Ma czternaście lat i słyszy: „To jest twoja kupa gnoju”. Słucha, ale nie rozumie. „Tu są widły, a tam pole. Do roboty”. Nadal nie reaguje, sparaliżowana komendą. To budzi irytację. Dziewczynie nie wypada się sprzeciwiać. Słyszy więc wrzask: „Roztrząsaj to!”.
Anna obciera rękawem pot z czoła. Dusi w sobie płacz. Inaczej usłyszałaby, że jak się nic nie ma i nic nie umie, to nie wolno się mazać.
Gdyby mogła się urodzić jeszcze raz, chciałaby się urodzić przynajmniej w Pucku.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Zamów dostęp online. To tylko 8,99 zł miesięcznie.
Siedzimy naprzeciwko siebie przy stole nakrytym białym obrusem. Ona – dobiegająca dziewięćdziesiątki, ubrana w wełnianą kamizelkę i grubą spódnicę. Ja – trzydziestoośmiolatek w szortach i tiszercie. Z obrazu patrzy na nas papież, za oknami zielone pola. Pachną lipy, przed domem kwitną cynie i astry. Anna Baranowa opiera dłoń na uchwycie drewnianej laski. Co parę minut poprawia okulary, wzdycha albo potakuje. Popija herbatę, przełyka kęski szarlotki. Głos ma przytłumiony, ale wciąż stanowczy. Z Brzyna przyjechała do domu Doroty Goyke, sołtyski sąsiedniego Prusewa, żeby powspominać, jak było kiedyś.
– To była praca jak każda inna. Myśmy się nie wstydzili – zaczyna lekko wycofana. Ściska ją w gardle, gdy o tym mówi. – Pęcherze na dłoniach się robiły od tego roztrząsania. Do krwi.
Anna nie miała wyjścia. W domu było ich dziesięcioro. Ciężka praca przesłaniała całą resztę. Dzieci łapały w lot, co się naprawdę liczy. Rozumiały, po co przed wschodem słońca rodzice idą w pole i do obór. Wszyscy szli harować, taka była codzienność zaraz po wojnie. Ludzie istnieli przez pracę, produkcję, wytwarzanie. „Z książek chleba nie upieczesz” – powtarzały ciotki. Nastoletnia Anna, już nie dziewczynka, ale wciąż nie dorosła, poszła do pracy w oborze. Chodziła przy cielakach, doiła krowy. Trzy razy dziennie wywoziła gnój taczkami.
W pierwszych latach w państwowych majątkach obowiązywała hierarchia. Czasy bez maszyn premiowały najsilniejszych. Chłopców silnych jak tury, biegłych w posługiwaniu się kosą i zwinnych jeźdźców, zahartowanych wojnami i biedą.
Anna Baranowa po wydojeniu dwustu litrów mleka od dwudziestu siedmiu krów traciła czucie w dłoniach. Ręce drżały, opadały ramiona. Jak zeschłe gałęzie. Bolą do dziś. A i tak brygadzista ciągnął ją za ucho, kiedy uznał, że pracuje za wolno. – Ja chodziłam do pegeeru nie po to, żeby robić, ale za-pier-da-lać! Kto mało doił, to mało zarabiał.
– To była praca jak każda inna. Myśmy się nie wstydzili – zaczyna lekko wycofana. Ściska ją w gardle, gdy o tym mówi. – Pęcherze na dłoniach się robiły od tego roztrząsania. Do krwi.
Nie to, że kobiety chciały takiej roboty. Musiały. Mężczyźni przynosili tyle, że nie zawsze starczało do pierwszego. Anna Baranowa wstawała na trzecią, w oborze pracowała do ósmej albo dziewiątej. W południe wracała doić krowy. Zakładała biały fartuch, gumowce i furażerkę, to był jej mundur. Urlop spędzała w domu, bo w każdej chwili mogła być potrzebna, żeby zastąpić kogoś w nagłym wypadku. Podobnie w soboty i niedziele. „Dostajesz tyle, żeby przeżyć. I nic więcej, żebyś nie odłożył i nie wyfrunął” – mówi Anna Baranowa. Ale możesz, bo formalnie jesteś wolny, do nikogo nie należysz.
Dorota Goyke zna te opowieści, ale słuchając ich kolejny raz, unosi się gniewem: – Ja podziwiam te kobiety, które pracowały na polach i w oborach. I mama moja, i mamy koleżanki. One pracowały jak konie. Jak konie!
Wtedy nikt nie myślał, że jest ciężko. Po prostu żyło się tak, jak się mogło. A życie w pegeerze to był kierat. Praca, posiłek i sen.
Anna doiła krowy i rozrzucała gnój przez pięć lat. Przestała, gdy wyszła za mąż i zaczęła rodzić dzieci. Kierownik gospodarstwa przydzielił im mieszkanie. – To było jak kurnik, jak stajenka. Dziury w ścianach żeśmy zatykali szmatami. Z pokoju się widziało podwórko, na podwórku stał wychodek. Ale księżyc świecił. Trzy lata na to czekaliśmy. Byliśmy sami, najszczęśliwsi na świecie.
