Wersja audio
Matko
Piszę do domu
Jestem sama i
oddaj mi moje ciało.
SUSAN GRIFFIN
Gdy siadam do pisania, obok mnie leży otwarta teczka, z której wysypują się odwołania i cytaty, wszystkie zapewne istotne, ale żaden nie pomaga mi zacząć. To sedno mojej książki – do jej pisania przystępuję jako kobieta, która wyszła na świat spomiędzy nóg matki i raz po raz, na różne sposoby próbowała do tej matki wrócić, przejąć ją na nowo i zostać przez nią przejęta, znaleźć wzajemne potwierdzenie u innej kobiety i z inną kobietą, potwierdzenie, jakiego zarówno córki, jak i matki łakną, od którego się odsuwają i które czynią dla siebie nawzajem możliwym lub niemożliwym.
Każda kobieta zaznaje po raz pierwszy ciepła, pożywienia, czułości, bezpieczeństwa, zmysłowości i wzajemności od swojej matki. To pierwotne otulenie jednego kobiecego ciała drugim może prędzej czy później zostać zaniechane lub odepchnięte, odbierane jako dławiąca zaborczość, jako odrzucenie, pułapka lub tabu; jednak na początku to właśnie jest cały świat. Rzecz jasna, niemowlę płci męskiej również najpierw poznaje czułość, pożywienie i wzajemność kobiecego ciała. Ale zinstytucjonalizowana heteroseksualność i zinstytucjonalizowane macierzyństwo wymagają, by dziewczynka przeniosła te pierwsze uczucia zależności, erotyzmu, wzajemności z pierwszej kobiety na mężczyznę, jeśli ma być definiowana jako „normalna” kobieta – to znaczy taka, która kieruje najintensywniejszą energię psychiczną i fizyczną ku mężczyznom.
Matki i córki zawsze wymieniały się między sobą – poza ustnie przekazywaną tradycją kobiecego przetrwania – wiedzą, która jest podprogowa, subwersywna, przedsłowna: ta wiedza przepływa między dwoma podobnymi ciałami, z których jedno spędziło dziewięć miesięcy wewnątrz drugiego.
Widziałam krew menstruacyjną matki, zanim zobaczyłam własną. Jej ciało było pierwszym kobiecym ciałem, na które patrzyłam, żeby zrozumieć, czym są kobiety, czym ja powinnam być. Pamiętam, jak kąpałam się z nią w upalne lata wczesnego dzieciństwa, jak bawiłam się z nią w chłodnej wodzie. Jako małe dziecko uważałam, że jest piękna; reprodukcja Wenus Botticellego na ścianie, na wpół uśmiechnięta bogini z rozwianymi włosami, kojarzyła mi się właśnie z nią. Na początku okresu dojrzewania wciąż zerkałam ukradkiem na ciało matki i mgliście sobie wyobrażałam: ja też będę miała piersi, pełne biodra, włosy między udami – nieważne, co to wówczas dla mnie znaczyło, pełna ambiwalencji wobec takich myśli. Pojawiły się też inne refleksje: ja też wyjdę za mąż, będę miała dzieci, ale nie tak jak ona. Znajdę sposób, żeby zrobić to wszystko inaczej.
Napięte, szczupłe ciało ojca nie zawładnęło moją wyobraźnią, choć władczość i kontrola przenikały przez nie niczym elektryczne włókna. Zdarzało mi się dostrzec jego penisa, kiedy zwisał pod luźno przewiązanym szlafrokiem. Ale bardzo wcześnie zrozumiałam, że ojciec i matka różnią się od siebie. To jego głos, obecność, sposób bycia dominowały w całym domu. Nie pamiętam, kiedy kobieca zmysłowość mojej matki, rzeczywistość jej ciała zaczęły ustępować charyzmie asertywnego umysłu i temperamentu ojca; być może wtedy, gdy na świat przyszła moja siostra, a on zaczął mnie uczyć czytania.
Już samo imię matki działało na mnie w dzieciństwie niczym magia: Helen. Nadal uważam, że to jedno z najpiękniejszych imion. Podczas lektury greckich mitów w bardzo młodym wieku poniekąd utożsamiałam Helen, moją matkę, z Heleną Trojańską; a może nawet bardziej z wierszem Poego Do Heleny, który mój ojciec lubił cytować:
Heleno! dla mnie urok twój
Jest, jak te barki, co przed laty
Koiły ciężki drogi znój,
Cicho wędrowca w swoje światy
Niosąc przez wonne mórz bławaty.
