Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Czytaj i słuchaj bez ograniczeń. Zaloguj się lub skorzystaj z naszej oferty

Czytaj

Wystarczy tylko łyknąć pigułkę szczęścia. Fragment książki „Wybrakowane...”

grafika MATERIAŁY PRASOWE
Pragnienie życia poza miotłą i mopem od zawsze uważano za niebezpieczną patologię. (…) Środki uspokajające zachwalano jako pewny sposób na spokojne i miłe dla wszystkich przymuszenie kobiet, by poddały się powinnościom wyznaczonym im przez społeczeństwo. Publikujemy fragment książki „Wybrakowane. Jak leczono kobiety w świecie stworzonym przez mężczyzn” Elinor Cleghorn.

„Dosyć emocjonalnego cierpienia przy chorobach przewlekłych” – ogłaszała reklama z 1959 roku wywieszona obok budynku Wallace Laboratories, zachwalająca nowy cudowny lek tego producenta, Miltown. Dostępny od 1955 roku jako remedium na lęki, depresję, nerwowość i zmęczenie, Miltown – handlowa nazwa meprobamatu, pierwszego szeroko dystrybuowanego środka uspokajającego – po zaledwie jednym roku na rynku stał się preparatem najczęściej przepisywanym przez amerykańskich lekarzy. Pierwsze reklamy dokładnie pokazują, kto w zamyśle jego wytwórców był idealną amatorką pigułek szczęścia – gospodyni zmagająca się z trudami prowadzenia domu, wychowująca dzieci i dbająca, by z twarzy jej męża nie znikał uśmiech.


Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.


Materiały promocyjne tego „cudownego leku na niepokój” pojawiały się w magazynach takich jak „Cosmopolitan” i „Ladies Home Journal”, a liczne artykuły obiecywały, że Miltown uwolni kobiety od zaburzających domowy mir napięć. I nie było powodu do obaw – ten środek uspokajający był zalecany przez lekarzy jako niegroźny, nieuzależniający sposób na „odzyskanie umiejętności cieszenia się życiem”. Najważniejsi autorzy tekstów o zdrowiu pisali na zlecenie agencji reklamowych artykuły o tym, jak Miltown pomaga „oziębłym kobietom, wzdrygającym się przed stosunkami małżeńskimi, reagować przychylniej na zaloty swoich mężów”. Nie trzeba wspominać o tym, że większość problemów małżeńskich wiązano z jakąś formą dysfunkcji kobiecego ciała lub umysłu – a magazyny przeznaczone dla pań uczestniczyły w przekonywaniu czytelniczek, że nieprzynoszący satysfakcji seks wcale nie był problemem ich mężów.

W „Proszę powiedzieć, panie doktorze”, ukazującej się latach pięćdziesiątych rubryce „Ladies’ Home Journal”, ginekolog Henry Barnard Safford udzielał małżeństwom szczerych porad, jak powinny radzić sobie z problemami, o które bały się zapytać swoich lekarzy – Safford zawsze chętnie oferował swoją fachową opinię bez względu na to, czy pytanie dotyczyło seksu, poczęcia, bezpłodności, ginekologicznych nowotworów lub aborcji. Opisana w artykule z 1956 roku para w czasie trzech miesięcy trwania małżeństwa nie miała jeszcze „satysfakcjonującego stosunku”. Do gabinetu Safforda przyszedł mężczyzna i opowiedział, że każda próba „kończyła się katastrofą (…). Oboje pragniemy założyć rodzinę (…). Ale co zrobić, doktorze, jeśli już na początku (…) ona dostaje spazmów? I mam na myśli prawdziwe konwulsje”. Safford rozmawia żoną sam na sam. „Widać, że cierpi pani na dyspareunię” – mówi jej, używając medycznego terminu oznaczającego ból podczas stosunku. „Tej dolegliwości zazwyczaj towarzyszy vaginismus”.