Choć w pegeerze pracy nigdy nie brakowało, to pieniędzy nie było dużo. To znaczy były, ale nie takie, za które dało się coś kupić. Dlatego prawie wszyscy dorabiali. Najczęściej hakowało się brukiew, czyli pieliło chwasty haczką w rządkach między warzywami. Trzeba było też wyhakować buraki – przerwać je tak, żeby rosły co trzydzieści centymetrów. Haczki szły w ruch od wiosny do lata, chwytały za nie również dzieci. Burakami i brukwią pegeer karmił krowy. Pasły się na łące od wiosny do jesieni, a tam, gdzie się pasły, rosły pieczarki. Cała wieś zbierała je potem na zupę.
Z dziennego przydziału trzech i pół litra mleka Anna gotowała zupę mleczną. Na śniadanie, na obiad i na kolację. Na obiad z jagodami, wieczorem bez jagód. Mięso podawała raz w tygodniu, słoninę albo pasztetową, albo tłuczone ziemniaki ze skwarką, maślanką i ogórkiem. – Postaw to dziś na stole! – śmieje się Anna. – Syn jeździł do szkoły w mieście. Wraca kiedyś i mówi, że się najadł! „Czegoś się najadł?”, pytam. A on na to: „Kolega dał mi kiełbasę z cebulą”.
Nikt nie myślał, że jest ciężko. Po prostu żyło się tak, jak się mogło. A życie w pegeerze to był kierat. Praca, posiłek i sen.
Jeść po pegeerowsku znaczyło skromnie, ale do syta. Rodzice Doroty Goyke trzymali w obejściu kaczki, świnie i kury, więc w jej domu jadało się mięso kilka razy w tygodniu. Mama gotowała po powrocie z pracy. Kiedy obiad był gotowy, zabierała się za pranie i krochmalenie. Potem dziergała swetry na drutach, cerowała podniszczone ubrania i jeszcze karmiła zwierzęta, żeby było z czego ugotować kolejne obiady. A jesienią darła pierze z sąsiadkami. Wekowała mięso: leberkę, blutkę i zylc – pasztetową, czarny salceson i galaretę.
– Skąd one brały czas? – zastanawia się Dorota. – Ja mam w kuchni wszystkie sprzęty i ciągle mi czasu brakuje. A one jeszcze przychodziły do siebie, siadały na schodach w pobrudzonych gumiakach, wypiły kawę, zapaliły. Podziwiam je. Wstawały o trzeciej i zasuwały do wieczora.
W czasie żniw kobiety gotowały mężom obiady i przekładały do trojaków. Dzieci zawieszały menażki na kierownicach rowerów, zawoziły ojcom w pole. Tuż po wojnie, kiedy zboże ścinało się kosami, pracowali i mężczyźni, i kobiety. Jedni kosili, inni związywali zżętą pszenicę w snopki. Anna Baranowa pamięta, że ciężarne szły w pole razem z mężami. – Żadna nie brała chorobowego. W ogóle ludzie mniej się wszystkim przejmowali.
Jej koleżanka dźwigała pięćdziesięciokilogramowe bele słomy i dziś chodzi jak kaczka. Inna, która pracowała w polu nawet w czasie ulewnych deszczy, cierpi na reumatyzm.
Co pegeer dał Annie?
– Nie pozwolił zdechnąć – wyrzuca z siebie instynktownie. I wylicza: – Pięć lat zakładałam fartuch, gumowce i furażerkę. Fartuch był biały, gumowce czerwone albo białe, furażerka granatowa. Żeby dostać inną robotę, zrobiłam kurs dla sprzedawczyń. Marzyłam o tym, żeby się nie grzebać w tych krowich gównach. Bo jak się taka zamachnęła ogonem, to dostawałeś w twarz.
Milczę. Po kilku sekundach Anna Baranowa podnosi rękę.
– Jedyna dobroć to było mieszkanie. To mi dał pegeer. I jeszcze mnie nauczył, że trzeba pyskować. Jak sobie nie wyrwiesz wolności, to ci jej nie dadzą.
Dla kobiety nie było zabezpieczenia
– Zaprowadzę cię do babci. Ona opowie, jak było dawniej – mówi Marzena Drewa‑Kierznikiewicz, sołtyska Jackowa i radna gminy Choczewo. Po drodze wspomni o starzejącej się wsi, o braku inwestorów w okolicy, o tym, że do pracy jeździ się najczęściej własnym samochodem – do strefy ekonomicznej w Gniewinie, do Wejherowa albo do Trójmiasta. Opowie też o nadziejach na elektrownię atomową w Choczewie. Elektrownia oznacza pracę. Ludzie będą musieli gdzieś mieszkać, kupować, kształcić dzieci.
Na razie jedynym inwestorem w Jackowie jest rodzina, która zagospodarowała dawny folwark i stadninę koni oraz część pól. W dworze powstał pensjonat, w parku stoją leżaki. Dawne szklarnie, w których rosły eksperymentalne odmiany ziemniaków i pomidory, zamieniły się w apartamenty. Wczasowicze przyjeżdżają głównie z dużych miast. Cenią sobie ciszę i spokój. Do morza jest sześć i pół kilometra. Nie ma straganów z kiczowatymi pamiątkami.
Jackowo było stacją hodowli roślin, małym gospodarstwem nastawionym na uprawę wysokoskrobiowych odmian ziemniaków i przetwarzanie ich na spirytus w pojunkierskiej gorzelni. Eshaery różniły się od pegeerów wielkością i wąską specjalizacją.
