktywnej polityce gospodarczej. W efekcie im mniej się sprawdzają wolnorynkowe przepowiednie, tym bardziej rośnie popularność ich autorów.

Ekonomia, jaką znamy ze stron działów gospodarczych czołowych gazet i programów telewizji informacyjnych, nie jest zatem żadną uniwersalną nauką, otwierającą oczy na twarde prawa rynku ani nawet uczciwą reprezentacją konsensusu, panującego w danym momencie wśród akademickich ekonomistów. Jest wyrazem ideologii niesionej z prądem politycznych decyzji i niekoniecznie rozważnego rozliczania przeszłości. Rzekoma liniowa historia ekonomii, której kulminacją miał być triumf myśli wolnorynkowej, jest w rzeczywistości legendą napisaną przez ideologów dla uzasadnienia ich postulatów politycznych. Margaret Thatcher powtarzała, że dla takiego układu gospodarczego nie istnieje sensowna alternatywa nie dlatego, że takie wnioski wyprowadzono z naukowych eksperymentów, ale dlatego, że jej celem było przekonanie wyborców do promowanej wizji świata.

Kruchy triumf merytokracji

Gdy Otwarcie przyznamy, że rynki finansowe dążą do zysku za wszelką cenę, nie bacząc na zagrożenia dla stabilności systemu gospodarczego (a niekiedy nawet na legalność własnych poczynań, co doskonale pokazał kryzys z 2008 roku), trudno uznać za słuszną konkluzję, że najlepszym rozwiązaniem jest pozwolić im robić, co zechcą. Jeśli dostrzeżemy, że sądy i służby policyjne są skorumpowane przez mafię, to naszą odpowiedzią nie będzie likwidacja sądów i policji, aby zostawić mafiosom wolną rękę. Zamiast tego nasza uwaga skupi się na szukaniu rozwiązań, jak zreformować system sprawiedliwości i służby mundurowe. A może nawet, co jeszcze ważniejsze, zwróci się ku temu, co stoi za sukcesami mafii – skąd bierze się jej popularność i jakie zmiany społeczno-gospodarcze osłabią jej pozycję.

O takiej potrzebie socjoekonomicznej transformacji w myśleniu pisze profesor prawa na Uniwersytecie Yale Daniel Markovits w książce The Meritocracy Trap (Pułapka merytokracji) – imponującym traktacie przeciwko współczesnej merytokracji i jednej z najciekawszych prób położenia podwalin pod nową ekonomię, wyrwaną z więzów dominujących od dekad dogmatów. Merytokracja, a więc przekonanie, że nasza pozycja społeczna powinna być zależna od naszych umiejętności a nie koneksji, pochodzenia, narodowości, płci, koloru skóry, orientacji seksualnej czy wyznania, jest jednym z fundamentalnych kryteriów sprawiedliwości we współczesnych liberalnych demokracjach. To, czy merytokracja działa poprawnie, jest przedmiotem lwiej części współczesnych debat na temat funkcjonowania społeczeństwa i gospodarki. Krytycy przemian gospodarczych w Polsce po 1989 roku przekonują, że tysiące ofiar transformacji skazano na biedę bez względu na ich umiejętności i talenty, podczas gdy obrońcy dokonań Trzeciej Rzeczpospolitej twierdzą, że dzięki determinacji i ciężkiej pracy każdy mógł się wspiąć po społecznej drabinie.

W swojej książce Markovits odsuwa tę dyskusję na bok. Stwierdza, że sama idea merytokracji, nawet jeśli idealnie wprowadzona w życie, stanowi pułapkę, bo choć system, w którym nasz los zależy tylko od naszych umiejętności, ma dać nam wolność, to w rezultacie więzi wszystkich – zarówno wygranych, jak i przegranych. Punktem wyjścia dla tych wniosków amerykańskiego prawnika i ekonomisty są rosnące kaskadowo nierówności dochodowe. Najbogatszy jeden procent Amerykanów odpowiada obecnie za 20 procent dochodów, najbogatszy promil – za 10 procent. Podczas gdy mediana zarobków w Stanach Zjednoczonych niemal nie drgnęła w ciągu ostatnich czterech dekad, pensje najlepiej zarabiających sięgają coraz bardziej niewyobrażalnych pułapów. Są to jednak, zdaniem Markovitsa, symptomy choroby, a nie jej istota. Manichejski podział na chciwych prezesów i uciskanych pracowników nie zbliża nas do znalezienia rozwiązania. Przyczyną problemu nie jest bowiem to, że merytokracja nie działa. Jest raczej odwrotnie – to jej triumf leży u źródeł obecnego kryzysu nierówności, a przez to również kryzysu demokracji.

