Wersja audio
Pieprzone globalne ocieplenie, pomyślała. Maj w górach, w polskich górach, nie żadnych Himalajach, powinien wyglądać inaczej.
Wyobrażała sobie soczyste, zielone, zalane słońcem polany. Powietrze drżące od świergotu ptaków, górskie ścieżki, którymi przebiegają małe sarny, króliczki i inne wybudzone ze snu zimowego… zwierzaki. Nie miała pewności, co tutaj żyje.
Zamiast tego od rana niebo zakrywała kołdra ciężkich chmur. Paskudnych i szarych, jakby wyrzygały się na nie swoimi dymami wszystkie fabryki z szesnastu województw. Było zimno, było mokro, a później zrobiło się jeszcze gorzej. Zaczął padać śnieg. Nie żaden przyjemny biały puszek jak z reklamy coca-coli, ale duże, nieforemne płatki przypominające kawałki nieudolnie wyrżniętego metalu. Wirowały przed nią dziko, białym tumanem, tak że ledwo widziała własną wyciągniętą rękę. Do tego natychmiast się topiły.
Jej ubranie zupełnie przemokło. Szczękała zębami z zimna. Mięśnie na przemian tężały, żeby zaraz piec, jakby ktoś wlał w nie roztopiony ołów. Niepotrzebnie zeszła ze szlaku, wyrzucała sobie. Wydawało jej się jednak, że tak będzie szybciej. Zamiast wlec się od jednego znaczka do drugiego, szybko zejdzie w dolinę, odnajdzie najbliższą wioskę, a tam przystanek PKS. Straszliwie się pomyliła. Droga przed nią zmieniła się błyskawicznie w wypełnioną błotem, śliską rynnę, w którą raz po raz upadała, obijając sobie kości. Leśny dukt wił się, zakręcał, zmieniał kierunek, rozdzielał się, żeby zaraz znowu się połączyć, tak że wkrótce zupełnie straciła orientację i nie wiedziała, gdzie jest. Jedynym znakiem cywilizacji były równe stosy ściętych przez leśników drzew. Schowała się za jednym z nich na kilka …