Wersja audio
Pewnie się nie pomylę, jeśli powiem, że masz bliznę. Każdy ma. Na przykład taką po upadku z roweru, trzepaka lub drzewa. Wiele z nich nic nie znaczy, ot, konsekwencja wygłupów w dzieciństwie. Kilka linii, nawet nie pamiętasz, skąd się wzięły. Wyryte „niewidzialną ręką” blizny, przez które, jak pisze Paul Auster w autobiograficznym Dzienniku zimowym, „twoje ciało jest mapą wydarzeń wymazanych z historii” [przeł. Maria Makuch]. Moje blizny to głównie rozstępy na brzuchu i piersiach. Białe, fioletowe, lśniące pamiątki po częstych wahaniach wagi. Sztucznie kreowane kanony piękna, reklamy i przemysł kosmetyczny wyspecjalizowały się w piętnowaniu rozstępów, pewnie dlatego narażony na nie brzuch, jak mówiła terapeutka i seksuolożka Alicja Długołęcka w rozmowach dotyczących projektu Wdzięczność, jest dla wielu kobiet najbardziej znienawidzoną częścią ciała.
Media społecznościowe, w których spędzamy coraz więcej czasu, kreują wyidealizowany obraz świata. Świata bez skazy – czyli bez blizn. Ale przecież blizny są ucieleśnieniem różnicy, świadectwem autentyczności, tego, że jesteśmy prawdziwi. Blizny w sensie symbolicznym stanowią pamięć ciała. Bywa, że są pozostałością po wydarzeniach, które się w nim odcisnęły i nie pozwoliły o sobie zapomnieć, śladem przemocy bądź choroby. Bardzo często symbolizują niesprawiedliwość, naruszenie integralności cielesnej. Upamiętniają zmianę.
Jedenastego listopada 2020 roku Bartek Arobal Kociemba i Magda Buczek otworzyli w Kopenhadze swoją pierwszą duńską wystawę Vi lever på polsk (Żyć po polsku). Tytuł ekspozycji to używane przez Duńczyków powiedzenie, które pochodzi z czasów pierwszej fali polskiej emigracji w latach 90. XIX wieku. Była to tak zwana emigracja buraczana – polscy chłopi przyjeżdżali do Danii, uciekając przed systemem feudalnym. Uczyli Duńczyków, jak uprawiać buraki, asymilowali się z lokalną społecznością, ale nie mogli zawierać małżeństw z miejscowymi, ponieważ ci byli protestantami. Mimo to tworzyli związki mieszane, a „vi lever på polsk” może znaczyć „żyć na kocią łapę”. Bartek i Magda interpretują to również jako życie poza systemem. Sami są emigrantami, ona – feministka, on – queerowy mężczyzna. Ich wystawa pokazuje, dlaczego feminizm potrzebuje queeru (i odwrotnie). Jest także dialogiem na temat sytuacji mniejszości, mówi o potrzebie współpracy oraz bliskości.
Wśród zaprezentowanych na wystawie prac znajdują się dwa rysunki – autoportrety Arobala z rozbitą głową. Sąsiadują z pracą Magdy Buczek CASTOR POLLUX CERVIX, składającą się z szalików kibiców klubów piłkarskich, i korespondują z inną pracą artystki zatytułowaną Ojciec/Wujek, która jest maską stworzoną z biało-czerwonego szalika. Wszystkie dzieła mówią o przemocy. Autoportrety Arobala ukazujące blizny z tyłu głowy to świadectwo wydarzenia z 2009 roku, kiedy to Bartek został dotkliwie pobity. Kilka dni przed otwarciem kopenhaskiej wystawy rozmawialiśmy o jego bliznach w kontekście przemocy systemowej i mechanizmów wyparcia. Do jego opowieści pasuje zdanie z Rączych koni Cormaca McCarthy’ego: „Blizny mają dziwną moc przypominania nam, że przeszłość wydarzyła się naprawdę”.
Bartek opowiada:
– Z tyłu głowy mam trzy duże i kilka mniejszych odpryskowych blizn, które powstały po tym, jak naćpany koleś nawalał mnie metalową pałką. Ich wygląd jest też konsekwencją sposobu zszycia ran. To po pierwsze – historia o naruszeniu integralności cielesnej i doświadczeniu przemocy w miejscu publicznym, a po drugie – o stosunku polskiej służby zdrowia do pacjenta.
Wyparłem te wydarzenia na lata, by nie czuć się ofiarą. By nie przypominać sobie tego uczucia wstydu i zażenowania, które towarzyszy byciu zaatakowanym. Nie chciałem tkwić w krzywdzie. Wypierasz, bo tęsknisz za jakimś rodzajem normalności i bezpieczeństwa. Na dobrą sprawę dość łatwo mi o tych bliznach zapomnieć. Gdy mam dłuższe włosy, pozostają zupełnie niewidoczne, czasem tylko bolą przy gwałtownej zmianie pogody. Przypomniałem sobie o nich jakiś czas temu, kiedy postanowiłem zmienić wizerunek i ogolić głowę. Mój chłopak był przerażony.
