Wersja audio
Kiedy miałam sześć lat, męczyłam rodziców o Spacerem po głębinach , książkę z dziedziny biologii morskiej, którą pewnego zimowego wieczoru zobaczyłam w witrynie księgarni na ulicy Zwycięstwa w Gliwicach. Zafascynowana zdjęciem na okładce przedstawiającym morskiego anemona i kraba pustelnika pod kopułą błękitnych wód, błagałam tak długo, aż mi ją kupili. Godzinami ślęczałam potem nad cienkim tomikiem, wpatrując się z rozdziawioną buzią w meduzy z przezroczystą krwią, ośmiornice z różowymi mackami i miniaturowe okrzemki.
Gdy wreszcie nauczyłam się czytać, jedną z moich ulubionych rozrywek było wertowanie zniszczonej, należącej do matki Małej encyklopedii zdrowia , co często robiłam ukradkiem, gdyż książka zawierała rysunki i opisy ludzkich organów płciowych. W czwartej klasie pokochałam biologię, w siódmej – chemię, a w ósmej, jak wielu trzynastolatków, zafascynowałam się biologią człowieka, z tym że – w przeciwieństwie do większości kolegów – interesował mnie nie tylko układ rozrodczy i jego fizjologia. Na klasówce tak szczegółowo opisałam oko na podstawie przekroju, który znałam z Małej encyklopedii , że nie zdążyłam odpowiedzieć na pozostałe pytania. Ucząca biologii pani Antończyk zlitowała się i potraktowała to jedno pytanie jako cały test. Dostałam najwyższą ocenę w klasie, jednak z surowym napomnieniem, żebym się nie rozpisywała i nie wdawała w szczegóły.
W sierpniu 1980 roku całą rodziną wyjechaliśmy z Polski: mój tata marzył o lepszym życiu dla swoich dwóch córek, a mamie obiecywał nowy początek burzliwego życia małżeńskiego. Ze słabym angielskim uznałam, że powiedzie mi się tylko w naukach przyrodniczych i matematyce, opartych na pytaniach testowych i międzynarodowym języku symboli. A ponieważ wśród polskich emigrantów panowało przekonanie, że nikt z nas nie ma szans dostać się na medycynę (trzeba było mieć doskonałe stopnie w szkole, odbyć najcięższe kursy przygotowawcze, popracować na ochotnika w …