Po rozwiązaniu gospodarstwa rodzice Marzeny założyli sklep. Tata sprzedawał na kreskę. Cukier i mąkę dowoził z Wejherowa maluchem, bo towar schodził na bieżąco. To było wtedy bardziej opłacalne niż magazynowanie palet i zgrzewek. Tak Jackowo uczyło się ekonomii kapitalistycznej.
– Ale zanim założyli ten sklep, łapali się wszystkiego – dodaje Marzena. – Prac interwencyjnych, dyżurów w przetwórni ryb, no i zbierania jagód.
Przeszliśmy trzysta metrów. Stoimy przed parterowym domem, jednym z kilku w ciągu dawnej zabudowy folwarcznej. Takie same są na Dolnym Śląsku, Pomorzu i na Mazurach. – Cześć, babuniu! – woła Marzena.
Gertruda Bemka ściska wnuczkę i prowadzi do pokoju gościnnego. W tle gra telewizor, akurat lecą Rozmowy polityczne w TVN-ie.
– Jestem rocznik trzydziesty piąty, szkołę niemiecką kończyłam w Białogardzie koło Wicka – zaczyna pani Truda. Jako obywatelka Niemiec po wojnie miała trafić na zachód. Szykowała się z matką i dwiema siostrami do wyjazdu w 1947 roku. – Ale w majątkach nie było komu pracować. W polu jeszcze rosło wszystko: i ziemniaki, i buraki, i brukiew. No i zostawili nas.
Praca, na początku fizyczna, była w Ciekocinie, a potem w Przebendowie. Oba majątki dzieli od Jackowa pięć kilometrów. Mając siedemnaście lat, pani Truda dostała się do biura. – Sama nauczyłam się pisać i czytać po polsku. I już do emerytury pracowałam w księgowości.
Przeczytaj też: Współczesny portret Polaków spoza wielkich miast
W 1960 roku przeniosła się do Jackowa. Wyliczała, kto ile wykonał planu. Ustalała stawki akordowe, od których zależała wysokość poborów. Wydawała ubrania ochronne, prowadziła kartoteki, a potem jeszcze potrącała składki na „Solidarność”, do której sama należała. – Byłam ceniona i dobrze wspominam dyrektorów. Ale nie pamiętam ich nazwisk.
Była jedyną osobą w administracji gospodarstwa mówiącą biegle po niemiecku. Kiedy pewnego lata przyjechał wnuk pruskiego dziedzica, udzielała mu informacji. Gość z Niemiec obejrzał dwór z zewnątrz, z każdej strony. Pani Truda zapraszała do środka. Chciała pokazać biuro z ładnym widokiem od strony oranżerii, ale gość grzecznie odmówił.
– Babciu, tam meble po poprzednich właścicielach jeszcze były? – dopytuje Marzena. – Tu w Jackowie nie. Ale w Ciekocinie tak. Pałac ładny był, niezniszczony. Schody na biało, czyściutko. Głowy dzików wisiały na ścianach za wejściem.
– A mniej więcej pamiętasz, ile się zarabiało?
– Z początku zarabiałam czterysta złotych. Bo nie miałam żadnej szkoły. Dopiero później, jak skończyłam szkołę, to miałam pięćset czterdzieści i jeszcze dziewięćdziesiąt kwartalnej premii. A jak przyszłam do Jackowa, to miałam już tysiąc dwieście.
Przeciętne zarobki wynosiły wtedy, w 1960 roku, tysiąc pięćset sześćdziesiąt złotych. Kilogram wołowego bez kości kosztował trzydzieści sześć złotych. Wełniany płaszcz – tysiąc trzysta. Pończochy były po czterdzieści pięć, szynka po siedemdziesiąt. Księgowej w pegeerze płacono więc trzy czwarte średniej krajowej. Mąż pani Trudy pracował jako kierowca. Gdy dostał lepszy samochód, zaczął zarabiać więcej od żony.
– Babciu, jak siedziałaś w tej księgowości, to pamiętasz może podział płac?
– No, były różnice, były. Główny księgowy, kierownik, zootechnik i jeszcze planista mieli dużo więcej ode mnie, o pięćset, sześćset złotych. Ładnie zarabiało się przy cielakach, ale to była praca „niedziela, świątek, piątek”. Jak przy nawozach ktoś pracował albo w oborze czy w chlewni, to dostawał szkodliwe.
Marzena drąży:
– A pamiętasz przydziały? Co się należało pracownikowi?
– Półtora litra mleka dziennie na pracownika i pół litra na dziecko, ale nie więcej niż dwa i pół litra na rodzinę. Kto nie wypijał wszystkiego, to mógł twarożek i śmietankę nastawić. Z tego mleka było też masło. Jak na stację w Kurowie przyjeżdżały wagony z węglem, to dzieliło się po równo dla każdej rodziny. Opłata była, ale niska. Jeszcze pamiętam działki pod ziemniaki, dwudziestopięcioarowe. Duże. I dużo ziemniaków tam rosło, za dużo, żeby przejeść. Sprzedawało się je do gorzelni. Na polach były paliki z nazwiskami, żeby każdy wiedział, gdzie rosną jego, bo pegeer co roku to zmieniał. Ten majątek był fajny. Naprawdę nieraz za nim tęsknię, ale to już za późno.