Od kilku lat mieszkam w Kopenhadze i wydawało mi się, że złapałem dystans do życia w Polsce. Ale pamięć o moich bliznach została niejako wywołana. Ubodły mnie słowa człowieka sprawującego najwyższy urząd w państwie, który stwierdził, że nie jesteśmy ludźmi, tylko ideologią. Ta wypowiedź przypomniała mi, co czułem po pobiciu, chodząc po ulicach Warszawy: nie ma dla mnie miejsca, przestrzeni, nie mogę czuć się bezpiecznie, przez samą swoją obecność zasługuję na atak. Kiedy ciągle doświadczasz opresji, kiedy staje się ona codziennym doświadczeniem, przestajesz ją zauważać. Wypowiedź Andrzeja Dudy była triggerem. Pomyślałem: nie mieszkam w Polsce, dlaczego czuję się zagrożony? I wtedy do mnie dotarło, że czuję to samo, co w 2009 roku po ataku, a to, co czułem w 2009 roku, też było mi znane, bo mam pękniętą torebkę stawową po tym, jak zostałem pobity jako nastolatek. Po każdym z tych wydarzeń czułem, że nie mam prawa się domagać, by moja potrzeba bezpieczeństwa została zaspokojona. Chciałem narysować te blizny, żeby zwrócić uwagę, że to, co się dziś dzieje w Polsce, nie jest niczym nowym, że ta przemoc trwa, jest systemowo usankcjonowana. Przyzwyczajono nas do status quo – tak po prostu jest, możesz zostać zaatakowany. Taką cenę płacą mniejszości za sam fakt istnienia. A co, jeśli nie chcesz się ukrywać i okrawać swojej przestrzeni i wolności?
Pokazanie tej blizny nie przyszło mi łatwo. Nie wstydzę się jej, ale też i nie czuję dumy z jej powodu. Towarzyszy mi raczej tłumione poczucie złości i niesprawiedliwości. Nie ma we mnie zgody na to, co się stało.
Chcesz wiedzieć dokładnie, jak do tego doszło? Wracałem ze znajomymi z wernisażu. Warszawa, wczesne lato, około ósmej wieczorem, skrzyżowanie ulic Pięknej, Kruczej i Mokotowskiej. Grupa dresów zapytała, czy mamy papierosy, nie mieliśmy. W pewnym momencie poczułem, że coś jest nie tak. Jeden z nich zaczął biec, wyciągnął metalową pałkę, taką, jakie mają policjanci. Biegnąc zygzakiem, zadzwoniłem na numer alarmowy z prośbą o radiowóz. Dyspozytorka zapytała, czy potrzebuję karetki, kiedy chciałem zaprzeczyć, dostałem pierwszy raz w głowę, więc powiedziałem: „tak”. Byłem bity w plecy i głowę, w pewnym momencie wywróciłem się na ulicę, samochody mnie mijały, ludzie stali, zero reakcji. Myślałem, że to koniec, ale w tym momencie napastnicy zaczęli uciekać w kierunku Alej Ujazdowskich. Widziałem tylko, że podjeżdża nieoznakowany radiowóz, chwilę później drugi.
Jadąc karetką do szpitala z podejrzeniem wstrząsu mózgu, usłyszałem: „Pedał sam się prosił”. Na SOR siedziałem i czekałem z kapiącą z głowy krwią. Nikt mnie nie opatrzył. Kiedy przyjechał mój chłopak, pielęgniarze wyczuli, że łączy nas coś więcej, i stali się jeszcze bardziej opryskliwi. Zostałem zszyty po chamsku, gwałtownie i w pośpiechu. Rany brzydko się zrosły, blizny nie są równe, skóra w tym miejscu jest bardzo delikatna.
Pokazanie tej blizny nie przyszło mi łatwo. Nie wstydzę się jej, ale też i nie czuję dumy z jej powodu. Towarzyszy mi raczej tłumione poczucie złości i niesprawiedliwości. Nie ma we mnie zgody na to, co się stało.
Na drugi dzień musiałem stawić się na komendzie, żeby rozpoznać tę grupę dresów. Miałem do wyboru: przebywać z nimi w pokoju (nie było miejsca z lustrem weneckim) twarzą w twarz albo rozpoznać ich z klasera, w którym było kilkanaście fotografii. Bezbłędnie wskazałem wszystkich ze zdjęć. Sprawa ciągnęła się przez kilka lat. Oskarżonego nigdy nie było na sali, kiedy składałem zeznania. Czułem się, jakbym to ja był przesłuchiwany. Gdy wspominałem o groźbach typu „Pedale, zabiję cię”, ignorowano je. Przecież nie ma żadnego przepisu o przestępstwie motywowanym nienawiścią na tle homofobicznym.
Mam wprawę w mówieniu o sprawach intymnych i nieprzyjemnych. Od 2007 roku jestem HIV-pozytywny. Informacja o tym wymknęła się z moich rąk, w warszawskim światku szybko rozniosła się plotka, że młody artysta jest „hiviarzem”. Sporo czasu zajęło mi nauczenie się, jak mówić na ten temat twórczo i aktywistycznie – co niezwykle istotne także w kontekście moich blizn.