(przeł. Władysław Nawrocki)
Naturalnie była dla mnie rodzimym brzegiem – Helen, moja matka; w tym wierszu chyba po raz pierwszy usłyszałam własne tęsknoty, tęsknoty dziecka płci żeńskiej, wyrażone przez poetę płci męskiej, głosem mężczyzny – mojego ojca.
Ojciec dużo mówił o pięknie i potrzebie doskonałości. Uważał kobiece ciało za nieczyste; nie lubił jego naturalnych zapachów. Jego bezcielesność była sposobem na odcięcie się od tej niższej sfery, w której kobiety pociły się, wydalały, krwawiły co miesiąc, zachodziły w ciążę (moja matka zauważyła w ostatnich miesiącach ciąży, że ciągle odwracał wzrok od jej ciała). Być może było w tym coś bardzo żydowskiego, ale także bardzo południowego: „czysta”, a zatem bezkrwawa biała kobieta miała być czymś na kształt gardenii, bladej w świetle księżyca, zabarwiającej się na brzegach płatków przy każdym dotyku.
Przeczytaj też: Jak praktykować siostrzeństwo?
Ale wczesna przyjemność i otucha, jakie znajdowałam w ciele matki, zostawiły, jak sądzę, ślad, który nigdy całkowicie nie zniknął, nawet w tych latach, kiedy jako córka swojego ojca cierpiałam z powodu niezrozumiałej cielesnej nienawiści do samej siebie, charakterystycznej dla kobiet, które patrzą na siebie oczami mężczyzn. Ufałam przyjemnościom, jakie mogłam czerpać z własnego ciała, nawet w czasach, gdy słowa „masturbacja” nikt nie wypowiadał na głos.
Bez wątpienia matka zdecydowanie zabroniłaby mi takich przyjemności, gdyby o nich wiedziała. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że w końcu pokochałam własne ciało dzięki temu, że najpierw pokochałam jej ciało, że było to ważne dziedzictwo po matce. Wiedziałam, że nie jestem bezcielesnym intelektem. Mój umysł i ciało mogły być podzielone, jak gdyby między ojca i matkę; ale miałam jedno i drugie.
Matki i córki zawsze wymieniały się między sobą – poza ustnie przekazywaną tradycją kobiecego przetrwania – wiedzą, która jest podprogowa, subwersywna, przedsłowna: ta wiedza przepływa między dwoma podobnymi ciałami, z których jedno spędziło dziewięć miesięcy wewnątrz drugiego. Doświadczenie porodu budzi w córce głębokie echa matki; kobiety często śnią o swoich matkach podczas ciąży i po urodzeniu dziecka.
Alice Rossi sugeruje, że podczas pierwszego karmienia piersią kobieta może poczuć zapach mleka matki. Jeśli chodzi o menstruację, niektóre córki czują kobiecą bliskość ze swoimi matkami, nawet jeśli relacja ta jest na ogół bolesna i pełna konfliktów.
Trudno pisać o własnej matce. Cokolwiek napiszę, opowiadam swoją historię, swoją wersję przeszłości. Gdyby ona miała przedstawić swoją opowieść, odsłoniłyby się inne krajobrazy. Jednak zarówno w moim, jak i w jej krajobrazie pozostałyby stare, tlące się obszary głęboko gorejącego gniewu. Przed ślubem moja matka przez wiele lat na poważnie uczyła się gry na fortepianie i studiowała kompozycję. Urodzona w miasteczku na Południu, wychowana przez silną, lecz sfrustrowaną kobietę, zdobyła stypendium naukowe u dyrektora Peabody Conservatory w Baltimore, a dzięki prowadzeniu zajęć w szkołach dla dziewcząt zapracowała na dalsze studia w Nowym Jorku, Paryżu i Wiedniu.
Od szesnastego roku życia była młodą damą, która w każdej chwili mogła wyjść za mąż, ale posiadała także niezwykłe, jak na swoje czasy i otoczenie, talent, determinację i niezależność. Czytała – i to dużo – oraz pisała, o czym świadczą jej dzienniki z czasów mojego dzieciństwa i dzisiejsze listy, z wdziękiem i przenikliwością.