Życie pani Trudy jest na tyle długie, że kusi, żeby oceniać przeszłość. Marzena zadaje pytanie, które musi paść: kiedy żyło się lepiej?
– Zmiana przyszła raptownie i bez pracy każdy został. Za bardzo przykręcili tę śrubkę. I te ceny, tyle procent od razu! Myśmy akurat przed tym z oszczędności kupili samochód. Dlatego nie straciliśmy tak dużo. Tylko kto tu miał oszczędności? Ile razy przychodzili pożyczyć? Jedna osoba nie oddała do dzisiaj. – Pani Truda wzdycha. Waha się, jak odpowiedzieć na pytanie wnuczki. – Ja wiem… no w sklepach wtedy było mniej. Teraz w sklepach jest, ale niektórzy nie mają za co kupić. Popatrzą tylko i idą dalej.
– A ulgi na dzieci albo przedszkola były, zapewniali coś takiego?
– Myśmy za przedszkole płacili pięćset dwadzieścia złotych za dziecko, bo oboje pracowaliśmy. A u tych, co pracowało tylko jedno, to płacili dwadzieścia złotych. Taka różnica była. Tak samo rodzinne. Myśmy pracowali dwoje, to dawali nam najniższy zasiłek, sto sześćdziesiąt złotych. Na dwoje dzieci. A ci, co nie pracowali, mieli wyższy.
Bemkowie niedługo po przeprowadzce do Jackowa kupili telewizor. To był pierwszy odbiornik we wsi.
– Do nas przychodzili wieczorem na filmy patrzeć.
– To wy bogacze byliście! – wtrąca Marzena.
– Było nas stać na zabawki dla dzieci. Rowerki, piłkę, gry. Drogie były te gry, ale im kupowałam. Dlaczego miałam żałować? Przeciętnych pracowników nie było stać, to nie kupowali.
Pani Truda brała nadgodziny w klubie Ruchu. Organizowała czas wolny młodzieży, parzyła kawę, sprzedawała słodycze. Zrezygnowała po dwóch latach.
– Było za ciężko. W domu dwoje dzieci, a jeszcze zwykła praca. Tam w klubie musiałam siedzieć do dziesiątej wieczorem. – Wraca do poprzedniego tematu: – Jak było więcej dzieci, to czasem ledwo się dało związać koniec z końcem, nawet jak oboje dużo pracowali. Jak pracowało jedno, to nie było z czego wyżyć. Dzieciaki donaszały ubrania jeden po drugim.
W Jackowie zdarzały się rodziny dwunasto- i piętnastoosobowe. W najliczniejszej było osiemnaścioro dzieci.
– Taki jeden mieszkał za lasem z żoną i tymi dziećmi. Ale on w ogóle nie miał światła. Bo u nas to wystarczył mocniejszy wiaterek i wyłączali prąd. I wiadomo, jak nie było telewizji, to po ciemku ludzie mieli czas dla siebie.
Osiemnaścioro dzieci – muszę wypowiedzieć tę liczbę na głos. Sonduję:
– To się podobało kobietom, matkom tych dzieci?
– Nie wiedziało się, to była tajemnica. Zostawało w czterech ścianach – mówi pani Truda. – Ale rodzić piętnaścioro? To nie jest miłość. To nie dla mnie. Ja bym chyba zwariowała. Co ta kobieta ma z życia?
– Pieluchy – ironizuje Marzena.
Pytam, czy takie rodziny były pod czyjąś opieką. Może mogły liczyć na specjalne traktowanie?
– Raczej nie. Tam jedno dziecko wychowywało drugie. Czterolatka dwulatkę. A z tych rodzin to chyba nikt szkół nie skończył. No i matka nie była w stanie pójść do pracy, mając tyle dzieci. Musieli sami sobie radzić.
– No raczej po tabletki nie szli do lekarza. W tamtych czasach to nie było to tak daleko posunięte, babciu? – upewnia się Marzena.
– Nie. Kobiety nie miały wtedy zabezpieczenia. Miały Boże przykazania. I kalendarzyk.
Współczynnik zatrudnienia
Na podstawie wspomnień, opracowań naukowych i dokumentów archiwalnych profesorka historii Małgorzata Machałek ustaliła, że najwięcej kobiet w pegeerach było robotnicami. Powierzano im prace proste, niewymagające wykształcenia, ale pochłaniające czas i wykonywane ręcznie, czyli dojenie krów, karmienie trzody, zbiórkę siana, wykopki i sprzątanie. Stopniowe wprowadzanie maszyn, od połowy lat sześćdziesiątych na większą niż wcześniej skalę, zmniejszało uciążliwość takiej pracy, ale jej nie likwidowało. Odchodzenie od czynności wykonywanych ręcznie dało oborowym, dojarkom i członkiniom brygad polowych minimalne szanse na awans. Dlatego kobiety pracowały tylko tyle, ile było trzeba. Wolały wymknąć się tej harówce, uciekając w dobrze znane role matek i żon, opiekunek i karmicielek.
Najwięcej kobiet w pegeerach było robotnicami. Powierzano im prace proste, niewymagające wykształcenia, ale pochłaniające czas i wykonywane ręcznie, czyli dojenie krów, karmienie trzody, zbiórkę siana, wykopki i sprzątanie.