Kiedy zostałem pobity, byłem już zdiagnozowany. Jedyna myśl, jaka kołatała mi się po głowie, gdy czekałem na karetkę, brzmiała: czy o tym wspominać. Dziś każda osoba z wynikiem pozytywnym od razu wchodzi na leki. Wtedy tak nie było. Lekarstwa wprowadzano dopiero w chwili, gdy odporność spadała do pewnego poziomu, a stężenie wirusa we krwi przekraczało limit. W Polsce możesz iść do więzienia, jeśli świadomie kogoś zarazisz, ostatnio nawet wydłużono tę karę. To forma stygmatyzacji ludzi żyjących z HIV, o dziwo, nikt o tym nie mówi. Z jednej strony my, osoby seropozytywne, musimy o tym pamiętać, z drugiej – bywa, że lekarze prowadzący sami sugerują, by nic nie mówić, jeśli nie jest to konieczne dla naszego zdrowia. Pracownicy medyczni i tak muszą zachować wszystkie środki ostrożności, bez względu na to, czy wiedzą o wirusie, czy nie. W polskim społeczeństwie, a zwłaszcza wśród pracowników służby zdrowia, jest olbrzymi poziom serofobii, dlatego niepodanie tej informacji może uchronić przed nieprzyjemnościami zarówno emocjonalnymi, jak i zdrowotnymi. Nie powiedziałem o tym w szpitalu, bałem się, jak mógłbym zostać potraktowany.
Jednym z najtrudniejszych okresów w moim życiu z HIV był ten tuż po pobiciu, kiedy potrzebowałem pomocy przy zmianie opatrunków. Mój ówczesny chłopak starał się, jak mógł, ale ta sytuacja nas przerosła. On był seronegatywny, ja nie dostawałem jeszcze leków, on czuł strach, mnie w tamtym momencie nie przyszło do głowy, że może się bać. W jakimś sensie było dla mnie oczywiste, że mi pomoże. Potrzebowałem opieki, więc skończyło się tym, że pojechałem do mamy. W domu rodzinnym zrobiłem zdjęcia; na ich podstawie powstały rysunki, które teraz pokazuję na wystawie Vi lever på polsk i które razem z pracami Magdy Buczek tworzą jej punkt centralny. Opowiadają o systemowej przemocy – jej ofiarą był też mój napastnik. I o bezbronności, wrażliwości, podatności na zranienie – o tym, co po angielsku określa się jako vulnerability. Ale moje prace mówią też o sile i poczuciu sprawczości, które wynikają z doświadczenia seropozytywności i naruszenia integralności cielesnej. Skoro przeżyłem, to nic nie jest w stanie ponownie wtłoczyć mnie w opresyjny system.
Na wystawie Kolekcja wstydliwych gestów, otwartej w warszawskiej Zachęcie w 2004 roku, Anna Baumgart zaprezentowała film Ekstatyczki, histeryczki i inne święte (do obejrzenia na stronie artmuseum.pl). Praca dotyczyła między innymi kobiecej autoagresji, lęku przed samotnością i braku akceptacji, wyrażających się w cięciach i samookaleczaniu jako intymnych domowych rytuałach. Akt cięcia się został tu zainscenizowany, jak jednak przyznaje artystka – nie był zmyślony. Baumgart chciała tą pracą zwrócić uwagę przede wszystkim na problem kobiecej autodestrukcji i kosztów, jakie kobiety ponoszą w związku z uczestnictwem we współczesnym świecie. Doświadczając emocji, które nie pasują do ogólnie przyjętego schematu, mierząc się z takimi dolegliwościami, jak na przykład depresja (również poporodowa), rozładowują frustrację poprzez samookaleczanie. W ten sposób karzą siebie – swoje ciało – za słabość i brak „doskonałości”.
Cięcia na rękach pozostawiają sznyty. Żaden rodzaj blizn nie jest równie często ukrywany pod tatuażami. Odciągają one uwagę i maskują nie tylko bliznę, ale i trudną przeszłość, którą wiele osób chce pozostawić za sobą.
Samookaleczanie się, mniej lub bardziej świadome, jest zachowaniem charakterystycznym dla kobiet, jak piszą specjaliści z głównej brytyjskiej organizacji zrzeszającej psychiatrów, Royal College of Psychiatrists. Wynika to przede wszystkim z faktu, że kobiety, w przeciwieństwie do mężczyzn, mają do dyspozycji mniej akceptowalnych społecznie form rozładowania napięcia czy frustracji. Nie można jednak traktować samookaleczania jako sprawy wyłącznie kobiecej. Royal College of Psychiatrists zwraca uwagę, że współcześnie jest ono formą wyrażania emocji, która pojawia się zwłaszcza u osób w młodym wieku i należących do mniejszości seksualnych. Do aktów autoagresji dochodzi w stanie wysokiego napięcia i wewnętrznego wzburzenia. Przyczynami bywają przemoc, depresja i niskie poczucie własnej wartości. Ryzyko samobójstwa przy samookaleczaniu się wzrasta pięćdziesięciokrotnie. Samookaleczanie przynosi krótkotrwałe poczucie kontroli nad życiem i ciałem, czasem jednak – jak u Camille Preaker (w której postać wcieliła się Amy Adams), bohaterki serialu Ostre przedmioty – przeradza się w nałóg.