Vaginismus, pochwica, czyli bezwarunkowe zacieśnianie się i spazmy mięśni waginy, sprawia, że jakikolwiek rodzaj penetracji – stosunek seksualny, wkładanie tamponu, pobieranie wymazu – jest wyjątkowo bolesny (jeśli w ogóle może do niego dojść). Ból nie ogranicza się tylko do pochwy, może promieniować na całą miednicę oraz mięśnie pleców i nóg. Skojarzenie stosunku seksualnego z bólem może być traumatyczne; dzisiaj wśród głównych przyczyn pochwicy wymienia się uraz związany z przeżytym w przeszłości molestowaniem seksualnym lub przemocą, zinternalizowanym wstydem wywoływanym przez seks i intymność oraz trudne doświadczenie porodowe. Lecz ta dolegliwość ma również wiele przyczyn fizjologicznych, takich jak choroby ginekologiczne, urazy miednicy lub niepożądane skutki zażywania niektórych leków. Według dzisiejszych statystyk bólu podczas seksu doświadcza jedna na dziesięć osób posiadających pochwę w Wielkiej Brytanii i nawet dwadzieścia procent takich osób w USA.

Trudności w odbywaniu stosunku nie są jednak traktowane jako istotne problemy medyczne – chyba że jest się heteroseksualnym, cispłciowym mężczyzną – więc pochwica bywa często diagnozowana jako stan lękowy. Tymczasem skutecznym lekiem może być połączenie poradnictwa psychologicznego i fizjoterapii – na przykład ćwiczeń wzmacniających dno miednicy lub z użyciem rozszerzacza pochwy. Ale póki w środowisku medycznym nie wykształci się kultura, w której wpływ seksu na umysł, ciało, zdrowie i życie kobiety będzie właściwie badany i szanowany, kobiety cierpiące na pochwicę będą narażone na lekceważenie, a ich choroba nie zostanie właściwie rozpoznana i wyleczona.

Tabu i wstyd towarzyszące kobiecym zaburzeniom seksualnym także dzisiaj skutkują tym, że wiele osób cierpiących na pochwicę niechętnie szuka jakiejkolwiek pomocy – a kiedy już próbują, często mówi się im, by posiedziały w domu i odpoczęły, używały lubrykantów i wypiły dla rozluźnienia kilka drinków. Przekonanie z lat pięćdziesiątych, że związany seksem ból i trauma są do przezwyciężenia, o ile kobieta przestanie histeryzować, prawie wcale nie straciło mocy. Kiedy Safford publikował swoje artykuły, pochwica uchodziła za dolegliwość całkowicie psychosomatyczną.

Przekonanie z lat pięćdziesiątych, że związany seksem ból i trauma są do przezwyciężenia, o ile kobieta przestanie histeryzować, prawie wcale nie straciło mocy.

Diagnozując, dlaczego para z artykułu miała problemy we współżyciu, felietonista całą winą obarczał żonę – i zamiast próbować zrozumieć cokolwiek na temat jej intymności lub relacji z własnym ciałem i seksualnością, oznajmiał jej, że po prostu boi się ciąży, stosunek ją przeraża i cierpi na kobiecy kompleks niższości. „Panie doktorze, ale ja tak się nie czuję” – odpowiadała, lecz Safford upierał się, że wie lepiej. Jeśli zależało jej na tym, by uratować małżeństwo, powinna przezwyciężyć wszystkie „problemy”, które ma „w głowie”. A w latach pięćdziesiątych wmawiano kobietom, że w tym celu wystarczy tylko łyknąć pigułkę.

Zrzucanie małżeńskich konfliktów na karb kobiecej fizjologii i psychologii nie było niczym nowym. Od dziesięcioleci probierzem intensywności przedmiesiączkowych napięć i trudności związanych z menopauzą było to, jak znosił to wszystko mąż. Nowością natomiast było manipulowanie kobietami, by uszczęśliwiały swoich partnerów dzięki zażywaniu leków. Główną bohaterką reklamy Miltown była biała, nowoczesna gospodyni domowa z klasy średniej, która nie mogła pozwolić, by jej niesforne ciało i umysł zakłóciły z trudem utrzymywany spokój ogniska domowego lub zachwiały jej poczucie kobiecości.