Kolejny przełom dokonał się dzięki wprowadzeniu w 1972 roku systemu zmianowego w produkcji zwierzęcej. Oznaczał on zerwanie z dotychczasowym modelem dziesięcio-, a nawet dwunastogodzinnych dyżurów, a także profesjonalizację zarządzania. Ta reorganizacja pracy nie spowodowała jednak odejścia od niesionego przez wieki przekonania, że kobietom nie powierza się odpowiedzialnych zadań. O takim przeświadczeniu, jako sprawnie działającym mentalnym hamulcu przemian, również wspomina Małgorzata Machałek. Wraz z konserwowaniem modelu, w którym to mężczyzna zarabia, a kobieta zajmuje się domem, prowadziło ono do dyskryminacji.
Początkowo ani dyplomy akademii rolniczych, ani specjalistyczne umiejętności nie gwarantowały kobietom wyższych stanowisk. Zmianę uruchomił rozrastający się w dekadzie Gomułki przemysł. Oferta fabryk, oprócz wyższych pensji dla robotników wykwalifikowanych i specjalistów, oznaczała miejskie życie, a więc awans. Wtedy zaczęła się zwalniać przestrzeń dla kobiet, które mogły przejmować nadzór nad sekcjami zootechniki albo kierowanie działami spraw socjalnych. Ale nie szefowały pegeerom, mimo że już w 1968 roku jedna czwarta wszystkich pracownic gospodarstw państwowych miała wyższe wykształcenie. Kadra zarządzająca to był męski świat. Potwierdza to Marian Róg, wieloletni dyrektor gospodarstw na Podkarpaciu i południowym Roztoczu.
– W Suszowie koło Telatyna kobieta była kierowniczką gospodarstwa. Ale to wyjątek.
Na Opolszczyźnie zdarzało się, że kobiety zajmowały stanowiska głównych księgowych. I to był ówczesny szklany sufit. Józef Jerzy Pilarczyk, dyrektor państwowych gospodarstw w Namysłowie i Nieradowicach, nie przypomina sobie, by jakakolwiek kobieta czuła się dyskryminowana z racji piastowania funkcji niższych niż dyrektorskie. Pamięta, że ten temat nie istniał publicznie. Jego zdaniem liczyły się kompetencje rozumiane wtedy nie tylko jako przygotowanie merytoryczne, ale też akceptacja nienormowanego czasu pracy i pełna dyspozycyjność, oznaczająca całkowite poświęcenie zarządzaniu przedsiębiorstwem.
– W tamtym czasie kobiety rzadko zgłaszały aspiracje do najwyższych stanowisk w pegeerach – podsumowuje Józef Jerzy Pilarczyk.
Wybór takiego modelu kariery był traktowany w kategoriach „męskiej decyzji”. Kobietom przypadało w udziale przewidywalne życie zawodowe, a po godzinach zarządzanie domem.
Kobiet dyrektorek nie kojarzy też Paweł Rogiński, który przez trzydzieści lat był szefem kombinatu w Garbnie. Ale, jak zaznacza, w jego przedsiębiorstwie tylko czterdzieści procent załogi pracującej fizycznie stanowiły kobiety. W administracji było ich z kolei aż dziewięćdziesiąt procent.
– Zespół zootechników tworzyło pięć pań i tylko jeden pan – wymienia Paweł Rogiński. – Zakładem usług socjalnych kierowała kobieta, kobiety zarządzały stołówkami, bo każda miała swoją kierowniczkę. W jednym z zakładów rolnych była jeszcze zastępczyni kierownika. Panie rzadko miały prawo jazdy, a ta praca wymagała wyjazdów w teren.
Paweł Rogiński dodaje, że nie dochodziły do niego głosy związane z dyskryminacją kobiet i niedopuszczaniem ich do wyższych stanowisk. Garbno gospodarowało na rozległym terenie, więc miało też rozbudowaną administrację, postrzeganą jako sfera kobieca. W innych gospodarstwach północnych Mazur, jak zapamiętał dyrektor, rzucała się w oczy przewaga kobiet w hodowli zwierząt. Mężczyźni z kolei zajmowali się przede wszystkim maszynami. Ale nawet w Garbnie czuło się, że to nie do końca sprawiedliwe.
– Było takie odczucie, że panie mogły mieć więcej profitów. Staraliśmy się proponować ich kandydatury do rady pracowniczej. Nie wszystkie zyskiwały akceptację, ale te, które weszły do rady, działały aktywniej niż mężczyźni.
Podział na zajęcia męskie i kobiece już się zatarł. Kiedy Paweł Rogiński wspomina o ogrodzie warzywnym, tak zwanej lżejszej pracy, która wymagała dokładności i w której „panie były niezastąpione i sumienniejsze od mężczyzn”, przywołuje natychmiast obecną sytuację. W Garbnie działa koło gospodyń wiejskich. Należy do niego pięciu panów, a szefem też jest mężczyzna.
Się robiło
Wiele kobiet jeździło do pracy sezonowej w pegeerze. Albo chodziło, jeśli państwowy majątek sąsiadował z ich gospodarstwem. Na przykład Janina Obirek z Gorajca na Płaskowyżu Tarnogrodzkim.