Roch Litwin ma siedemnaście lat, uczy się w technikum hotelarskim, należy do kolektywu Nowa Fala Aktywizmu. Niechętnie dzieli się z rówieśnikami historią blizn, które ma na prawej ręce, zdecydował się jednak porozmawiać ze mną o tym, bo chce zwrócić uwagę na kilka istotnych kwestii.
Roch opowiada:
– Moje blizny są białe, wyglądają normalnie – jak to blizny. Jest ich sporo. Dziś świadczą o tym, że jestem.
W gimnazjum byłem ofiarą przemocy, wszedłem w dość nieciekawe towarzystwo, miałem zaburzenia odżywiania i problemy z używkami, a co za tym idzie – z samooceną. Wielokrotnie bandażowałem rany na rękach mojej ówczesnej przyjaciółki. Przez trzy lata nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, a w zasadzie – kim jestem. Zacząłem się okaleczać, bo nie mogłem sobie z tym poradzić. Późniejsze cięcia były już próbami samobójczymi.
Jestem osobą transpłciową.
Należę do pokolenia Z. Można by sądzić, że jesteśmy otwarci i tolerancyjni, ale to nie do końca prawda. Młode osoby transpłciowe są stygmatyzowane, wielu rówieśników twierdzi, że to, jacy jesteśmy, to domaganie się atencji, chęć zwrócenia na siebie uwagi.
Stereotypowo uważa się, że tylko dziewczyny mają problem z samookaleczaniem. To nieprawda – on dotyczy także chłopaków, mężczyzn. Moje blizny prowokują pytania, przez które czuję się dość niekomfortowo. Dlatego, by uniknąć spojrzeń i komentarzy, nawet w upały noszę bluzy z długim rękawem. Chciałbym w przyszłości zakryć je tatuażami – kończy Roch.
Cięcia na rękach, udach, brzuchu pozostawiają sznyty – ślady, które bardzo łatwo rozpoznać. Żaden rodzaj blizn nie jest równie często ukrywany pod tatuażami. Tatuaże odciągają uwagę i maskują nie tylko bliznę, ale i trudną przeszłość, którą wiele osób samookaleczających się chce pozostawić za sobą.
Samookaleczanie się wciąż pozostaje tematem tabu. To wynik niewielkiej świadomości społecznej i braku edukacji w zakresie zdrowia psychicznego. Jednak osoby, które uporały się z cierpieniem, często identyfikują sznyty z etapem przemiany, uważają je za świadectwo wyjścia z kryzysu, pamiątkę po okresie poszukiwania tożsamości. Nowego, dojrzalszego „ja”.
Jak pisał William shakespeare we Wszystko dobre, co się dobrze kończy: „A scar nobly got, or a noble scar, is a good livery of honour” (w przekładzie Leona Ulricha: „Szrama szlachetnie otrzymana albo szlachetna szrama, piękna to barwa honorowa”). Blizna będąca livery of honour, czyli szatą (bardziej niż barwą) honorową, funkcjonuje w kulturze jako powód do dumy.
Legenda głosi, że kiedy Odyseusz był młodym mężczyzną, odwiedził swego dziadka Autolykosa, który nazwał przyszłego bohatera „dzieckiem”. Po wspólnej biesiadzie z dziadkiem i wujostwem chłopak wyrusza na polowanie po zalesionych zboczach Gór Parnasu. Gdy napotykają olbrzymiego dzika, najmłodszy w grupie Odyseusz rzuca się na niego, zwierzę jednak unika ciosu i rani chłopca w udo. Mimo odniesionej rany Odyseusz z narażeniem życia zabija dzika. Po powrocie do Itaki opowiada rodzicom, w jaki sposób powstała blizna i z dumą rozprawia o tym, jak poradził sobie w grupie dorosłych mężczyzn. To rytuał przejścia – wielkie polowanie, nauka męskiej współpracy, sukces. Blizna ta odegra później w historii Odyseusza ważną rolę – po powrocie z dwudziestoletnich walk bohater będzie ukrywał swoją prawdziwą tożsamość. W pewnym momencie poprosi dawną niańkę, Eurykleję, by pomogła mu się umyć. Niańka rozpozna bliznę po polowaniu i tym samym potwierdzi tożsamość króla.