Chęć zadbania o przyszłość dzieci pozbawia elity możliwości wyrwania się z wyścigu szczurów. Poza szczytem zostaje bowiem coraz mniej perspektyw.

Markovits zwraca uwagę, że po raz pierwszy w historii jesteśmy świadkami tak ważnej roli pracy zarobkowej w kumulacji własności. Żyjących z pomnażania własnego majątku arystokratów i spadkobierców fortun na gospodarczych szczytach zastąpili prezesi, menedżerowie funduszy finansowych i partnerzy w firmach prawniczych czy konsultingach strategicznych. W przeciwieństwie do swoich poprzedników tym, co zazwyczaj ich definiuje, nie jest sybarycki tryb życia, ale zaharowywanie się na rzecz pomnażania zer na koncie.

Co więcej, ich pozycja społeczna nie przekłada się bezpośrednio na pozycję ich dzieci. One również, jeśli chcą osiągnąć sukces w merytokratycznym świecie, muszą wykazać się niezwykłymi kompetencjami. Zapracowani rodzice sukcesu wychowują zatem zapracowane dzieci sukcesu – zapisywane do elitarnych, dwujęzycznych przedszkoli, chodzące do prywatnych szkół podstawowych i liceów, uczęszczające na dodatkowe zajęcia, wolontariaty, staże i korepetycje, pochłaniające zarówno ogromną ilość czasu potomków, jak i zasobów finansowych rodzicieli. W rezultacie dzisiejsze elity odróżnia od arystokracji przede wszystkim fakt, że sukcesja wygodnego życia nie przychodzi równie łatwo co kiedyś. Jest ona jednak bez zmian obecna, co doskonale pokazuje drastyczny spadek mobilności społecznej w Stanach Zjednoczonych drastycznie spada. Chęć zadbania o przyszłość dzieci pozbawia przy tym elity możliwości wyrwania się z tego wyścigu szczurów. Poza szczytem zostaje bowiem coraz mniej perspektyw.

Przesunięcie ciężaru gospodarki w stronę sektora prywatnego, które nastąpiło w latach 80. między innymi za sprawą ograniczenia aktywnej roli państwa w gospodarce, prywatyzacji, deregulacji rynków finansowych oraz zmian podatkowych, stworzyło korzystne warunki dla ambitnych, świetnie wykształconych osób, dążących do jak najszybszego wspięcia się po szczeblach kariery. Po czterech dekadach widać jednak wyraźnie, że perspektywy te ograniczają się do zaledwie paru sektorów – finansowego, doradztwa strategicznego, firm prawniczych oraz wiodących międzynarodowych przedsiębiorstw, w których coraz większą rolę odgrywają giganci technologiczni. Dużą część tego segmentu rynku pracy Markovits określa mianem „przemysłu ochrony dochodów”, a więc działalności mającej zabezpieczyć przed wpływem regulacji prawnych (doradcy finansowi, eksperci od księgowości, prawnicy). Korzyści dla ich klientów są ogromne, co przekłada się na niewyobrażalne zarobki. Czy jednak czerpiemy z takiego podziału pracy i zysków jako całościowe społeczeństwo? Niewiele na to wskazuje.

To, jakie kompetencje cenimy i uznajemy za warte nagradzania, nie wynika z praw natury, ale z systemu gospodarczego, w którym żyjemy. Ideologiczna władza ekonomistów sprawiła, że uwierzyliśmy w ten nowy podział przydatności społecznej, zupełnie tak, jakby nie dało się go zbudować inaczej. Tymczasem zdolności matematyczne analityków finansowych pracujących przy instrumentach pochodnych na nic zdałyby się nie tylko w społecznościach rolniczych, ale nawet jeszcze parę dekad temu. Ich niewątpliwa kompetencja nie jest równoznaczna ze społeczną użytecznością, ale z przydatnością w ramach systemu zbudowanego w okresie zaledwie jednego pokolenia.

