Halina, 85 lat: Obiecałam sobie, że i ja nie spocznę, dopóki go nie odnajdę. Zajęło mi to dwadzieścia następnych lat.
Patrzyłam na ojca i brata i wiedziałam, że więcej ich nie zobaczę. Ciężarówka zniknęła mi z pola widzenia po kilku chwilach. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, co to oznacza, ale już potrafiłam poczuć stratę. Miałam cztery lata i mama tuliła mnie do piersi, aż mnie żebra bolały. Nas nie wywieziono do obozu, do dziś nie rozumiem dlaczego.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Wojna minęła. Poszłam do szkoły i każdego dnia, kiedy z niej wracałam, widziałam moją zapłakaną matkę. Nie takiego dzieciństwa chciałam. Tym bardziej że co noc słyszałam, jak wołała imię mojego brata: „Wojtuś! Wojtuś!”. W pewnym momencie wręcz go nienawidziłam, bo wydawało mi się, że mama kocha go bardziej ode mnie. A miałyśmy tylko siebie. Cała rodzina zginęła. Kiedy trochę podrosłam, zaczęłam rozumieć tęsknotę matki za mężem i synem. Mnie niespecjalnie brakowało ojca, bo prawie go nie pamiętałam. Poza jednym zdjęciem, na którym mam roczek, a on trzyma mnie pod pachami siedzącą na jego kolanach. Uśmiecha się szeroko. No i te plecy na pace ciężarówki. Zaczęłam pytać mamę o niego, potem o brata. Był starszy ode mnie o cztery lata. „Nie mógł przeżyć” – mówiła matka, ale ciągle wysyłała listy do Czerwonego Krzyża. Ciągle ich obu szukała.
Informacja o ojcu przyszła dwa dni po moich osiemnastych urodzinach. Zamordowany w obozie w Buchenwaldzie w 1943 roku. O Wojtku ani słowa. Jakby się rozpłynął w powietrzu gdzieś po drodze. Mama zamknęła twarz w dłoniach i widziałam tylko jej drgające ramiona. Przytuliłam i poczułam nagle, jak łzy toczą mi się po policzkach, a po nich ogarnął mnie taki gniew, wiedziałam, że muszę w coś go zamienić. Obiecałam sobie, że i ja nie spocznę, dopóki go nie odnajdę. Zajęło mi to dwadzieścia następnych lat. Traciłam już nadzieję. Wróciłam z pracy w archiwum i jak zwykle otworzyłam skrzynkę pocztową. Leżał tam list. „Panu Wojciechowi T. zmieniono nazwisk na A. Został adoptowany przez rodzinę kanadyjską, która zgodziła się z Panią skontaktować. Proszę o odpowiedź na adres.”.
Zastanawiałam się, dlaczego Wojtek sam nas nie szukał. Byłam nawet trochę na niego zła. Wyjaśnienie pojawiło się, kiedy wylądował w Warszawie. Podczas pobytu w obozie przeszedł ostre zapalenie opon mózgowych – cud, że przeżył, ale już do końca życia miał mieć problemy z pamięcią. Mama stała w hali lotniska, wypatrując dziecka, które zniknęło na pace ciężarówki. Zza drzwi sali przylotów wyszedł bardzo wysoki mężczyzna, już lekko siwiejący, który – kiedy tylko ujrzał mamę – od razu do niej podbiegł. Ten moment, ta chwila ich mocnego uścisku już nigdy się nie powtórzyła.
Jednorazowe odczucie pełni szczęścia.
Justyna, 39 lat: Tamten dzień, kiedy uświadomiłam sobie, że szczęście to jednak dyscyplina, to było szczęście samo w sobie.
Mam dwadzieścia pięć lat. Przychodzi esemes od znajomego: „Idź kupić Dziennik Máraiego. Idź teraz!”. Esemes przychodzi na starą nokię z zielonym wyświetlaczem. Leżę na wersalce, gapię się w sufit. W tamtym czasie często mi się to zdarza. Wstaję i jadę do miasta po książkę. Skończyłam właśnie kulturoznawstwo. Nie wiem co dalej. I nie wierzę w siebie.
Na trzecim roku wpadłam w depresję. Żołądek czasami bolał mnie do tego stopnia, że nie mogłam normalnie funkcjonować. Mój dzień wyglądał tak: wsiadałam do autobusu, wysiadałam pod uczelnią, przechodziłam na drugą stronę ulicy, natychmiast wsiadałam w autobus powrotny. Taka niemoc.