W antropologii kultury, a także w studiach nad męskością, blizny zajmują bardzo ciekawe miejsce. Z jednej strony kojarzą się z piętnem (często będącym karą za przestępstwo), naznaczeniem, wyraźnym znakiem społecznego ostracyzmu. Ten rodzaj stygmatyzacji w sposób symboliczny zachował się w literaturze i przemyśle filmowym – czarny charakter często ma widoczną bliznę na twarzy (tej tendencji sprzeciwiała się wspierana przez Brytyjski Instytut Filmowy kampania „I’m Not Your Villain”). Z drugiej jednak strony blizny zdobyte w walce, podczas polowań czy dalekich wypraw, bywają w przekazach popkulturowych dowodem wytrzymałości i odwagi – i jako takie stają się świadectwem męskości (można tu wymienić chociażby Wiedźmina z cyklu Andrzeja Sapkowskiego). W 2008 roku psychologowie z uniwersytetów w Liverpoolu i Stirling przeprowadzili badania, z których wynika, że mężczyźni z widoczną szramą są dla kobiet bardziej atrakcyjni pod względem seksualnym.
Robert Myers, profesor antropologii kultury Uniwersytetu Alfreda, badał pod kątem znaczenia blizn rdzenne społeczności plemienne. W artykule What Scars Say About Sex and Stereotypes pisze o tym, że zamieszkujący południowe i środkowe obszary Wybrzeża Kości Słoniowej lud Baule postrzega proces skaryfikacji i powstające w jego rezultacie blizny jako symbol kultury i cywilizacji – w odczuciu członków tej społeczności odróżniają ich one od zwierząt.
W tradycyjnych społecznościach (na przykład u afrykańskiego ludu Joruba czy wśród rdzennych mieszkańców Nowej Gwinei i Australii) blizny są najczęściej wizualnymi komunikatami, informującymi o wieku, statusie społecznym, przynależności do konkretnej grupy, plemienia czy klanu. Konkretne wzory czy rozmiary uzyskiwano dzięki użyciu ostrych narzędzi, czasami świeże rany okładano substancjami drażniącymi (węgiel drzewny, mielone orzechy nerkowca), które stymulowały powstawanie blizn w konkretnym kształcie. W swoich pracach Myers powołuje się także na innego dwudziestowiecznego antropologa amerykańskiego, Paula Bohannana, który badał lud Tivu z Nigerii. Pisząc o procesie skaryfikacji, któremu poddawali się Tivu, Bohannan podkreślał, że ból jest w tę praktykę niejako wpisany, ma świadczyć o tym, że wykonanie blizny nie jest aktem samolubnym – nie służy wyłącznie ozdobieniu ciała konkretnego człowieka, lecz ma znaczenie społeczne.
W kulturze zachodniej przyjęło się jednak uważać, że blizny oszpecają. Są nieestetyczne – szczególnie jeśli znaczą ciała kobiet. Być może łaskawsze staje się obecnie spojrzenie na bliznę po cesarskim cięciu, które przez lata uważano za „gorszy poród”, ale to proces bardzo powolny. Ale co zrobić z bliznami, które są pamiątkami po ingerencji w intymne części ciała? Jak na przykład mówić o bliznach, które zastąpiły kobiece piersi (nie tylko u osób, które urodziły się jako kobiety)? Choć dominujące wzorce estetyczne są coraz częściej podważane, to oswajanie z innością (a bliznę można uważać za jej symbol) zajmuje sporo czasu.
Małgorzata Kusper, stylistka: – Od czasu do czasu oglądam swoje ciało, w ramach autokontroli sprawdzam, czy nie pojawiły się na nim narośle, znamiona, pieprzyki. Kilka lat temu odkryłam na dekolcie maleńką kropeczkę, która w ciągu trzech i pół roku powiększyła się minimalnie, ale nie dawała mi spokoju – nie była podobna do niczego, co znałam. Konsultowałam ją z dermatologami, nawet z chirurgiem, który zalecił przemywanie spirytusem. Przy okazji innego zabiegu poprosiłam lekarkę o wycięcie także tej kropeczki z dekoltu. Podczas badania usuniętego materiału okazało się, że to komórki raka podstawnokomórkowego – jak się później dowiedziałam, nietypowego dla mojego wieku. To złośliwy nowotwór niszczący powoli przyległe do niego obszary skóry, ale także położone głębiej kości czy chrząstki. Nikt mi nie zalecił pozbycia się tej kropki, dlatego bliznę po niej traktuję jako symbol intuicji.
Choć dominujące wzorce estetyczne są coraz częściej podważane, to oswajanie z innością (a bliznę można uważać za jej symbol) zajmuje sporo czasu.
Moja blizna znajduje się na dekolcie, poniżej linii obojczyka, pośrodku. Jest dość gruba, zdeformowana, trójwymiarowa. To w zasadzie bliznowiec, czyli niekontrolowany rozrost tkanki. Sprawia dyskomfort: ciągnie, boli, potrafi mnie obudzić w środku nocy. Bliznowiec powstał zaraz po usunięciu zmiany. Rok później poddałam się zabiegowi wycięcia go, niestety się odnowił. Przeszłam zabiegi, które zatrzymały rozrost, ale nie usunęły istniejącej zmiany. Podobno laser mógłby ją spłaszczyć, ale nie stosuje się go w okresie do pięciu lat od zdiagnozowania raka. Ostatnio poddaję się karboksyterapii, która zmniejsza dyskomfort i ból.