Przeczytaj też: Czy koniec patriarchatu jest w interesie mężczyzn? Fragment książki Lucy Delap

Podobnie jak w przypadku pań opisywanych w rubryce Safforda, kobiety zażywające Miltown brały swoje zdrowie we własne ręce – ale poddawały się jednocześnie paternalistycznej kontroli lekarzy. Kiedy w 1955 roku ukazała się książka Safforda pod tytułem Tell Me, Doctor (Proszę powiedzieć, panie doktorze), na jej okładce znalazła się na wpół rozebrana blond seksbomba, wydymającawargi przed lekarzem dzierżącym stetoskop. „Gdybym tylko wiedziała!” – napisano na tylnej okładce, nad spowitą cieniem kobietą siedzącą skrzyżowanymi nogami na podłodze. Prawdziwe damy – przekonywała książka – nie wstydzą się ujawniać intymnych szczegółów na temat swojego ciała i seksualności. Zamiast trwać w niewiedzy, posłusznie – i nago – poddają się eksperckiej wiedzy lekarzy. Kobiety, które robią, co im się każe, są dobrze poinformowane, światłe, cieszą się znakomitym zdrowiem. Wizyta u lekarza i jego bloczek recept w dziwaczny sposób urosły do symbolu emancypacji.

Podobnie jak Premarin, wypuszczony w pośpiechu w latach czterdziestych suplement estrogenu, Miltown miał uspokajać i uciszać uciążliwe emocje i kłopotliwe objawy. W prasie medycznej opiewano środek jako remedium na przewlekły ból, astmę, artretyzm, reumatyzm, dolegliwości gastroenterologiczne, a także stwardnienie rozsiane. Przeświadczenie, że emocjonalny stan pacjentki może zaostrzać ich symptomy lub nawet powodować wiele z tych chorób, po wojnie tylko zyskało na sile. Producent Miltown skapitalizował pogląd, że psychologiczne problemy kobiet – w szczególności stany lękowe – były tylko i wyłącznie oznakami niezadowolenia z życia.

Przeczytaj też: Przeszycie przeżycia. O wychodzeniu z kryzysu psychicznego

Wypuszczona w 1960 roku reklama Meprospanu (kolejna nazwa handlowa meprobamatu) przedstawia kobietę, która siedzi przy biurku lekarza i patrzy na swoje splecione dłonie. Jest pacjentką „spiętą, nerwową”, trapioną „nawracającymi stanami lękowymi, które nie mają żadnego medycznego podłoża”. Jedna czterystumiligramowa kapsułka wzięta przy śniadaniu pozwala jej spokojnie zrobić zakupy. Kolejna pomaga jej przygotować rodzinną kolację. Dzięki lekom może cieszyć się „stałym poziomem uspokojenia” przez cały dzień, więc na szkolnej wywiadówce jest „zrelaksowana, czujna i uważna”, „może słuchać” – a później bez trudu zasnąć, „wolna od nerwowości i stresu”.

W 1955 roku przewlekły ból, astma i zaburzenia żołądkowo-jelitowe na dobre zadomowiły się w psychosomatycznym imaginarium. A jednak pewna patologia organiczna, reakcja autoimmunologiczna, została zidentyfikowana jako podłoże dwóch chorób o nieznanej etiologii: tocznia – „choroby reumatycznej” – oraz reumatycznego zapalenia stawów.

Rozwój medycyny szpitalnej, specjalizacja kliniczna i finansowanie badań sprawiły, że osoby cierpiące na te choroby – o których myślano, że dotykają głównie kobiet – mogły być właściwie zdiagnozowane i leczone. Zarówno toczeń, jak i zapalenie stawów często zaczynały się od tych samych objawów, które miał leczyć meprobamat – zmęczenia, bezsenności, nerwowości, stanów lękowych, depresji, trudności poznawczych i słabości mięśni. Związek między systemem odpornościowym i stwardnieniem rozsianym, najczęstszą wtedy w Stanach Zjednoczonych chorobą neurologiczną, rozpoznano w latach czterdziestych, ale cierpiące na nią kobiety często otrzymywały w klinikach neurologicznych błędną diagnozę „histerii” jeszcze w latach pięćdziesiątych.