Wyszła za mąż za mojego ojca po dziesięcioletnim narzeczeństwie, a w tym czasie on ukończył studia medyczne i zaczął zdobywać pozycję na polu medycyny akademickiej. Po ślubie matka zrezygnowała z możliwości kariery koncertowej, choć przez kilka lat komponowała i nadal jest utalentowaną oraz zaangażowaną pianistką. Mój ojciec, błyskotliwy, ambitny i zapatrzony we własne dążenia, zakładał, że ona poświęci swoje życie ulepszaniu jego życia. Miała zarządzać jego domem z klasą i elegancją, jak przystało na żonę profesora medycyny, choć przy ograniczonym budżecie; miała „ciągnąć” swoją muzykę, choć nie było mowy o tym, by komponowanie i ćwiczenia mogły konkurować z obowiązkami żony i matki. Miała urodzić mu dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę.
Musiała rozliczać domowe rachunki do ostatniego centa – wciąż widzę te wielkie niebieskoszare księgi, zapisane jej wyraźnym, zdecydowanym pismem; jeździła tramwajem, a później, gdy stać ich było na samochód, woziła mojego ojca do i z laboratorium lub na wykłady, często czekając na niego godzinami. Wychowała dwójkę dzieci i uczyła nas wszystkich przedmiotów, w tym muzyki. (Żadna z nas nie została wysłana do szkoły aż do czwartej klasy). Jestem pewna, że czuła się odpowiedzialna za wszelkie nasze niedociągnięcia.
Mój ojciec, podobnie jak transcendentalista Bronson Alcott, wierzył, że on (a raczej jego żona) może wychowywać dzieci wedle swojego niepowtarzalnego moralnego i intelektualnego planu, tym samym pokazując światu wartości oświeconego, nieortodoksyjnego rodzicielstwa. Wierzę, że moja matka, podobnie jak Abigail Alcott, początkowo szczerze i entuzjastycznie zaangażowała się w ten eksperyment, a dopiero później odkryła, że realizując intensywny, perfekcjonistyczny program mojego ojca, popadła w konflikt z własnym głęboko zakorzenionym instynktem macierzyńskim.
Jak Abigail Alcott, również zapewne doszła do wniosku, że o ile jej mąż mógł rozwijać idee, o tyle ich codzienna, rozpisana na godziny rutyna miała zależeć od niej („«Pan A. pomaga mi w kwestiach ogólnych, ale w szczegółach nikt nie może mi pomóc» – żaliła się. […]. Co więcej, poglądy męża sprawiały, że nieustannie zastanawiała się, czy dobrze wykonuje powierzone jej zadania. «Czy robię to, co słuszne? Czy robię dość? Czy robię za dużo?»” Gdy Louisa, druga córka Alcottów, zaczęła okazywać „temperament” i „krnąbrność”, ojciec obwinił matkę za przekazanie tych cech). W instytucji macierzyństwa to właśnie matkę obwinia się w pierwszej kolejności, jeśli teoria okaże się niemożliwa do zrealizowania w praktyce lub jeśli cokolwiek pójdzie nie tak. Jednak moja matka pod jednym względem zawiodła już wcześniej: nie urodziła syna.
Instytucja macierzyństwa uznaje wszystkie matki za mniej lub bardziej winne tego, że zawiodły swoje dzieci; a od mojej matki w szczególności oczekiwano, że pomoże stworzyć, zgodnie z planem mojego ojca, idealną córkę.
Przez lata czułam, że wybrała mojego ojca zamiast mnie, poświęciła moje dobro na rzecz jego potrzeb i teorii. Kiedy urodziło się moje pierwsze dziecko, ledwo utrzymywałam kontakt z rodzicami. Walczyłam z ojcem o prawo do własnego życia emocjonalnego i tożsamości wykraczającej poza jego potrzeby i teorie. Wszyscy znaleźliśmy się w impasie. Wychodząc z lęku, wyczerpania i wyobcowania, jakie przyniósł pierwszy poród, nie potrafiłam przyznać się nawet przed samą sobą, że chciałabym mieć przy sobie matkę, nie mówiąc już o tym, żeby jej to zakomunikować. Kiedy odwiedziła mnie w szpitalu, żadna z nas nie potrafiła uwolnić się od zawiłych uczuć, które spowijały salę, od splątanej nici biegnącej wstecz do momentu, kiedy ona trudziła się przez trzy dni, by mnie urodzić, a ja nie okazałam się synem. Teraz, dwadzieścia sześć lat później, leżałam w szpitalu zakaźnym z alergią, ze skórą pokrytą tajemniczą wysypką, z opuchniętymi ustami i powiekami, z poranionym i pozszywanym ciałem, a w łóżeczku obok mojego łóżka spało idealne, złote dziecko płci męskiej, które wydałam na świat. Jak mogłam zinterpretować jej uczucia, skoro nie potrafiłam rozszyfrować własnych? Moje ciało przemówiło aż nazbyt elokwentnie, ale z medycznego punktu widzenia było to tylko moje ciało. Chciałam, by znów mi matkowała, by tuliła moje dziecko w ramionach, tak jak kiedyś trzymała mnie. Ale to niemowlę stanowiło również rzuconą rękawicę: oto mój syn. Po części chciałam poprosić ją o błogosławieństwo dla niego, po części zaś – trzymać go w ramionach jako znak zwycięstwa w naszej tragicznej, niepotrzebnej rywalizacji kobiet.