Przeciwnicy interwencji państwa w gospodarkę ­­(w Polsce chociażby przedstawiciele Forum Obywatelskiego Rozwoju) regularnie powtarzają, że jakiekolwiek zmiany prawne, mające na celu walkę z rajami podatkowymi czy obchodzenie regulacji prawa pracy, prawa prywatności czy prawa ochrony środowiska, są nieskuteczne tak długo, jak długo po jednej stronie mamy nisko opłacanych urzędników, a po drugiej – armię znacznie lepiej wykształconych i zarabiających prawników i konsultantów, których głównym celem jest znalezienie nowych sposobów na obejście przepisów. W odpowiedzi warto jednak przywołać przykład mafii – czy wysokie łapówki dla policjantów i sędziów od handlarzy narkotyków (znacznie przekraczające ich pensje) miałyby być argumentem za rezygnacją ze zwalczania przestępczości zorganizowanej? Ponadto za takim stanem rzeczy nie kryje się żadna uniwersalna prawda. W latach 60. wysokiej rangi biurokraci zarabiali podobnie do pracowników firm na szczeblach menedżerskich, pensje kongresmenów przewyższały dochody lobbystów, a sekretarz skarbu przynosił do domu podobną pensję co prezes banku. Dziś parlamentarzyści na lobbystycznej emeryturze dostają dziesięciokrotnie lepsze warunki finansowe, partnerzy w najsłynniejszych kancelariach prawnych mają dwudziestokrotnie lepsze zarobki niż sędziowie Sądu Najwyższego, a dochody prezesów największych instytucji finansowych są sto razy wyższe niż sekretarza skarbu. Jak pokazuje Markovits, kryje się za tym nie ekonomiczna nieuchronność, ale polityczny wybór.

Merytokracja sama w sobie jest więc pustym słowem, bo to od nas zależy zdefiniowanie tego, co uznamy za kompetencje czy zdolności. Podobnie nie istnieje coś takiego, jak „pozostawienie decyzji rynkom”, bo to państwo – za pomocą przepisów prawnych – tworzy i definiuje rynek. Każda forma merytokracji jest zatem tworem państwa, a więc przedmiotem decyzji, na które w systemie demokratycznym w teorii wszyscy mamy wpływ. To do nas należy decyzja, czy chcemy żyć w społeczeństwie opartym na skrajnych nierównościach, w którym najbogatsi i tak drżą o przyszłość swoich dzieci, a pozostałe 90 procent nie ma nawet o co drżeć, bo przegrywa już na starcie, czy bardziej przekonuje nas wizja silnej, wiodącej udane życie zawodowe klasy średniej i wyższej, których nie dzieli rozległa przepaść. Jeśli chcemy uratować demokrację przed niszczącą ją polaryzacją, odpowiedź wydaje się prosta.

Złote monety z symbolami świata, serca i gołąbkiem pokoju.

Ekonomia obwarzanka

Do podobnej zmiany optyki nawołuje w swojej książce Ekonomia obwarzanka ekonomistka Kate Raworth. Jej dzieło jest często określane mianem manifestu „nowej ekonomii” lub po prostu „nową teorią ekonomii”. Bardziej zasadne byłoby jednak określenie przesłania Ekonomii obwarzanka jako głosu nawołującego do powrotu do takiej wizji polityki, w której rachunek ekonomiczny był zaledwie jednym z wielu kryteriów do oceny stojących przed nami wyzwań. Propozycja Raworth opiera się więc na redefinicji przestrzeni, w której możemy dokonywać rozmaitych wyborów. Wewnętrzne ściany obwarzanka określają minima socjalne, niezbędne do stabilnego życia społecznego i politycznego w takich dziedzinach, jak zdrowie publiczne, dostęp do zasobów naturalnych, reprezentacja polityczna, podstawowe potrzeby życiowe, edukacja czy równość praw. Zewnętrzne ściany obwarzanka stanowią nasze ograniczenia ekologiczne, których przekroczenie jest zagrożeniem dla stabilnego życia na Ziemi. Obie ściany obwarzanka to granice wyborów politycznych, których możemy dokonywać bez wywołania egzystencjalnego zagrożenia dla naszej cywilizacji.