Książka kosztowała sześćdziesiąt siedem złotych. Nadal ma przyklejony plasterek z ręcznie napisaną ceną na tylnej okładce. Na czternastej stronie znajduję zdanie: „Szczęście jest kwestią dyscypliny”. I od razu mnie dotyka. Trochę się nawet buntuję. Jaka dyscyplina? Wolność – to jest to! Za każdym razem przepisuję je do nowego notesu, gdy stary się kończy.
Na czternastej stronie znajduję zdanie: „Szczęście jest kwestią dyscypliny”. I od razu mnie dotyka. Trochę się nawet buntuję. Jaka dyscyplina? Wolność – to jest to! Za każdym razem przepisuję je do nowego notesu, gdy stary się kończy.
Dwa lata później zaczynam pracować dorywczo jako korektorka. Nienawidzę tego. Próbuję być dziennikarką. Coś tam publikuję. Zaczyna być poważnie. Często nie wstaję z łóż- ka. Przestaję sypiać. Moje dwudzieste siódme urodziny – na dworze mróz i słońce. Taka pogoda, że zdrowy człowiek wyjrzy przez okno i pomyśli: Boże, jak pięknie. A ja sobie myślę wtedy, że kurwa, znowu się obudziłam (jeżeli udało mi się zasnąć). Idę na wywiad z Irakijką, której udało się przyjechać do Polski. Na ugiętych nogach. Taka szklanka. Niedługo złapią Husajna, niedługo go zabiją. To ten mniej więcej czas. Zapewniała, że przyjdzie. Nie przyszła. Totalnie się rozpadam. Jest południe. Łzy ciekną ciurkiem. Mijam kościół. Wchodzę. Podchodzę do konfesjonału, klękam i mówię, że są moje urodziny, nie byłam u spowiedzi jakieś pięć lat i nie czuję się za dobrze. A ksiądz na to: Ojej, to nie było rachunku sumienia. Ja: Nie, no był, cały czas go robię.
On: Oj, nie było.
Ja: Był. Chyba lepiej wiem.
On: Jak nie było rachunku, to i żalu nie było. Nie mogę cię wyspowiadać.
Ja: Jak to żalu nie było? Żal to cały czas jest! Czy w takiej sytuacji ksiądz nie ma obowiązku mi jakoś pomóc, porozmawiać?
On: Ale ja ci właśnie pomagam.
Po czym odsuwa się od kratki między nami. „Ożeż ty”, myślę sobie. I wtedy, po wyjściu, w słońcu, prawie na czworakach, bo ta szklanka, ale też dlatego, że żołądek z rozpaczy mam wywinięty na drugą stronę, przypominam sobie to zdanie zapisane w notesie. Jeszcze nie wiem wtedy, że oznacza to: regularne uprawianie sportu, za którym wtedy nie przepadałam (fitness, rower, joga), zmiana diety (depresja uwielbia cukier i alkohol), regularne czytanie o mózgu i zastanawianie się, czy można coś w nim zmienić, a jeżeli tak, to jak.
Stosowanie metod wyczytanych w książkach o mózgu, harówa, żeby przestawić sposób myślenia na bardziej pozytywny, harówa, żeby nauczyć się dawać ludziom i od nich brać, praca nad koncentracją (radość choćby z piętnastu minut czytania lub pisania w skupieniu), wieloletnie podchodzenie do medytacji, lata upadania i podnoszenia się. Tych lat było dziewięć. Dzisiaj śpię jak dziecko. Tamten dzień, kiedy uświadomiłam sobie, że szczęście to jednak dyscyplina, to było szczęście samo w sobie, ale doświadczone dopiero po latach.
Przeczytaj też: Nie wszystko jest w naszych rękach. Fragment książki „Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie”
Daniel, 81 lat: Uśmiechnęła się tak bardzo, że aż się roześmiałem. Łzy pociekły po jej twarzy, naznaczonej już zmarszczkami. To było szczęście. Ten moment.