Według współczesnych badań kobiety zapadają na stwardnienie rozsiane trzy–cztery razy częściej niż mężczyźni. W 1868 roku jako pierwszy opisał tę chorobę Jean-Martin Charcot – ten sam, który pod koniec XIX wieku zwrócił uwagę świata medycznego i opinii publicznej na kobiecą histerię. Stwardnienie rozsiane, podobnie jak większość chorób o podłożu autoimmunologicznym, pozostaje nieuleczalne, a jego dokładna przyczyna wciąż jest tajemnicą – i chociaż już od lat czterdziestych wiadomo, że częściej chorują na nie kobiety, nadal nie znamy dokładnych powodów tej dysproporcji. Pod koniec XIX i na początku XX wieku zakładano, że stwardnienie rozsiane dotyka głównie mężczyzn9.

Oczywiście było to błędne mniemanie spowodowane upartym przekonaniem lekarzy, że neurologiczne i ruchowe objawy mężczyzn zasługiwały na uwagę, podczas gdy delikatne psychicznie kobiety miały odczuwać symptomy tylko w swoich głowach. To nierówne traktowanie ze względu na płeć wpływa na diagnozowanie stwardnienia rozsianego także dzisiaj. Choroba zaczyna się od niespecyficznych objawów, które nawracają i nasilają się – między innymi bólu, zmęczenia, słabości mięśni. Właściwa diagnoza jest trudna i zajmuje dużo czasu. Kobiety cierpiące na stwardnienie rozsiane są szczególnie narażone na sytuację, w której ich „niewytłumaczalny” ból i inne symptomy neurologiczne błędnie zdiagnozuje się jako zaburzenie somatyzacyjne, chorobę psychiczną objawiającą się fizycznymi boleściami o niemożliwym do zidentyfikowania podłożu.

W latach pięćdziesiątych kobiety skarżące się lekarzom na wyczerpanie, bolące mięśnie, zmącony umysł i trzęsące się dłonie otrzymywały cudowny środek – lek uspokajający. Po co głowić się nad przyczyną jej tajemniczych objawów, skoro pigułka mogła sprawić, że w końcu się zamknie?

Kobiety cierpiące na stwardnienie rozsiane są szczególnie narażone na sytuację, w której ich „niewytłumaczalny” ból i inne symptomy neurologiczne błędnie zdiagnozuje się jako zaburzenie somatyzacyjne, chorobę psychiczną objawiającą się fizycznymi boleściami o niemożliwym do zidentyfikowania podłożu.

Meprobamat pojawił się w brytyjskich aptekach w 1956 roku. Szybko zdetronizował barbiturany i stał się najpopularniejszym wśród kobiet lekiem na stany lękowe, bezsenność, nerwowość i ból o nieznanym podłożu. Jednocześnie statystyki pokazywały, że lekarze w państwowych gabinetach wciąż nadmiernie często przepisywali barbiturany – ze śmiertelnymi konsekwencjami. Między 1954 a 1956 rokiem przedawkowanie barbituranów spowodowało przypadkową śmierć lub samobójstwo 217 kobiet w Anglii i Walii. Alarmistyczne artykuły ostrzegały przed niebezpiecznymi skutkami ubocznymi i uzależniającymi właściwościami tego „placebo, które uspokaja głównie lekarzy”. Meprobamat, twierdzili tymczasem jego producenci, był mniej szkodliwy i w żaden sposób nie uzależniał. Ale był za to wyjątkowo drogi.

Podczas posiedzenia Izby Gmin w listopadzie 1956 roku podnoszono, że państwowa służba zdrowia była nadmiernie obarczana kosztami dużej liczby recept na ten „amerykański” lek, który „wtargnął” do kraju i znalazł klientelę wśród „hipochondryków i neurotyków”. O wiele bardziej niepokojące były koszty fizyczne i psychiczne – meprobamat powodował wiele skutków ubocznych, takich jak niewyraźne widzenie, otępienie i nudności.

