
Rysunek Anna Głąbicka
Moja apteczka jest dla mnie wehikułem czasu. Ma związek z pamięcią, a kluczową rolę odgrywają w niej zmysły. Wiele lat temu kompozytor Ryūichi Sakamoto podarował mi w prezencie Zu-koh, produkowany w Kioto puder do ciała, który jest japońską alternatywą dla perfum w płynie. Zawiera drobno zmielone przyprawy, zioła i inne składniki pochodzenia naturalnego. Najmocniej wyczuwalna jest wśród nich nuta drzewa sandałowego. Zu-koh traktuję jak talizman. Lubię myśleć, że jego zapach tworzy wokół mnie niewidzialną powłokę ochronną. Każdego ranka po nałożeniu balsamu wcieram proszek w ciało – to mój mały rytuał, który zapewnia mi komfort na resztę dnia. Co roku, gdy odwiedzam Kioto, uzupełniam swój zapas pudru. Obdarowuję nim też bliskich. Stało się to już tradycją.
Ostatnio o zapachach rozmawiałem też z Robertem Henkem [niemieckim muzykiem, twórcą instalacji audiowizualnych i performansów – przyp. red.]. Doszliśmy do wniosku, że są one równie trudne do opisania słowami jak dźwięki. Ich odbiór bazuje na osobistych odczuciach, bo to, co później stanie się wspomnieniem zapachu, w dużej mierze zależy od tego, co przeżywaliśmy w danym momencie. Liczę na to, że w przyszłości uda nam się uchwycić zapach, tak jak dziś rejestrujemy dźwięk na dyktafonie czy obraz w aparacie. Być może wtedy opowieści o tym, jak pachną szpital czy berlińskie metro przestaną być dla jednych językową gimnastyką, a dla drugich – ćwiczeniem wyobraźni.
Wspomnienia kolekcjonuję także za pomocą dźwięków. Ciągłe powiększanie archiwum to najważniejsza część mojej praktyki artystycznej. Trafiają tam zarówno dźwięki znalezione w sieci, na przykład sonifikacje [dźwięki powstałe w wyniku przełożenia fal elektromagnetycznych lub radiowych na akustyczne – przyp. red.] czarnej dziury i pulsara opracowane przez NASA, jak i te, które rejestruję samodzielnie podczas podróży po świecie. W ten sposób utrwaliłem chociażby echolokację nietoperzy, którą własnoręcznie poddałem sonifikacji. To właśnie takie nagrania mają dla mnie największą wartość sentymentalną.
Rdzenna ludność kontynentu amerykańskiego wierzy, że dusza podróżuje wolniej niż ciało, dlatego gdy po wielu godzinach w trasie w końcu dotrę do miasta, w którym gram koncert, to – by na nowo się uziemić – jem coś, co rośnie w glebie. Najczęściej są to ziemniaki, czasem inne warzywa bulwiaste lub korzeniowe. I choć wychodzę z założenia, że ciekawość świata i chęć jego ciągłego odkrywania jest podstawą procesu twórczego, to aby ją utrzymać, od czasu do czasu trzeba uciec od rzeczywistości. Po zakończeniu każdego projektu funduję więc sobie całkowity reset. Znikam na pięć tygodni, nie mówiąc nikomu, co robię ani gdzie jadę, i w samotności ładuję baterie.
Wciąż żywy jest mit artysty self-made mana, który w przypływie pozaziemskiej inspiracji tworzy coś z niczego, a potem staje się ogromnie bogaty. W rzeczywistości jednak za każdym sukcesem stoi grupa ludzi, a przynajmniej tak było w moim przypadku. Dorastałem w Karl-Marx-Stadt (dzisiejszym Chemnitz), w atmosferze schyłku komunizmu, z przeświadczeniem, że wszystko jest możliwe. Choć swoje pierwsze prace pokazywałem już jako nastolatek, nigdy nie zdobyłem formalnego wykształcenia w żadnej z dziedzin sztuki, którymi dziś się zajmuję. Do działania inspirowali mnie brat i przyjaciele. Na początku lat 90. zajęliśmy olbrzymi teren po byłej fabryce w centrum miasta – kilka budynków, w tym dawny browar – i wspólnie stworzyliśmy centrum kultury. Powstały tam galerie, kino i teatr, z czasem otworzyliśmy też siedem pubów. Wtedy ukształtowało się moje podejście do tworzenia sztuki. Zrozumiałem, że nie chcę ograniczać się tylko do jednego medium. Przede wszystkim odkryłem jednak, że w byciu artystą wcale nie chodzi o to, by być samemu.
Rozmawiał i przełożył Mateusz Roesler
Masz przed sobą otwartą treść, którą udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Jeśli nie masz prenumeraty lub dostępu online – zarejestruj się i wykup dostęp.