Wersja audio
Do Disneylandu trafiłam w zbyt późnym wieku, aby doświadczyć obietnicy wejścia w środek bajki. Pamiętam sztuczny świat zbudowany z pomniejszych sztucznych światów, skonstruowany na kształt obrzuconej brokatem hali expo. Kolejka Indiany Jonesa biegła przez plastikowe tropiki, interaktywna dark ride Buzza Astrala odsyłała w kosmos ze świateł i laserów, labirynt w Krainie Czarów miał nas gubić jak Alicję. Miał – i nie mam wątpliwości, że dziecko, którego wyobraźnię rozwijały właśnie te światy z VHS-ów – gubił. Nieco inaczej wygląda to jednak z perspektywy dorosłego, który nie wchodzi już w bajkę tak łatwo. Dorosły w Disneylandzie widzi odpryski farby, ciągnące się w świątyni Indiany Jonesa kable, wyglądający zza rogu agregator oraz ociekające tłuszczem i chrzęszczące cukrem jedzenie za zdecydowanie zbyt duże pieniądze. Jeśli szuka tam adrenaliny, czegoś, co przeniesie go na chwilę do innego świata, to w tym dziecięcym, utopiopodobnym świecie raczej tego nie znajdzie. Nie dla jego wrażliwości ta zabawa. W najlepszym razie dla dziecka w nim.
Po tamtej wyprawie zostało we mnie przede wszystkim wrażenie skondensowania wielu światów w jednej przestrzeni. Zbudowania wyspy z wielu wysp, z kolejkami do portali przenoszących w czasie i miejscu. Wrażenie, które wróciło do mnie, gdy dwa lata temu pierwszy raz dotarłam na Biennale Sztuki w Wenecji – wydarzenie, które na kilka miesięcy gromadzi w jednym mieście to, co w teorii najciekawsze we współczesnej sztuce w różnych częściach globu.
Nim jednak kogoś oburzy porównanie jednego z największych i najważniejszych wydarzeń artystycznych, odbywającego się od prawie 130 lat, do Disneylandu dla dorosłych, śpieszę z wyjaśnieniem: to nie tak, że weneckie biennale stawia sobie za cel prostą zabawę. Niejednokrotnie chce konfrontować z tym, co niewygodne, tworzyć przestrzeń dialogu dla różnych kultur i perspektyw, formułować politycznie zaangażowany komentarz do dziejących się wokół tragedii. Ale oprócz syntezowania tego, co trudne i ważne, osuwa się też w intelektualno-estetyczną zabawę, do której, obok poszukiwania wrażeń i poczucia wkroczenia w inny świat, dochodzi gra rozkodowywania znaczeń, tropienia obecności i wpływów bieżących konfliktów, potrzeba refleksji, głód jakiegoś poruszenia.
Biennale na kilka miesięcy przeobraża Wenecję – miasto-kolebkę kultury – w gigantyczny escape room sztuki, w którym zamiast kluczy można godzinami szukać połączeń, kontekstów, wypowiedzi, przypisów; słowem: różnorodnych komentarzy, które mają szansę coś w nas wywrócić. Mają – jeśli zasłużymy na to cierpliwością i nieustępliwością poszukiwań. Bo biennale to trochę utopijna próba urzeczywistnienia fantazji o świecie, który można streścić i zamknąć w jednej przestrzeni. Świecie odbitym w krzywym zwierciadle, który da się przefiltrować i opowiedzieć migawkami, w teorii bez zawłaszczania głosu przez jedną grupę. Świecie, który odsyłając do różnych pomniejszych światów, tworzy coś nowego, poruszającego, a jednocześnie emblematycznego dla tego, co dziś dzieje się i blisko, i daleko.
Niektórym wystawom udaje się wybić widza z tej fantazji, innym – ją podtrzymać. Ale w ogólnym rozrachunku, mijając fasadę Pawilonu Centralnego w Giardini (w ogrodach, jednej z dwóch głównych przestrzeni biennale), którą zamieniono w tym roku w paletę jaskrawych kolorów, wzorów i kształtów, skojarzenie z wejściem w inny świat, jak przejście przez bramę zamku w Disneylandzie, wydaje się zasadne. Mimo że stworzonemu przez kolektyw artystyczny MAHKU (Movimento dos Artistas Huni Kuin) muralowi daleko do prostej zabawy – koresponduje z przewodnim tematem tegorocznej, 60. edycji biennale, czyli Stranieri Ovunque – Foreigners Everywhere (Obcokrajowcy wszędzie) , odsyłając do mitu Kapewë pukeni rdzennych mieszkańców Brazylii i Peru, który opowiada o międzynarodowych podziałach oraz potrzebie utrwalania pamięci i tożsamości przez sztukę.
Ciągnące się jednak kilometrami kolejki, wystawy jak kolejne atrakcje, narodowe pawilony jako oddzielne rzeczywistości, performanse przeplatające się z pikietami politycznymi, świat w soczewce na sterydach – to wszystko składa się na niecodzienne doświadczenie próby skurczenia świata do jednej przestrzeni. I w takim wypadku obowiązkiem jest zapytać, kto ten świat skurczył, z jakiej perspektywy tego skurczenia dokonał i w którą stronę skręcił, …
Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 8,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?
Esej ukazał się w czerwcowym numerze „Pisma” (06/2024) pod tytułem Ograniczone widoki z wyspy.
Więcej materiałów o sztuce współczesnej znajdziesz na: magazynpismo.pl/obraz/sztuka/galeria/