Jednym z głównych zarzutów formułowanych wobec Ekonomii obwarzanka jest to, że autorka nie proponuje żadnych konkretnych teorii ekonomicznych pozwalających na wcielenie jej wizji – i przy okazji uratowanie świata przed katastrofą – w życie. Pytanie jednak brzmi, czy było to aby na pewno celem jej książki. Propozycja Raworth przypomina swoim przesłaniem debaty w amerykańskim Kongresie w połowie lat 70., dotyczące tego, jak prognozować potencjalne wpływy ustaw na gospodarkę. Ówczesne dyskusje na temat założeń przyjmowanych w modelach ekonomicznych używanych przez Kongres miały na celu zakorzenienie w amerykańskich debatach legislacyjnych prostego rachunku ekonomicznego – uwzględniania wpływu podejmowanych decyzji nie tylko na wzrost gospodarczy i bilans budżetowy, ale również na bezrobocie czy inflację. Dziś do tej puli z pewnością dopisalibyśmy kondycję środowiska naturalnego.

Sukces tamtych debat, rozumiany jako uznanie wybranych wskaźników gospodarczych za niezbędne kryteria oceny ustawodawstwa, okazał się niekwestionowalny. Koncepcja obwarzanka, opisana przez Raworth, stanowi więc przede wszystkim podstawę do dyskusji o tym, według jakich wskaźników powinniśmy oceniać ustawy, jeśli nasze społeczeństwa chcą przetrwać i harmonijnie się rozwijać. Nie rości sobie prawa do miana gotowej odpowiedzi na każdy ekonomiczny dylemat.

Potencjał koncepcji Raworth dostrzegają zresztą samorządy niektórych europejskich i północnoamerykańskich miast. Na przykład Amsterdam i Bruksela postanowiły oprzeć swoją przyszłą politykę miejską na opisanych w Ekonomii obwarzanka kryteriach. Nowe inwestycje publiczne są tam projektowane w sposób, który ma minimalizować koszty środowiskowe i emisji gazów cieplarnianych, nowe osiedla dążą do zeroemisyjności i priorytetyzują mieszkania socjalne. Idee obwarzanka mają być wcielane w życie na wszystkich poziomach – gdy Amsterdam postanowił na początku pandemii zadbać o pomoc dla mieszkańców bez komputerów, zamiast zamówienia publicznego postawił na inicjatywę wykupywania starego, nieużywanego sprzętu elektronicznego od obywateli i odnawianie go tak, aby zmniejszyć ilość elektroodpadów.

Dobra ekonomia

Skidelsky, Markovits i Raworth mówią w pewnym sensie coś podobnego – że pierwszym krokiem nowej ekonomii powinno być odsunięcie od niej starych ekonomistów. Pozostawione przez nich brzemię jest faktycznie trudne do udźwignięcia – od przesadnego optymizmu i arogancji na temat zbudowanej na wątpliwych podstawach metodologii, przez obsesję związaną ze wzrostem gospodarczym kosztem innych wskaźników (takich jak jakość życia większości czy przetrwanie planety), po rzekomą obiektywność, jaką miał zapewnić fakt, że ekonomia zajmuje się opisywaniem preferencji, a nie ich wartościowaniem. Rodzi się z tego jednak dość fundamentalne pytanie: czy w nowej ekonomii jest w ogóle miejsce na ekonomię?