– Na środku wioski jesteśmy wybudowane – mówi, zapraszając do siebie na podwórko. Siadamy pod jabłonką. Koguty pieją, kury gdaczą, pachnie lato.
Pani Janina zaczyna opowiadać.
Ojciec do szkoły nas nie dał, powiedział: „Kto na was będzie robił?”. Pola miał dziewięć hektarów. Najstarszy mój brat spakował się, w nocy wstał i wyszedł z domu, bo ojciec by go nie puścił. I do Wrocławia. Zrobił szkołę budowlaną i poszedł do cukrowni pracować. On jeden się wydostał z domu, a my, wszystkie dziewuchy, musiały ryć. Miałam szesnaście lat, to już chodziłam kopać sadzonki w lesie. Brałymy robotę na akord, żeby topole rosły równo. I węże tam były, takie krase, jakżem zobaczyła, to uciekałam tak, że frunęłam w powietrzu. Może niejadowite, ale bałam się.
Byłam na gospodarce wychowana, to nawykłam do roboty. Wszystko jedno, czy pegeer, czy spółdzielnia. Dziewiętnasty rok szedł mi, przyszłam, taka siksa, z Lublińca tutaj. Jednego dnia podchodzi do mnie taki, co tam stróżował, bo im jeden pracownik nie przyszedł, i tak gada: „Chciałaś iść do roboty, to chodź. Do byków”. No to ja poszła do byków. Trza ich było napoić, gnój wyrzucić, dać im jeść. Na jednego byka jeden kosz kiszonki. Worek paszy ważył czterdzieści kilo, to na nogi zawsze brałam, i po żłobie trzeba było rozsypać. A miałam jeszcze swoją gospodarkę: krowy, świnie, konie, buraki i tytoń, i jeszcze czwórkę dzieci wychowałam. Się robiło. Dopiero teraz, na stare lata, kręgosłup i ręce bolą, powykręcane. Dom my budowali, to pustaki piłą przerzynałam, sześćdziesiątką. I tak chodziłam od byków do tytoniu i buraków. Osiem lat. Byki się gnało drogą, sześcioro nas było do tych osiemdziesięciu byków, hołota taka, niebezpieczne, rogate, zadziorne. Dniami i nocami ważyłam te byki, bo szły na eksport utuczone. Taki facet z kierownictwa zakreślał czerwoną kredą, który pójdzie, a który jeszcze nie. Na kukurydzy tak rosły, karczyska miały szerokie, że na dwóch łańcuchach stały. Jak uciekł taki z obory na pole, to stróża wołałam, żeby go zagnać z powrotem.
Przeczytaj też: 10 materiałów o Polsce pozamiejskiej
Jak mąż przyszedł robić, to jemu taczki nie wywalił. A mnie jak zobaczył, to musiał mordą taczkę zahaczyć! Fukał na mnie jak wściekły. Ja nie mogłam obok przejść, tak się bałam, że urwie łańcuch. A na dwie śruby zakręcony był ten łańcuch, i on go potrafił wyrwać z cementu. Jezu! Jakby przycisnął, to nie ma o czym gadać. O czwartej się szło i do ósmej robiło przy tych bykach. Czasem krócej, jak nie trzeba było ich czyścić. Latem jeszcze wcześniej, bo najpierw szłam do krów swoich, żeby wydoić. Za odchowane jałówki były pieniądze, bo chciałymy dom postawić. Wszystko ze swojego się budowało i kupowało, nie to, co teraz, że za granicę jeżdżą do Niemiec i Holandii, zarobią i dobrze jest. Z tego, co na gospodarce, pieniądze były. Prosiaki sprzedawałymy na targu w poniedziałek. Się wiezło o trzeciej do Lubaczowa końmi. Z gospodarki więcej my mieli, ale bez pegeeru byłoby ciężko.
Jak w ciąży byłam, to robiłam też przy bykach. Teściowa nie chciała się podzielić, a miała czym, zdenerwowałam się i poszłam do tych byków. Ze złości poszłam, żeby pokazać, że nie będę zależna. I jak skończyłam zmianę, to poszłam się wymyć i pojechałam rodzić. Wszystkom do torby spakowała. Wsiadłam w autobus i wio do Lubaczowa.
Dwie takie my były we wsi, że i na swoim, i na pegeerskim. Ta druga starsza, syny już miała odchowane, a ja małe dzieci miała. Zazdrościli, Jezu, milionerka, gadały, skąd ona pieniędzy bierze? No, tego nie robi się hulajduszą, tylko trzeba się ścisnąć i wtenczas będzie. Bo tutaj wioski poukraińskie. Kto jaką drewnianą chałupinę dorwał, to wziął, jeden pokój był duży i kuchnia w środku, to nazywały, że sień, i z drugiej strony komora taka, beczek i skrzyniów nastawiane, tam się zboże trzymało. Gdzie my miały mieszkać? No to żeśmy się wybudowały. I ze swojego, i z pegeeru.
Chciałam mieć swój grosz
Widzimy się kilka dni przed Bożym Ciałem. W Przewodowie to ważny dzień, prawie wszyscy wychodzą z mieszkań. Procesja idzie przez wieś, stare osiedle i przy nowych blokach. Halina, Genowefa i Anna szykują brzozowe witki, ozdobią nimi ołtarze. Jeden z nich stanie przy dawnej suszarni, drugi przy sklepie, trzeci przy szkole, a czwarty pod kościołem.