Ważka krążyła wokół mnie zupełnie jak mucha, choć raczej niespiesznie. Byłem wtedy na zewnątrz, próbowałem posadzić pomidory w czymś, co razem z żoną nazywaliśmy ogrodem. Ziemia na tej naszej pustyni była jednak wybredna i wysysała z sadzonek soki życiowe. Klęczałem na suchej ziemi, gdy przyleciała ważka. Kolana powoli przyzwyczaiły się do coraz twardszego, spękanego podłoża. Krążyła tak, jakby chciała porozmawiać. Skrzydełka jednak poruszały się jakby w zwolnionym tempie, sprawiając, że zataczane kręgi nie były równe. Jakby traciła siły.
Wstałem z kolan, obserwując ją czujnie. Wyciągnąłem rękę, tak jak wtedy, gdy w dzieciństwie przywoływałem sokoły. Ważka zawahała się, ale zbliżyła, zataczając coraz mniejsze kręgi. Była duża i lekko złota, błyszczała w słońcu. Mary, moja żona, uwielbiała ważki. Uważała je za symbol szczęścia. Dawno jednak nie pojawiały się w naszej okolicy i była już prawie pewna, że wyginęły. Wiedziałem, że sprawię jej radość. Tuż przy moich nogach stał duży słoik z resztką wody. Choć była mi droższa niż niewyrosłe jeszcze pomidory, wylałem ją na ziemię, z której momentalnie wyparowała. Zamachnąłem się. Ważka znieruchomiała i osiadła na dnie słoja.
Żona jak zwykle o tej porze spała na sofie, znajdującej się kilka metrów od okna. Słońce nie docierało do niej nawet śladem promienia. Lubiła udawać, że ktoś wyłącza czasami głów- ną gwiazdę naszego układu w galaktyce. Nie żeby nie lubiła słońca. Wiedziała, że bez niego nie byłoby na ziemi życia. Ale wiedziała też, że potrafi ono to życie również zniszczyć. A skórę przypalić aż do bąbli. Jej oczy już dawno przestały przyjaźnić się z promieniami. Musiała zakładać okulary przeciwsłoneczne za każdym razem, kiedy opuszczała dom. Wiedziałem o tym i pozwalałem słońcu spalać moją skórę zamiast skóry żony rekompensował sobie kolejnymi butelkami whisky lub dżinu. Następnego dnia nie pamiętał, w które miejsce na ciele żony uderzył najmocniej. Mary w końcu zebrała siły i wniosła o rozwód. Opuściła męża – ale depresja została.
Przeczytaj też: Pół wieku razem? Tak się jakoś złożyło. Rozmowa z Krystyną i Stefanem Chwinami
Poznaliśmy się dwa lata później, depresja nie opuściła jej do końca życia. Wiedziałem jednak, że mnie kocha. Musiałem tylko dbać o nią jak o najdelikatniejszy kwiat. Teraz siedziałem przy łóżku wpatrzony w spokojną jak zwykle twarz żony i nie czułem nic, poza czułością. Rak, który przetaczał się przez jej ciało już jakiś czas, zabierał mi ją każdego dnia po cząsteczce. Dlatego tak bardzo ważna była każda chwila, kiedy się uśmiechała. A uśmiechała się do wszystkich stworzeń, które jeszcze żyły w okolicy. Ważki były tymi, które rozpromieniały jej twarz najbardziej. Obudziła się. Ważka chyba to dostrzegła. Zamachała skrzydełkami, obijając się o zamkniętą ścianę słoika. Dźwięk brzmiał jak dzwoneczki na obróżce kota, który dzielił już z nami dziesięć lat swojego życia. Mary otworzyła oczy bardzo szeroko, zrobiły się prawie okrągłe. Uśmiechnęła się tak bardzo, że aż się roześmiałem. Łzy pociekły po jej twarzy, naznaczonej już zmarszczkami. To było szczęście. Ten moment.
Mary wzięła do ręki słoik z ważką i przyglądaliśmy jej się oboje przez dłuższą chwilę. W końcu wstała z łóżka. Zabrała słoik i stojąc już na progu domu, odkręciła wieczko. Słońce właśnie zaczęło zachodzić czerwonawymi pasmami. Ważka wyfrunęła, a po chwili zmieniła się w błyszczący punkt na horyzoncie. Tydzień później Mary zmarła. Dwa tygodnie później dopadł mnie czwarty zawał.
Wiesław, 52 lata: Oddycham i patrzę na drzewa. Wtedy czuję się lepiej niż kiedykolwiek.