Okazało się też, że z pewnością uzależniał. Mimo tych ewidentnych zagrożeń popularność leków na uspokojenie wciąż rosła, a większość wśród zażywających stanowiły kobiety. Pewien psychiatra zastanawiał się, czy moda na leki uspokajające świadczyła o faktycznym wzroście zapadalności na choroby psychiczne. Jeśli wzrost był prawdziwy, przepisywanie meprobamatu było pójściem na łatwiznę – zamiast zostać przepracowane podczas terapii, przyczyny złego samo-poczucia „niknęły w gęstej chmurze chemicznie wywołanego spokoju”.

Przeczytaj też: Sacklerowie. Bogactwo, chciwość i opioidy

Jednocześnie psychiatrzy wskazywali na fakt, że firmy farmaceutyczne twierdziły, iż prawie każdy nastrój lub emocja, od zmęczenia poprzez podenerwowanie do lęku i ekscytacji, były „syndromami”, które mogła uleczyć tylko ich pigułka. Kobiety, główne klientki tych firm, nie były głupie ani ślepe – nie łykały pigułek tylko dlatego, że tak kazała im reklama w tygodniku, ani dlatego, iż tak łatwo dały się przekonać, że ich emocje świadczyły o chorobie. Kobiety przeżywały prawdziwy kryzys tożsamości, samego ich jestestwa – społeczeństwo oczekiwało od nich, że uwiją na nowo gniazdo dla ich przeoranych wojną mężów i odbudują na nowo ludzkość.

Liczne kobiety – przynajmniej te białe, z klasy średniej, uosabiające dominujący ideał strażniczki domowego ogniska – zapamiętały doświadczenie nowych obowiązków i relatywnej swobody z okresu wojny. Polityczna emancypacja oraz dostęp do edukacji i zatrudnienia rozszerzyły zakres ich życiowych możliwości, ale jednocześnie ich psychiczne i fizyczne zdrowie pogarszało się pod naporem presji związanej z macierzyństwem i dbaniem o dom.

Firmy wciskające im meprobamat były wyjątkowo przebiegłe w sprawnym patologizowaniu sprzeczności definiujących kobiecość w okresie powojennym. Wykształcone gospodynie domowe dysponowały większym dochodem, a także miały więcej możliwości i „urządzeń pomagających w domu” niż ich matki, które nawet o tym wszystkim nie śniły. Mimo to współczesne kobiety były przepracowane, przytłoczone i cierpiały na utrudniające im funkcjonowanie zaburzenia.

„Czy lęki i stres stają się właśnie zawodową chorobą gospodyń domowych?” – pytała jedna reklama Miltown. A jeśli tak, to jaka była tego przyczyna? Czyż nierealistyczne było „twierdzić, że kobieta jest społecznie, politycznie kulturowo równa, jednocześnie wciąż wymagając od niej domowej i biologicznej uległości”? Prawda. Czyż niesprawiedliwe było „obarczać kobietę poczuciem winy w czasach, gdy liczą się tylko dzieci, ignorując to, że jest ona w emocjonalnej rozsypce”? Oczywiście. Ale Wallace Laboratories miało przynosić zyski, a nie niwelować nierówności na tle płci. „Jakakolwiek jest przyczyna – deklarowała reklama – włączenie Miltown do leczenia pomoże zmniejszyć napięcie, zarówno to emocjonalne, jak i to w mięśniach. Miltown nie zastąpi tygodnia na Bermudach ani zmiany nastawienia. Ale często sprawi, że zmiana stanie się łatwiejsza – dla niej i dla jej lekarza”.

Nowy dominujący w kulturze stereotyp wciąż zlęknionej gospodyni napędzał produkcję środków opartych na benzodiazepinach, takich jak Valium, Librium i Serax, wprowadzonych na brytyjski i amerykański rynek na początku lat sześćdziesiątych.

