Hasło „apteczka” przyszło do mnie, kiedy trzy lata temu Dorota Groyecka, redaktorka naczelna nieregularnika Non Fiction poprosiła mnie o krótki tekst o moich ulubionych książkach. Zdałam sobie wtedy sprawę, że to, po pierwsze, zadanie nie do wykonania, bo jak wybrać kilka z tak wielu ważnych (które też zmieniają się w czasie, jedne przychodzą, inne oddalają się ode mnie, jeszcze inne, po latach, wracają żeby na nowo je odkryć i odczytać)? Po drugie, uświadomiłam sobie wtedy też, że obok książek mam pod ręką, czasem dosłownie, również parę innych, ważnych przedmiotów. Mam je wszystkie blisko i traktuję jak podręczną, metaforyczną apteczkę pierwszej pomocy w chwilach trudnych, ale i dobrych. Stąd wziął się pomysł, by o takie apteczki zapytać również innych – i tak powstała rubryka, która co miesiąc ma w „Piśmie” swoje stałe miejsce.
Elektronika nie jest moją mocną stroną. Jestem chyba skazana na życie w analogu, co zresztą sobie chwalę.
Zacznijmy jednak od książek. Pierwsza – Teresy Torańskiej. Są to jedna z tych, do których zaglądam najczęściej. Prawie zawsze wtedy, gdy przygotowuję się do rozmowy (słowo „wywiad” do tego, co robiła Torańska, nie pasuje, raczej „reportaż rozpisany na dialogi”) albo kiedy pracuję nad już zebranym materiałem. Obok niej Bóg zapłać Wojciecha Tochmana. Po ten zbiór reportaży sięgam gdy dotykam cudzego cierpienia i nie wiem jak je opisać, żeby nie ukruszyć albo nasączyć swoim. A gdy nie wiem jak opowiadać o żydowskich losach, zaglądam do książek Hanny Krall. I Mikołaja Grynberga, non fiction i prozy. W czasie pandemicznego zamknięcia otuchy dodawała mi Justyna Dąbrowska i jej zbiory rozmów oraz Czując Agnieszki Jucewicz. To ostatnio mój ulubiony prezent dla bliskich mi osób. Wśród moich tomów są też te poetyckie, bo liryka to najlepsza szkoła kondensacji. I przyjemności, najprostszej, jaką można sobie podarować i do czego stale Was w podcaście „Wiersz na poniedziałek” zachęcam. Wśród tych najważniejszych są: poezje Ryszarda Krynickiego, Zuzanny Ginczanki, Juliana Tuwima, Stanisława Grochowiaka i … Mogłabym tak długo.
A co poza książkami? Notesy, mnóstwo notesów. I karteluszek, bo zapisuję – a potem gubię i nigdy do nich nie wracam – dużo. Luźne myśli, pomysły, zasłyszane zdania, czasem pojedyncze słowa. I długopisy, zwłaszcza jednego rodzaju, które kiedyś kupowałam hurtowo, a potem przez kilka lat nie mogłam nigdzie znaleźć. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że w sklepie papierniczym na tyłach jednej z krakowskich księgarni mogę zrobić zapasy na kolejne lata. Od tamtej chwili to mój rytuał: kiedy jestem w Krakowie zawsze tam zaglądam (zapach sklepu papierniczego też mogłabym zapakować do swojej apteczki).
Mam też piórnik. Drewniany. Zabieram go, gdy ruszam w drogę. Należał do Lidki Ostałowskiej.
Poza tym lubię mieć „pod ręką” jeden film: kiedyś, kiedy pracowałam równolegle na dwóch komputerach, kopie miałam na obu dyskach (i jeszcze trzecią, na zewnętrznym) tak, by mieć pewność, że jeśli będę miała ochotę, mogę go zawsze obejrzeć. To Przypadek Krzysztofa Kieślowskiego.
Ważne są dla mnie też zdjęcia. Kiedy jestem w podróży, nawet tej niezbyt długiej, często przeglądam te, które mam w telefonie. Ostatnio znów zaczęłam wywoływać fotografie by mieć je fizycznie, nie tylko w plikach, które najczęściej giną razem z zepsutym aparatem. Co zdarza mi się, niestety, dość często, elektronika nie jest moją mocną stroną. Jestem chyba skazana na życie w analogu, co zresztą sobie chwalę. To jak z tymi moimi zapisywanymi kartkami, które – jeśli nie są naprawdę ważne – zawsze znajdą sposób, by się zawieruszyć. Zostaje to, co istotne.
Bez tej apteczki nigdzie się nie ruszam.