Rozmawiamy bez nazwisk.
– Od czego tu zacząć? – zastanawia się Halina. – Urodziłam się w pobliskim pegeerze. I cóż… Całe życie tu spędziłam. Tu chodziłam do szkoły, tu wyszłam za mąż i tu pracowałam. Teraz jestem na emeryturze.
Wylicza stanowiska, które zajmowała w pegeerze: intendentka, recepcjonistka, laborantka. Zajmowała się badaniem pasz, sprawdzała, czy zawartość mocznika w lucernie i koniczynie mieści się w normie. Tygielki z próbką zielonki wstawiała do pieca. Po godzinie wyciągała je szczypcami z rozgrzanego do tysiąca stopni żaru. Kiedy ostygło, ważyła i odmierzała, porównywała z tym, co było zapisane w książkach, i orzekała, czy można karmić krowy tym suszem.
Potem jeszcze zajmowała się ogrodem, czyli nowalijkami rosnącymi w tunelach foliowych. Jako młodsza specjalistka do spraw rolnictwa mogła zastępować kierownika i pod jego nieobecność wydawać dyspozycje podwładnym. Czasem rozmawiali o tym, czy można sobie urwać pomidora lub ogórka i zabrać do domu. Halina miała swoje warzywa i u rodziców we wsi obok jeszcze rosło trochę na grządkach. Mimo to szef namawiał: „Weź, weź, tata nie ma takich. Tylko dużych nie bierz, bo to się w oczy rzuca”.
– Jakoś tak się zdawało, że tutaj najlepiej. – Halina zawiesza głos. – Była praca i dach nad głową.
W Przewodowie poznała męża, który wcześniej pracował w przedsiębiorstwie budowlanym. Miał już wkład własny na mieszkanie. Po kilku latach mogli się przeprowadzić do jego rodzinnego miasta.
– „Gdzie?”, zapytałam, jak mi powiedział o tym swoim Lubaczowie. „Nie, ja tam nikogo nie znam”. Córka też mówiła, że ona tam do szkoły nie pójdzie. Nie, nie, nie.
– Teraz pewnie byś chciała tam być? – włącza się Genowefa.
– No, już dawno bym chciała. – Halina ciężko wzdycha. – Człowiek nie pomyślał. Naprawdę się zdawało, że tutaj jest najlepiej.
Przeczytaj też: Zbędne. Fragment książki „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”
To poczucie przyszło z czasem. Kiedy Anna rozpoczynała życie w Przewodowie, w blokach nie było jeszcze łazienek, choć wyznaczono na nie miejsca. Porządnie można było się umyć w misce. Wodę donosiło się spod bloku, z hydrantu. Anna jeździła się kąpać do rodziców. Mieszkali w Żniatynie, sąsiedniej wsi. Po dwóch latach doczekali się bieżącej wody i wanny.
Kobiety sobie radziły tak, jak mogły. W czasie miesiączek nagrzewały wodę, chowały się za kotarą i myły w misce. Albo czekały do wieczora. Kiedy dzieci poszły spać, mogły zająć się sobą. Niektórym udawało się skorzystać z łazienki w biurze.
Jeśli pominąć te kwestie, można orzec, że w pegeerze były udogodnienia. Były stołówka, pralnia, kawiarnia i klub, kino i amfiteatr. Genowefa pamięta koncert Karin Stanek – prawdziwe wyróżnienie dla Przewodowa. Obchodziło się Dzień Kobiet. Panie zbierały się w domu kultury albo w kawiarni, panowie wręczali kwiaty i rajstopy.
– Ja to raz dostałam halkę – mówi Genowefa. – I filiżaneczki.
Dodaje, że chwaliła sobie komunę, bo ludzie trzymali się razem. Schodzili się nad staw, śpiewali, tańczyli przy harmonii i skrzypcach. Dzieci wyjeżdżały na kolonie, praca była i pełen brzuch. Pracowała jako dozorczyni w suszarni zielonek.
– Mężczyźni się mnie słuchali. Miałam do pomocy psa, z początku małego, a potem zięć mi przyniósł takiego wilczura, że się bali. Ale nie gryzł, tylko groźnie wyglądał. Nazywał się Reks. Ale nieraz przymknęłam oko na pewne sprawy.
– Wynosili? – pytam odruchowo i od razu zdaję sobie sprawę z banalności tego pytania.
– No, trza było z ludźmi jakoś żyć.
Kiedy Anna przyjechała do Przewodowa, mężczyźni zajmowali wszystkie kierownicze stanowiska: od dyrektora do zootechnika. Ale była szczęśliwa – dostała pracę w księgowości i mieszkanie. W Żniatynie, rodzinnej wsi, zostali starsi bracia. Jeden przejął ojcowiznę, drugiemu rodzice kupili gospodarstwo.
– A co dziewczyna mogła robić? – pyta Anna retorycznie. Postanowiła, że zdobędzie wykształcenie. – Tam czekałaby mnie praca w polu.
– A człowiek chciał mieć swoje, mieć jakieś pieniądze – dorzuca Halina.