Nowy dominujący w kulturze stereotyp wciąż zlęknionej gospodyni napędzał produkcję środków opartych na benzodiazepinach, takich jak Valium, Librium i Serax, wprowadzonych na brytyjski i amerykański rynek na początku lat sześćdziesiątych. Uznawano je za nieuzależniające. Ich reklamy wzmacniały rozpowszechnione przekonania o związku między trudnościami w domu a zdrowiem psychicznym – i były w oszałamiający wręcz sposób profilowane płciowo. Jedna z nich, promująca środek firmy Wyeth, przedstawiała kobietę za więziennymi kratami zrobionymi z mopów i mioteł. „Nie da się jej uwolnić, ale można uwolnić ją od niepokoju” – oznajmiał nagłówek. Serax mógł zdjąć z niej napięcie i uspokoić nerwy, których źródłem było „poczucie niedowartościowania i samotność”. Wystarczy tylko kilka pigułek, a kobieta zacznie doskonale radzić sobie z „codziennymi problemami”. Otępienie, zawroty głowy, omdlenia, wysypki, nudności, apatia, opuchlizny, niewyraźna mowa i wahania libido – to tylko niektóre z opisanych małą czcionką skutków ubocznych.

Reklamy leków benzodiazepinowych pokazywały bardzo konkretny obraz pacjentki – trapionej wyobrażonymi schorzeniami, targanej emocjami, przeżywającej niepokoje w związku z jej rolą w społeczeństwie – którą „uleczyć” może sen i wyciszenie. Tak samo jak kobiety nazywane w XIX wiek histeryczkami, ją też zmuszano do poddania się potencjalnie niebezpiecznej terapii w celu rozwiązania problemu stworzonego przez lekarzy. Firmy reklamowe projektujące kampanie leków uspokajających wiedziały, że współczesne gospodynie domowe zmagały się z kryzysem psychicznym. Reklamy fałszywie opiewały ich walkę – ale też wmawiały, że podłożem problemu jest nieumiejętność dostosowania się do „naturalnej roli”.

Od wieków lekarze z uporem trzymali się poglądu, że pogodzenie się z rolą kobiety jako matki i opiekunki domu – i związanymi z nią takimi cechami jak potulność, posłuszeństwo i ofiarność – było najzdrowszym stanem kobiecego ciała i umysłu. Pragnienie życia poza miotłą i mopem od zawsze uważano za niebezpieczną patologię. Podobnie jak wszystkie narzucane trapionym chorobami kobietom zbędne zabiegi ginekologiczne i wyczerpujące terapie, środki uspokajające zachwalano jako pewny sposób na spokojne i miłe dla wszystkich przymuszenie kobiet, by poddały się powinnościom wyznaczonym im przez społeczeństwo.

Firmy reklamowe projektujące kampanie leków uspokajających wiedziały, że współczesne gospodynie domowe zmagały się z kryzysem psychicznym. Reklamy fałszywie opiewały ich walkę – ale też wmawiały, że podłożem problemu jest nieumiejętność dostosowania się do „naturalnej roli”.

Tymczasem pewna kobieta niebawem miała wysadzić w powietrze medyczny i kulturowy mit o tym, że kobiecość równała się dobremu zdrowiu, szczęściu i harmonii. W 1957 roku psycholożka, pisarka i aktywistka Betty Friedan rozpoczęła badania na temat doświadczeń edukacyjnych, późniejszych wyborów i ról, a także ogólnej jakości życia kobiet, które ukończyły w latach czterdziestych Smith College, jej Alma Mater. Friedan miała zamiar zadać kłam powszechnemu od XIX wieku poglądowi, że wyższe wykształcenie „miało nas źle przygotować do odgrywania kobiecej roli”. Okazało się, że jej badanie „stawiało więcej pytań, niż dawało odpowiedzi”. Wiele respondentek czuło konflikt między prawami kobiet a ich rolami jako żon i matek. Zbyt długo mówiono kobietom, że nie ma dla nich „ważniejszego przeznaczenia, niż czerpać dumę z kobiecości”. I chociaż było tak od wieków, to od drugiej wojny światowej w sposób szczególny „spełnienie w kobiecości” stało się „cennym i samoutrwalającym się rdzeniem amerykańskiej kultury”. Ale presja sprawiała, że kobiety się łamały.