Przed pojawieniem się blizny nie nosiłam ubrań z dekoltem, teraz od czasu do czasu chcę założyć coś z głębszym wycięciem. Wydaje mi się, że to kwestia wolności osobistej i możliwości wyboru. To ważne, zwłaszcza w moim zawodzie, w którym dużą wagę przykłada się do szukania symetrii, optycznego wyrównania.
Nie mam problemu, by tę bliznę pokazać i o niej porozmawiać. Używam jej, gdy chcę powiedzieć: badajcie się, przyglądajcie się swojemu ciału, a najważniejsze – słuchajcie siebie – kończy Małgorzata.
Gesty pokazywania, odkrywania blizn, uwrażliwianie na kontrolowanie ciała, które (jak samobadanie piersi) ma pozwolić wykryć chorobę we wczesnym stadium, to przykład tak zwanego wizualnego aktywizmu. Jako pierwsza określenia visual activism użyła pionierka studiów nad niepełnosprawnością Rosemarie Garland-Thomson w książce Staring. How We Look (O gapieniu się. Sposoby patrzenia) w odniesieniu do działań między innymi amerykańskiej artystki, fotografki i aktywistki Joanne Motichki, znanej jako Matuschka.
Matuschka była tancerką go-go, malowała i zajmowała się fotografią portretową. W działaniach artystycznych wykorzystywała swoje ciało. Gdy miała trzydzieści siedem lat, zdiagnozowano u niej raka piersi; przeszła mastektomię i półroczną chemioterapię. Rozpoczęła wtedy pracę nad cyklem fotograficznym Beauty out of Damage (Piękno bez uszczerbku). W zbiorze zdjęć Matuschki znajduje się na przykład poruszający autoportret: stoi wyprostowana, w spódnicy do kostek, w chustce na głowie, trzymając na rękach niemowlę, które palcami dotyka blizny po jej piersi.
Fotografia ta po pierwsze nawiązuje do ikonicznych przedstawień macierzyństwa, na przykład Madonny z Dzieciątkiem, po drugie jest gestem politycznym – do złudzenia przypomina kadr uchwycony w 1936 roku przez Dorotheę Lange, słynne zdjęcie Florence Owens Thompson zatytułowane Migrant Mother (Matka tułaczka), które stało się symbolem, ikoną wielkiego kryzysu.
Portret autorstwa Matuschki nosi tytuł The New Deal (jak reformy Franklina Delano Roosevelta), można to interpretować jako konieczność wprowadzenia innego „Nowego Ładu”, tym razem po kryzysie, przez który przeszło kobiece ciało. Z kolei na zdjęciu zatytułowanym Tattooectomy (2003) widać tatuaż w formie ornamentu zasłaniający bliznę po mastektomii.
W latach 90. Matuschka dołączyła do ruchu, który miał zwiększać świadomość społeczną dotyczącą raka piersi. Należała do nowojorskiej grupy aktywistek, która wzorowała swoje działania na zainicjowanych w latach 80. przez środowiska gejowskie kampaniach o AIDS. Walczyły o podniesienie funduszu na badania, a także o godne leczenie. Matuschka rozdawała na wiecach swoje zdjęcia w formie plakatów i pocztówek. Janet Froelich, dyrektorka artystyczna „New York Timesa”, wspomina, że nigdy czegoś podobnego nie widziała – do tej pory widok blizn po mastektomii zarezerwowany był wyłącznie dla lekarzy i najbliższych.
Piętnastego sierpnia 1993 roku na okładce magazynu „The New York Times” zaprezentowano – kultowy dziś – autoportret trzydziestodziewięcioletniej Matuschki. Fotografia przedstawia kobietę w białej sukience, ustawioną profilem do patrzącego, z głową owiniętą w prześwitujący materiał: turban lub opatrunek. Światło jest miękkie, kolory delikatne: beże, róże. Najważniejsze jest jednak to, czego na zdjęciu nie ma – pierś została zastąpiona przez poziomą bliznę. Podpis pod zdjęciem głosi „You Can’t Look Away Anymore” (Nie możesz już dłużej odwracać wzroku).
Okładka ta przyczyniła się do rozpoczęcia w Stanach Zjednoczonych publicznej debaty na temat raka piersi. Była najszerzej dyskutowaną okładką nowojorskiej gazety, ze względu na poruszenie problemu, który nie istniał wówczas w powszechnej świadomości. Fotografia została nominowana do World Press Photo i uznana za jedno ze zdjęć, które zmieniły świat.
W wieku ponad sześćdziesięciu lat Matuschka postanowiła poddać się operacji rekonstrukcji piersi, ponieważ jak sama przyznaje w wywiadzie dla „New Tork Timesa”, dzięki dwóm piersiom może zachować incognito.