Odpowiedź jest dość prosta: owszem, pod warunkiem że pod pojęcie „ekonomii” podłożymy nieco inne założenia. Tak zdają się mówić Esther Duflo i Abhijit V. Banerjee, małżeństwo ekonomistów z Uniwersytetu MIT, którzy zostali laureatami ekonomicznego Nobla w 2019 roku. Ich najnowsza książka Good Economics. Nowe rozwiązania globalnych problemów stanowi próbę przywrócenia godności ekonomii, nadszarpniętej przez tych ekonomistów (i polityków) którzy w ideologicznym zaślepieniu nadali tej dyscyplinie złą renomę. Podczas gdy książki Skidelsky’ego i Raworth czyta się jak akty oskarżenia wobec tego, czym stała się ekonomia w ciągu ostatnich pięciu dekad, a dzieło Markovitsa jak studium przypadku tego, jak podstawowy moralny drogowskaz oceny naszych systemów gospodarczych, czyli merytokracja, wiedzie nas na manowce, Duflo i Banerjee pokazują, że ekonomia może być częścią rozwiązania obecnego kryzysu.

Good Economics nie ma miejsca na rewolucyjną nową ekonomię, próbującą na nowo wymyślić podwaliny całej dziedziny, ale trudno znaleźć w niej też przykłady starej, aroganckiej ekonomii, dającej łatwe i krótkie odpowiedzi na długie i trudne pytania.

Piszą więc o najbardziej wpływowych zagadnieniach gospodarczych ostatnich lat: migracji, globalizacji, robotyzacji, wpływie gospodarki na klimat, programach społecznych opartych na transferach pieniężnych, roli rządu w gospodarce oraz o tym, czy warto w ogóle zajmować się wzrostem gospodarczym. Zamiast uprawiania ideologii poszukują w kolejnych rozdziałach odpowiedzi na konkretne pytania: Czy imigranci zabierają pracę lokalnym społecznościom? Kto traci na handlu międzynarodowym? Kto powinien ponosić koszty walki z katastrofą klimatyczną? Szukając odpowiedzi, analizują setki badań empirycznych, na podstawie których udzielają następnie konkretnych wskazówek – zarówno rządzącym, jak i nam, wyborcom.

Good Economics nie ma miejsca na rewolucyjną nową ekonomię, próbującą na nowo wymyślić podwaliny całej dziedziny, ale trudno znaleźć w niej też przykłady starej, aroganckiej ekonomii, dającej łatwe i krótkie odpowiedzi na długie i trudne pytania. To ostrożne, sumienne podejście pasuje jak ulał do Duflo i Banerjee, którzy otrzymali Nobla właśnie za terenowe badania w małej skali, których ambicją było znalezienie odpowiedzi na konkretne problemy, z jakimi zmagają się mieszkańcy krajów globalnego Południa – takich jak na przykład to, czy siatki chroniące przed komarami (a co za tym idzie – malarią) są lepiej wykorzystywane, gdy są rozdawane za darmo, czy wtedy, gdy pobiera się za nie nominalną opłatę, co miałoby potencjalnie sprawić, że będą faktycznie używane (uwaga: rozdawanie przynosi lepsze rezultaty).

Ten swoisty pozytywizm, rozumiany jako postulat nowego kształtu pracy organicznej, przebija ze stron Good Economics od początku do końca. Ale szczególnie ożywcza jest w tym podejściu pokora, z jaką Duflo i Banerjee podchodzą do postulowanych propozycji. Wbrew buńczucznemu podtytułowi mamy do czynienia raczej ze zniuansowaną „próbą udzielenia pomocnych porad w zakresie walki z globalnymi problemami”. To właśnie ta pokora nadaje tej książce większej powagi niż pisane z pozycji niekwestionowanego autorytetu przykazania tych ekonomistów, którzy najgłośniej krzyczą z telewizorów.

Nie szukajcie już jednorękich ekonomistów

Od swojego zarania ekonomia była nazywana ponurą nauką. Działo się tak głównie z racji jej głównego przesłania, zgodnie z którym każdy wybór, którego dokonujemy, ma swój określony koszt. Możemy zjeść ciastko albo mieć ciastko. Jeśli nie płacimy za jakąś aktywność pieniędzy, to i tak płacimy za nią swoim czasem. Ekonomia jest nauką o dokonywaniu wyborów w świecie ograniczonych środków.