Ale ja dopiero zaczynałam. Teraz wiem, czego wówczas nie mogłam wiedzieć – że pośród plątaniny uczuć między nami, za tym kluczowym, choć odrealnionym spotkaniem, kryło się jej poczucie winy. Wkrótce miałam zrozumieć całą wagę i ciężar matczynego poczucia winy, tego codziennego, conocnego, cogodzinnego pytania: „Czy robię to, co słuszne? Czy robię dość? Czy robię za dużo?”. Instytucja macierzyństwa uznaje wszystkie matki za mniej lub bardziej winne tego, że zawiodły swoje dzieci; a od mojej matki w szczególności oczekiwano, że pomoże stworzyć, zgodnie z planem mojego ojca, idealną córkę. Ta „idealna” córka, choć rozwijała się zadowalająco przedwcześnie, szybko nabawiła się tików i napadów złości, a w wieku dwudziestu dwóch lat trwale okulała z powodu artretyzmu.
W końcu oparła się wiktoriańskiemu paternalizmowi ojca, jego uwodzicielskiemu urokowi i despotycznemu okrucieństwu, wyszła za mąż za rozwiedzionego doktoranta, zaczęła pisać „nowoczesną”, „mętną”, „pesymistyczną” poezję, pozbawioną płynnej słodyczy jak u Tennysona, miała czelność zajść w ciążę i wydać na świat żywe dziecko. Przestała być skromnym i nad wiek rozwiniętym dzieckiem czy rozpoetyzowaną, uwodzicielską nastolatką. Coś, zdaniem mojego ojca, poszło nie tak. Mogę sobie wyobrazić, że niezależnie od tego, co jeszcze czuła moja matka (a wiem, że częściowo była po mojej stronie), została również obarczona poczuciem winy. Domyślam się, że pod „odrętwieniem”, którego, jak mi powiedziała, doświadczyła w tamtym czasie, kryły się wyrzuty sumienia Każdej Matki, ponieważ sama tego doznałam.
Ale jeszcze tego nie wiedziałam. Niełatwo mi teraz pisać o matce, ponieważ zbyt dobrze to wszystko znam. Z trudem przychodzi mi opisywanie tego, jak to było być jej córką, ale czuję, że się dzielę, wślizguję się pod jej skórę; pewna część mnie zbyt mocno się z nią utożsamia. Wiem, że nadal tkwią we mnie głębokie pokłady gniewu wobec niej: to gniew czterolatki zamykanej w szafie (na polecenie ojca, ale wykonała je matka) za dziecinne zachowanie; gniew sześciolatki zmuszanej do zbyt długich ćwiczeń gry na pianinie (znowu za jego namową, ale to ona udzielała lekcji), dopóki nie rozwinęła się u mnie cała gama tików mimicznych. (Jako matka wiem, czym jest tik mimiczny dziecka – przeszywającym ciało poczuciem winy i bólu). Wciąż czuję gniew ciężarnej córki, która rozpaczliwie pragnie matki i czuje, że ta przeszła na stronę wroga.
Przeczytaj też: Kłamstwa o mojej matce
I wiem, że w niej też musi drzemać głęboki gniew; każda matka doświadczyła przytłaczającego, niedopuszczalnego gniewu na swoje dzieci. Kiedy myślę o warunkach, w jakich została matką, niemożliwych oczekiwaniach, niechęci ojca do kobiet w ciąży, jego nienawiści do wszystkiego, czego nie mógł kontrolować, mój gniew na nią rozpływa się w żalu i gniewie za nią, a potem znów staje się gniewem na nią: pradawnym, nieoszlifowanym gniewem dziecka.