Dziś za przykład wizualnego aktywizmu można uznać projekt Behind the Scars (Za bliznami), którego pomysłodawczynią jest Brytyjka Sophie Mayanne. Pracowała ona wcześniej jako fotografka mody. Projekt dotyczący blizn narodził się pod wpływem impulsu – Nicholas, jeden z modeli, pokazał bliznę po dźgnięciu mieczem samurajskim, przez które na pół roku zapadł w śpiączkę, a później musiał od nowa nauczyć się chodzić. Mayanne podkreśla, że najbardziej interesują ją historie stojące za bliznami, a także stosunek emocjonalny, jaki mają do blizn ich właściciele. Jej celem jest sfotografowanie tysiąca osób z całego świata, od kwietnia 2017 roku do dziś udało jej się sfotografować blisko pięćset. Mayanne działa na rzecz ciałopozytywności, za pomocą obiektywu oswaja odbiorcę z fizyczną różnorodnością – rozmaitymi kształtami, kolorami, rozmiarami. Fotografie, wraz z krótkimi wypowiedziami bohaterów i bohaterek, można zobaczyć na stronie internetowej projektu.
Jednym z działań w ramach Behind the Scars jest także bezpośrednia interakcja bohaterów i bohaterek zdjęć z szerszą publicznością. W każdy weekend instagramowy profil projektu (@behindthescars_) przejmuje któraś ze sfotografowanych przez Mayanne osób. Dzieli się z obserwującymi swoją historią, pokazuje zdjęcia z przeszłości i to, jak zmieniały się jej blizny, odpowiada na pytania. Mayanne kwestionuje tym samym Instagram jako medium służące pokazywaniu wyidealizowanej rzeczywistości. Zmienia, rozszczelnia i rozszerza kanon piękna.
Uczestnikami i uczestniczkami projektu są przede wszystkim osoby, które przeszły bardzo poważne choroby (na przykład rzadkie genetyczne choroby skóry), są po wypadkach, poparzeniach, urodziły się z rozszczepem podniebienia. Ich historie mają jednak, mimo wszystko, wydźwięk afirmatywny. Blizna staje się w nich znakiem przezwyciężenia trudności.
Jednym z pierwszych bohaterów był transpłciowy Elijah. W 2016 roku przeszedł operację mastektomii, która pozwoliła mu pozbyć się piersi i uzyskać upragnioną męską klatkę piersiową. Pisał, że dopiero teraz czuje się wolny, a blizny, które pozostały po operacji, są świadectwem jego odzyskanej tożsamości.
W projekcie wziął też udział czterdziestoośmioletni Phil Alderson, który w 2016 roku odkrył niewielki guzek w okolicy lewego sutka. Zdiagnozowano u niego raka piersi. Według danych amerykańskiej agencji Centres for Disease Control and Prevention z 2020 roku jeden na sto wykrytych przypadków raka piersi dotyczy mężczyzny. Phil obecnie aktywnie zajmuje się zwiększaniem świadomości społecznej na temat męskiego raka piersi.
Inna bohaterka, dwudziestoośmioletnia Laura Masters, jako roczna dziewczynka została wrzucona do wanny z gorącą wodą. Ojczym chciał ją w ten sposób ukarać za niewłaściwe zachowanie. Pięćdziesiąt procent jej ciała, od palców stóp do pasa, pokrywają blizny po oparzeniach trzeciego stopnia – czyli tych najgroźniejszych. Skóra w tych miejscach jest bardzo sucha, pęka, uwidaczniając kości i mięśnie, pozostaje niewrażliwa na dotyk. Laura mówi o sobie jako o ocalałej – przetrwała nie tylko poparzenie, ale także przemoc domową. Swoją działalnością chce wskazać kierunek innym, pokazywać, że można otrząsnąć się z tragedii.
Projekt „Behind the Scars” narodził się pod wpływem impulsu – jeden z modeli, pokazał bliznę po dźgnięciu mieczem samurajskim, przez które zapadł w śpiączkę, a później musiał od nowa nauczyć się chodzić.
Historii w projekcie wciąż przybywa.
Paul Auster, przyglądając się bliznom na swoim starzejącym się ciele, pisał w Dzienniku zimowym: „[Blizny] są znakami tajemnego alfabetu, który kryje historię tego, kim jesteś, bo każda blizna to ślad po wyleczonej ranie, a każda rana powstała w nieoczekiwanej kolizji ze światem”. Blizny, które są wizualną konsekwencją tej kolizji, bywają powodem osamotnienia – często osoby nimi naznaczone dorastają w przekonaniu, że nikt inny nie ma takiego problemu, czują się nieatrakcyjne, nieprzystające do kanonu wyznaczanego przez kulturę masową. Częstokroć za bliznami stoją również osobiste historie, które trudno zaakceptować.
Ashley Montagu w Touching. The Human Significance of the Skin (Dotykanie: ludzkie znaczenie skóry), jednej z najważniejszych książek na temat dotyku, pisze, że skóra jest pierwszą i ostateczną linią obrony. Z jednej strony chroni, z drugiej jest nieustannie wyeksponowana, wystawiona na cudze spojrzenia, oglądana i oceniania. Chroni wnętrze, ciasno oblekając je swoją tkaniną. W tym kontekście blizna będzie przerwaniem ciągłości, dowodem na to, że przeszłość, walka, która rozegrała się na powierzchni, chce o sobie przypominać. Jak gdyby ciało uznało, że coś po wydarzeniu z przeszłości musi pozostać. O oddzieleniu od ciała, bólu i chorobie rozmawiałam z Maciejem Topolskim, pisarzem i poetą, który przygotowuje doktorat o antropologii taktylnej. Powiedział mi: – Blizna, którą noszę, była przez lata symbolem tego, że moje ciało nie jest moim domem i nie czuję się w nim bezpiecznie. Jest duża, rozgałęzia się z tyłu głowy, po lewej stronie, w miejscu widocznym, choć nie dla mnie.