Współczesne prezentowanie ekonomii jako nauki o twardych, nieubłaganych prawach rynku tylko pozornie wpisuje się w to historyczne rozumienie. W rzeczywistości dzisiejsze ujęcie ekonomii najczęściej całkiem je wymazuje. Czym innym jest stwierdzenie, że decyzja o podniesieniu lub nie stóp procentowych jest wyborem pomiędzy inflacją a bezrobociem, a czym innym obwieszczenie, że wybór między rynkiem a państwem jest wyborem pomiędzy dobrobytem a biedą czy bankructwem. To drugie, jak jasno mówiła Margaret Thatcher, jest w rzeczywistości proklamacją o nieistnieniu alternatywy.

Amerykański prezydent Harry Truman powiedział podobno swoim doradcom, że mają znaleźć mu jednorękiego ekonomistę. Posłużył się w tym stwierdzeniu grą słowną – w języku angielskim zwrot „z jednej strony…, z drugiej strony” brzmi w bezpośrednim tłumaczeniu „na jednej ręce…, na drugiej ręce”. Ekonomiści doradzający Trumanowi irytowali go tym, że uporczywie przedstawiali mu obie strony medalu. Tłumaczyli dylemat, zamiast dawać odpowiedź. Ta pozostawała politycznym wyborem między dwoma rozrysowanymi przez nich scenariuszami. Truman chciał jednorękiego ekonomisty, który z politycznego wyboru uczyni ekonomiczną konieczność. Od czterech dekad żyjemy w świecie zdominowanym przez jednorękich ekonomistów.

Przed przesadną butą przestrzegał ekonomistów sam Friedrich von Hayek, noszony na sztandarach przez współczesnych apologetów determinizmu ekonomicznego. W swoim przemówieniu w trakcie bankietu noblowskiego na jego cześć austriacki filozof i ekonomista wyraził swój sceptycyzm wobec decyzji o ustanowieniu ekonomicznego Nobla, którym został właśnie nagrodzony. Jak tłumaczył, „Nagroda Nobla nadaje jej laureatowi autorytet, którego w ekonomii żadna osoba mieć nie powinna. Ekonomiści wpływają przede wszystkim na laików – polityków, dziennikarzy, urzędników i szeroko pojętą debatę publiczną. Nie ma żadnego uzasadnienia, aby ktoś, kto dokonał istotnego wkładu w dziedzinę nauk ekonomicznych, miał być traktowany jak wszystkowiedzący w kwestii każdego problemu społecznego. Tymczasem media traktują go w taki sposób tak długo, aż sam zaczyna w to wierzyć” [przeł. M.W.]. Na koniec toastu Hayek przywołał słowa Alfreda Marshalla, jednego z ojców współczesnej ekonomii: „adepci nauk społecznych muszą bać się społecznego uznania – zło czyha na nich, gdy wszyscy mówią o nich dobrze”.

Podstawowym krokiem niezbędnym do wyjścia z tej sytuacji nie jest znalezienie leworękich ekonomistów, mających zastąpić ich nadających od parudziesięciu lat ton debacie praworękich adwersarzy. Zamiast tego należy przede wszystkim przywrócić ekonomii jej pomocniczą, doradczą rolę w procesie politycznym, jako metody lepszego rozumienia dylematów, przed którymi stoimy, a nie wyroczni dyktującej kolejne kroki. Idąc za głosem gigantów ekonomii – w tym cytowanych powyżej Hayeka i Marshalla – trzeba zrozumieć, że ekonomia nie zastąpi nam aksjologii. W obliczu kryzysu demokracji, postępującej katastrofy klimatycznej i zagrożeń, które obnażyła przed nami pandemia, łatwo dostrzec, że istnieją wartości istotne dla naszego dobrobytu, a nawet niezbędne dla naszego przetrwania, których nie da się zamknąć w prostej kalkulacji produktu krajowego brutto. Albo w bajce o dwóch myszach w Ameryce.

Esej jest częścią cyklu Ekonomia 2.0.

Fundację Pismo, wydawcę magazynu „Pismo”, wspiera Orange.

Grafika kierująca do spisu treści lipcowego numeru Pisma (07/2022).

Esej ukazał się w lipcowym numerze miesięcznika „Pismo. Magazyn Opinii” (7/2022) pod tytułem W świecie jednorękich ekonomistów. Jest częścią cyklu Ekonomia 2.0.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00