Psycholodzy, lekarze i firmy farmaceutyczne zgodnie twierdzili, że istotą problemu była niezdolność kobiet do zaakceptowania i zinternalizowania kobiecych ról płciowych. Współczesna kobiecość, osadzona na domu i macierzyństwie, była przywilejem – głosili eksperci. „Od początku świata kobiecy cykl określał i ograniczał rolę kobiety” – napisano w „Newsweeku” w 1960 roku. „Żadna grupa kobiet nie narzuciła sobie tych naturalnych ograniczeń w tak dużym stopniu jak amerykańska żona; a jednak wydaje się, że w dalszym ciągu nie jest w stanie przyjąć ich z wdziękiem”. Kobiety, które chciały od życia więcej, które potrzebowały więcej, czuły się winne, przybite, niespokojne. Ich psychiczne i cielesne zdrowie psuło poczucie, że powinny być zadowolone z mężów, z domu, z dzieci. W swojej opublikowanej w 1963 roku książce Mistyka kobiecości Friedan nazwała to „problemem, który nie ma nazwy”.

Kiedy kobiety wyjawiały lekarzom, że wciąż są na skraju łez lub bywają tak wzburzone, iż same boją się tego stanu, rozpoznawano u nich „syndrom gospodyni domowej”.

„O ile się nie mylę, ów nienazwany problem, który dręczy dziś umysły wielu Amerykanek, nie wynika z utraty kobiecości, jego powodem nie jest wyższe wykształcenie czy wymagania związane z prowadzeniem domu” – pisała Friedan. „Jest o wiele poważniejszy, niż ktokolwiek przypuszcza. Jest kluczem do zrozumienia starych i nowych problemów gnębiących kobiety, ich mężów i dzieci, od lat nurtujących swoją zagadkowością lekarzy i pedagogów”. Kiedy kobiety wyjawiały lekarzom, że wciąż są na skraju łez lub bywają tak wzburzone, iż same boją się tego stanu, rozpoznawano u nich „syndrom gospodyni domowej”. A kiedy na ich skórze pojawiała się wysypka lub pokrzywka, nazywano to „przypadłością gospodyni”. To „straszliwe zmęczenie”, które „w latach pięćdziesiątych (…) zmusiło wiele kobiet do szukania porady u lekarza”, nazywano zaś „syndromem zmęczenia pani domu”. Wiele kobiet cierpiało w milczeniu albo sięgało po leki uspokajające, by uciszyć ten „dziwny, niezadowolony głos, jaki słyszały w głębi ducha”. Tak bolało mniej.

Friedan wzywała kobiety, by nazwały wreszcie ten problem, by przemówiły z całą mocą swoim głosem: „[Ów nienazwany problem] Może być równie dobrze kluczem do zrozumienia przyszłości naszej kultury i społeczeństwa”. Mistyka kobiecości od razu stała się bestsellerem, książką niezwykle wpływową. Zwracała uwagę na nierówności na tle płci i zaaktywizowała ruch na rzecz praw kobiet. W 1966 roku Friedan została jedną z założycielek Narodowej Organizacji Kobiet (National Organization for Women, NOW). Była pierwszą prezydentką stowarzyszenia i autorką pierwszego statutu.

Gdy w 1964 roku uchwalono przełomową ustawę o prawach obywatelskich, która zdelegalizowała segregację rasową i dyskryminację z powodu rasy i płci, aktywistki z NOW działały na rzecz „prawdziwej równości dla wszystkich amerykańskich kobiet”, której zapewnienie miało być częścią „światowej rewolucji praw człowieka”. „Wierzymy, że nadszedł czas, by wyjść poza toczącą się w ostatnich latach abstrakcyjną dyskusję (…) o statusie i wyjątkowej naturze kobiet” – pisała Friedan. „NOW wierzy, że kobiety przede wszystkim są ludźmi, i jak wszyscy w naszym społeczeństwie muszą mieć możliwość, by realizować w pełni swój ludzki potencjał”.

Przełożyli Paulina Surniak, Adrian Stachowski

Okładka książki "Wybrakowane" Elinor Cleghorn przedstawiajaca kobietę odwróconą tyłem w otoczeniu kwiatów.

Fragment pochodzi z książki Wybrakowane. Jak leczono kobiety w świecie stworzonym przez mężczyzn Elinor Cleghorn, która ukaże się 11 września 2024 roku nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Książkę można zamówić tutaj.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00