Jak mam wszystkiego dość, to jadę do najbliższego lasu, wyłączam telefon i po prostu chodzę, nie sprawdzając nawet godziny, bo i zegarka nie mam. Oddycham i patrzę na drzewa. Wtedy czuję się lepiej niż kiedykolwiek.
Ewa, 43 lata: Codziennie przechodziłam koło czerwonej sukienki i zaczęłam rozumieć, że tylko ona jest stała w moim życiu (…). I powoli dochodziło do mnie, że muszę ją kupić, żeby ruszyć ze swoim życiem na nowo.
Najpierw zdechł mój pies. Obudziłam się rano, a on już nie
wstał. Leżał zwinięty w kłębek i dlatego jeszcze przez kwadrans myślałam, że po prostu twardo śpi. Sama byłam dość mocno zaspana, śpiąca, za oknem lało i listopad objawiał się aż nadto ogołoconymi z liści drzewami. Bobol zazwyczaj zrywał się z posłania, kiedy mnie widział. A tego dnia nie. Zrobiłam sobie kawę, wyciągnęłam z szafki brownie. Usiadłam na ogromnym parapecie zwrócona w stronę drzew i co jakiś czas spoglądałam na psa, ale on się nie ruszał. Podeszłam do niego, dotknęłam jego głowy i poraziło mnie zimno. Nie rozumiałam jego śmierci. Miał dopiero pięć lat i był u mnie od szczeniaka.
Kiedy niosłam go do weterynarza, żeby zbadał przyczynę śmierci, przechodziłam koło wystawy, na której wisiała przepiękna czerwona sukienka. Wydała mi się w tym momencie kompletnie nie na miejscu. Kilka dni później zostawił mnie chłopak. Tak chlipałam mu w rękaw po stracie psa, że nie wytrzymał i powiedział, że za bardzo się mazgaję i w ogóle same problemy i smutki ze mną.
Pojechałam do rodziców na weekend, żeby chociaż tam znaleźć jakieś pocieszenie. Tym razem po dwóch stratach. I znów przechodziłam koło tej samej wystawy z czerwoną sukienką. Denerwowała mnie, ale jednocześnie zaczęła kojarzyć z lepszym światem, z ciekawszą sytuacją życiową, gdy w końcu będę mogła oddychać bez żadnych kłopotów. Gdy szłam na dworzec, zastanawiałam się, dlaczego działa na mnie w ten sposób. Tego samego wieczora, kiedy przyjechałam po ośmiu godzinach spędzonych w pociągu, rodzice powiedzieli, że się rozwodzą.
Nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. Wracałam do siebie całkowicie zdruzgotana. Moja ostatnia ostoja dobra, w którą zawsze się zanurzałam, gdy było mi źle, skończyła się akurat teraz. Wracając z dworca, rzuciłam do wystawy z sukienką jak jakaś wariatka: „Czego ty ode mnie chcesz?!”.
Przeczytaj też: Ruchome piaski „radzenia sobie”. Fragment książki „O zmierzchu…” Marty Niedźwieckiej
I zaczęłam płakać. Potem dni leciały, jakbym była w letargu. Praca, dom, praca, dom, zero przyjaciół, bo zazwyczaj nie nie miałam na nich siły. Codziennie przechodziłam koło czerwonej sukienki i zaczęłam rozumieć, że tylko ona jest stała w moim życiu, choć tak naprawdę wcale do mnie nie należała. I powoli dochodziło do mnie, że muszę ją kupić, żeby ruszyć ze swoim życiem na nowo.
W końcu poszłam do sklepu po czerwoną sukienkę, zupełnie jakbym chciała położyć wisienkę na torcie. Kiedy ją przymierzyłam, cieszyłam się, co już dawno mi się nie zdarzyło. Następnego dnia włożyłam ją na urodziny przyjaciółki. I wtedy pojawiło się szczęście, bo poznałam mojego przyszłego męża, który już od dziesięciu lat nie zawiódł mnie ani razu.
Edward, 58 lat: Szczęście? A nie ma pani innych problemów?
Fragment pochodzi z książki Szczęście i inne przypadki. Mikroreportaże Izy Klementowskiej, która ukaże się 31 lipca 2024 roku nakładem Wydawnictwa Marginesy. Książkę można zamówić tutaj.