W wieku szesnastu lat przeszedłem operację guza mózgu. Guz miał cztery centymetry średnicy, wyłączał mi powoli wzrok i słuch, cierpiałem na długotrwałe bóle głowy. Żeby w ogóle jakoś funkcjonować, piłem po pięć energetyków dziennie. Ten guz coś ze mną robił, a ja nie wiedziałem co. Czułem ogromny strach – najpierw przez półtora tygodnia leżałem w szpitalu dziecięcym, później przewieziono mnie do szpitala dla dorosłych, byłem w sali z obcymi mężczyznami. Pamiętam, że pewnej nocy jeden z nich zmarł.
Wtedy nikt nie myślał o wsparciu psychologicznym (dziś zresztą niewiele się zmieniło), terapię zacząłem dopiero kilka lat później. Ponownie przechodziłem przez ból, jakiego doświadczyłem, uświadamiając sobie, jak trudno jest mi opowiadać o tej chorobie i jak jednocześnie czułem się przez to samotny. Wypłakałem dużo łez.
Sama operacja trwała ponad dwanaście godzin i była punktem przełamania, przedwczesnego zetknięcia ze śmiercią, poważną chorobą nagłego wejścia w dorosłość.
Ze szpitala wyszedłem z dziwnym poczuciem: postarano się o to, żebym żył – i tak, żyłem. Czułem się jednak jak mechanizm, który właśnie naprawiono i oddano z powrotem właścicielowi. Po tej „naprawie” zostały mi też zresztą inne blizny, po bokach głowy, po prawej stronie na piersi, nie wspominając już o licznych, dzisiaj już niewidocznych, śladach po wkłuciach na dłoniach czy w zgięciach łokci. Byłem jak rzeszoto. Po operacji nie mogłem jeść ani chodzić, połowa mojej twarzy się zapadła, ledwo mówiłem, schudłem jakieś dwadzieścia kilogramów, bolało mnie dosłownie wszystko. Nigdy nie zapomnę przerażonych spojrzeń moich przyjaciół, gdy odwiedzili mnie w szpitalu – miałem nowe, zbolałe ciało i byłem kimś innym, kimś, kogo nie znali.
Blizna przerywa jednorodność tkanki, skóry, ciała. Jest trochę inną powłoką niż ta, która obleka ciało bez skazy. Myślisz, że mówisz o powierzchni, ale w gruncie rzeczy chodzi o to, co wewnątrz, o ingerencję w ciało – w moim przypadku w punkt tak newralgiczny, jak głowa, czaszka, mózg, który reguluje wszystkie czynności życiowe.
Ta blizna jest znakiem wielu doświadczeń i pamięci bólu całego ciała. Z jednej strony jest ubytkiem, z drugiej wiem, że zmieniła moją percepcję i wpłynęła na przyszłość. W wieku szesnastu lat byłem zmuszony przestać biegać za piłką, zacząłem dużo czytać. Myślę, że moje zainteresowanie ciałem, skórą, zmysłem dotyku jest powiązane z tym doświadczeniem, którego wspomnieniem jest blizna.
Dziś, kiedy blizna mnie boli – i ten ból przechodzi czasem na ramię, niekiedy na całą połowę ciała, innym razem ujawnia się w nagłych skurczach twarzy – wiem, że muszę o siebie zadbać. Ciało dopomina się o opiekę. Jak dziecko, które uczysz i ono uczy ciebie, dziecko, o które się troszczysz. Zapewniasz mu, jak tylko potrafisz, bezpieczny dom.
Pewnie się nie pomylę, jeśli powiem, że masz bliznę. Każdy ma. Zaczynamy się od niej – pępek to przecież blizna po matce. Jednak te, które powstały w wyniku ingerencji w ciało, ucieleśniają inny rodzaj historii czekających na opowiedzenie. Zwrócone są przede wszystkim ku przeszłości. To historie o przemocy, bólu, drugiej szansie, rekonwalescencji. O tym, że coś wydarzyło się naprawdę. O ranie, która pozostawiła ślad. Blizny chronią przeszłość, sprawiają, że ciało zmienia się w rodzaj somatycznego muzeum, w którym są unikatowymi rekwizytami.
Za inspirujące rozmowy dziękuję także profesorowi Bartłomiejowi Dobroczyńskiemu i tatuatorce Katarzynie Zagórskiej.
Esej ukazał się w styczniowym numerze miesięcznika „Pismo. Magazyn opinii” (01/2021) pod tytułem Pamięci blizn.