– Tak. Ja chciałam mieć swój grosz – potwierdza Anna.
W pegeerze wypełniała kartoteki. Rejestrowała stan magazynów z częściami zamiennymi, wystawiała faktury. Później została kasjerką. Z głównym księgowym i dwuosobową obstawą jeździła do banku w Tomaszowie, żeby wypłacać pieniądze dla całego przedsiębiorstwa, bo kombinatowi PGR Przewodów podlegało kilka okolicznych gospodarstw: Majdan, Setniki, Białystok, Lipina, Myców. Wracali z workiem pieniędzy. Anna porcjowała gotówkę, kopertowała ją, a w okresie żniw rozwoziła na pole. Kombajniści nie mieli czasu, żeby przyjechać do biura. Polecenie służbowe musiała wykonać, mimo że wcale nie chciała nadskakiwać pegeerowskiej elicie. Tak bowiem byli postrzegani kombajniści – władcy strategicznych maszyn, od których zależały wynik kombinatu i jego pozycja.
Przeczytaj też: Pracowniczy Trzeci Świat
Zresztą ci, którzy pracowali w biurach, też zaglądali dopiero po piętnastej, kiedy Anna formalnie kończyła swoje obowiązki. Raz w miesiącu, dziesiątego, zostawała po godzinach. Na kolejne cztery, pięć. Kolejka była na sto osób. Następna ustawiała się do baru.
– Z wypłatą nie wracało się do domu, ale wstępowało do piekieł – mówią razem Anna i Halina. – Wstąpił do piekieł. Czas mile spędził. Piwo sobie kupił. Czy taką, o! Zdrowotną. Zawsze ktoś tam z wioski podrzucił.
Dużo pieniędzy, jak mówi się w Przewodowie, szło na przelew. I wtedy, i potem, kiedy pegeer się już rozleciał. Pytam, czy to przepijanie pieniędzy i zapomóg prowadziło do przemocy. Panie zastanawiają się przez chwilę. Mówią, że raczej nie, ale po chwili przypominają sobie dwa przypadki. Genowefa miała sąsiadów, już nieżyjących – sprawcę i ofiarę przemocy.
– On nie pracował, lubił wypić i palił jednego za drugim. Potem brał dopalacze. A ona prawie nie jadła. Nieraz, jak wysiadała z autobusu, to ją prosiłam, żeby weszła do mnie na obiad. On ją bił i ciągnął za włosy. Nie chciała pomocy, nawet do lekarza nie pojechała…
– Boże… – szepcze Halina – jak to tak może być? Ja to bym zostawiła takie towarzystwo i uciekła.
– Słuchaj, Halinka, jeszcze ją z mężem namawialiśmy, ale nie chciała. A taka dobra z niej była kobieta. Może się bała go zostawić?
Anna przysłuchuje się tej rozmowie, żeby opowiedzieć o koleżance z klatki, która odeszła od pijącego męża, ale on nie dawał jej spokoju. Któregoś dnia kopnął w drzwi i rozpętał awanturę.
– Zdążyła uciec. Co by się stało, gdybym wtedy jej nie otworzyła? Ale potem też się bałam, że on zacznie szukać zemsty i wyważy mi drzwi.
Teraz się to już nie zdarza. W Przewodowie żyją przeważnie emeryci i renciści. Poniedziałek zlewa się z wtorkiem, a piątek z sobotą. Wstaje się o ósmej, potem idzie na działkę albo do ogródka pogimnastykować się z motyką.
– Stare pniaki, proszę pana – żartuje Genowefa.
Nie tęskni za samym pegeerem. Bardziej za dawnym gwarem, kiedy Przewodów był młodszy. Gdy słyszała dzieci swoje i sąsiadek, widziała ludzi przed blokami i w amfiteatrze. Kiedyś do tutejszej szkoły chodziło trzystu sześćdziesięciu uczniów. Stołówka wydawała ponad sto drugich dań.
Halina marzyła wtedy o tym, żeby wykształcić dzieci.
– Niektórzy sąsiedzi się dziwili, że dzieci poszły, a nie wracają. To ja mówię: „Trzeba było się uczyć”.
Teraz marzenia są trochę inne: żeby zdrowie dopisywało albo żeby zegar się zatrzymał. Genowefa ma jeszcze jedno życzenie:
– Marzyłam sobie, żeby do Krasnobrodu do domu starców pójść. Piękny pobudowali. Ale tam to pięć tysięcy kosztuje miesiąc. Skąd wziąć?
Wszystkie są wdowami. Kiedy pegeer się rozleciał, pracowały, gdzie się dało. W szkole jako kucharki, w sklepie jako sprzedawczynie. Wyjeżdżały za granicę zrywać truskawki albo do Hrubieszowa sprzątać w biurach.
Śpiewają w zespole Pogranicze. Próby są zazwyczaj w środę. Raz w tygodniu do Przewodowa przyjeżdża akompaniator. Jeżdżą, śpiewają, bawią się. Biorą udział w konkursach gminnych i powiatowych, występują na festynach. Na jednym z nich, w Werbkowicach, śpiewały kiedyś znaną radziecką piosenkę Pust´ wsiegda budiet sołnce.
Fragment pochodzi z książki Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach Bartosza Panka, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne w maju 2024 roku. Książkę można zamówić tutaj.