Moja matka żyje dziś jako niezależna kobieta, którą powinna być od początku. Jest kochaną, uwielbianą babcią, odkrywczynią nowych światów; żyje teraźniejszością i przyszłością, nie zaś przeszłością. Nie snuję już marzeń o jakiejś nieskończenie uzdrawiającej rozmowie z nią (myślę zresztą, że o takich rzeczach marzą dzieci nieuzdrowione), w której mogłybyśmy pokazać wszystkie nasze rany, wyjść poza ból, który dzieliłyśmy jako matka i córka, powiedzieć sobie wreszcie wszystko. Ale kiedy piszę te słowa, przyznaję przynajmniej, jak ważne jest i było dla mnie jej istnienie.
Na początku nowej fali dwudziestowiecznego feminizmu zbyt łatwo przychodziło nam analizować opresje ze strony matek, rozumieć „racjonalnie” – i poprawnie – dlaczego matki nie nauczyły nas być amazonkami, dlaczego krępowały nam stopy lub po prostu nas zostawiały. Ta analiza była trafna, a nawet radykalna; jednak, podobnie jak każde wąsko interpretowane stanowisko polityczne, zakładała, że świadomość wie wszystko. W większości z nas wciąż tkwiła mała dziewczynka tęskniąca za kobiecą opieką, czułością i akceptacją, za kobiecą siłą użytą w naszej obronie, za kobiecym zapachem, dotykiem i głosem, za kobiecymi silnymi ramionami, które otaczają nas w momentach strachu i bólu.
Każda z nas tęskniłaby za matką, o której mówi Christabel Pankhurst, że „z góry licząc się z kosztami [swojego sufrażystowskiego aktywizmu], była gotowa je ponieść dla dobra kobiet”. Nie wystarczyło zrozumieć naszych matek; kiedy starałyśmy się odnaleźć w sobie siłę jako kobiety, potrzebowałyśmy ich jak nigdy dotąd. Krzyk tego dziecka płci żeńskiej w nas nie musi być czymś wstydliwym ani wstecznym; to zalążek naszego pragnienia stworzenia świata, w którym silne matki i silne córki będą zjawiskiem oczywistym.
Bez względu na nasze przebaczenie na poziomie racjonalnym, bez względu na miłość i siłę poszczególnych matek, dziecko w nas, mała kobieta, która dorastała w świecie kontrolowanym przez mężczyzn, nadal czuje się chwilami boleśnie pozbawiona matczynej opieki.
Musimy zrozumieć tę dwojaką perspektywę, w przeciwnym razie nigdy nie zrozumiemy samych siebie. Wiele z nas doświadczyło matkowania w sposób, którego nie jesteśmy w stanie nawet dostrzec; wiemy tylko, że nasze matki były w jakiś niepojęty sposób po naszej stronie. Ale jeśli matka nas opuściła, umierając lub oddając nas do adopcji, albo dlatego, że życie wpędziło ją w alkohol, narkotyki, chroniczną depresję czy obłęd, jeśli musiała zostawiać nas z obojętnymi, niedbającymi o nas obcymi osobami, żeby zarabiać na nasze jedzenie, ponieważ instytucjonalne macierzyństwo nie przewiduje żadnych udogodnień dla zarobkujących matek; jeśli starała się być „dobrą matką” zgodnie z wymogami instytucji i w ten sposób zmieniła się w zalęknioną, zamartwiającą się, purytańską strażniczkę naszego dziewictwa; lub jeśli po prostu nas opuściła, ponieważ potrzebowała życia bez dziecka – bez względu na nasze przebaczenie na poziomie racjonalnym, bez względu na miłość i siłę poszczególnych matek, dziecko w nas, mała kobieta, która dorastała w świecie kontrolowanym przez mężczyzn, nadal czuje się chwilami boleśnie pozbawiona matczynej opieki.
Jeśli możemy stawić czoła temu paradoksowi i rozwikłać tę sprzeczność, zmierzyć się do granic możliwości z zagubioną pasją tej małej dziewczynki, wówczas możemy zacząć ją przekształcać, a ślepy gniew i gorycz, które wielokrotnie wybuchały wśród kobiet próbujących wspólnie zbudować polityczny ruch, mogą zostać poddane alchemicznej obróbce. Przed siostrzeństwem istniała wiedza – być może nietrwała i fragmentaryczna, ale pierwotna i kluczowa – macierzyństwa i córkostwa.
Przełożyła Kaja Gucio
Fragment pochodzi z tomu Eseje zebrane. Kultura, polityka, poezja, który w przekładzie Kai Gucio ukaże się w maju 2024 roku nakładem wydawnictwa Karakter.