Wersja audio
Tatko wybił mi włosy z głowy. Tłukł w nią tak, że większość wypadła, zanim dorosłem. Zostało kilka kępek, poskręcanych i szorstkich jak ta poniżej brzucha. Chowam je pod turkusową czapką z czarnym daszkiem i szerszeniem na przodzie. Jest przepocona, sprana i za ciasna, ale inaczej się nie pokazuję. Walił tatko tym, co się nawinęło: gazetą, chochlą, butelką, motyką, butem, kostką masła, wieszakiem, kapustą, arbuzem, książką, schabem z kością na co dzień, białą krzyżową od święta, paskiem, ręcznikiem, popielniczką, mrożonką, a jak nic nie miał w zasięgu, to gołą dłonią albo pięścią.
Dajcie ślepego, niech pomaca moją glacę, to powie, że dotykał Księżyca, bo tatko bębnił jak deszcz meteorytów. Wtedy, gdy czegoś nie rozumiałem, i gdy zrozumiałem aż za dobrze, żeby ukarać i żeby pochwalić, kiedy byłem na nogach i kiedy spałem, w czoło, potylicę albo czubek. Na poważnie się przykładał, a dla żartu trącał dwoma palcami. Tak hartowała się czaszka, a ja nauczyłem się z zamkniętymi oczami zgadywać, czym właśnie oberwałem. Przyzwyczaiłem się do tego jak do słabszego lewego oka i ukruszonego zęba. Wystarczy przymknąć powiekę albo wymacać językiem ostre krawędzie, aby się przekonać, że chociaż uszkodzone, są na swoim miejscu. I nie mam do tatki pretensji, bicie przecież nie bolało. Taki mój defekt, że wcale nie czuję bólu. Zawsze chodziłem przez to poharatany, w bliznach i siniakach.
Rąbnięty jestem zresztą sam z siebie, nie od bicia. Podobno urodziłem się 29 lutego, co czwartą klepkę mam na miejscu, co cztery lata o rok się starzeję, co czwarte gówno robię rzadkie, co czwartą noc nie śpię.
Odkąd zabrakło tatki, muszę sobie radzić sam.
Raz, dwa razy w tygodniu wracam do domu nad ranem z wypchanym plecakiem. Przebieram się, zanim wyjdę, tylko ochraniacze mocuję na miejscu, nie chcę po drodze zwracać na siebie uwagi. Na początku robiłem to w dżinsach i bluzie, roboczych butach z blachą, w kominiarce i szaliku. Teraz noszę czarne getry, na wierzchu krótkie spodenki gimnastyczne, lekkie buty, obcisły golf. Przed akcją zakładam w krzakach, na podwórku albo w zaułku cienkie, wytrzymałe rękawiczki i gogle, twarz zasłaniam maską przeciwpyłową bez uszczelek i filtrów, kask rowerowy z zamontowaną czołówką w metalowej osłonie wyścielam w środku folią bąbelkową i wciskam na głowę. Przypinam naramienniki na rzepy, sprawdzam, czy plecak dobrze leży, i ustawiam się naprzeciwko witryny sklepu, który wybrałem, najdalej, jak to możliwe, dla lepszego rozbiegu, bez przeszkód w linii prostej, włączam odliczanie w zegarku, półtorej minuty, i jeśli nikogo w pobliżu nie widzę ani nie słyszę, a wiatr nie hula, startuję. Rozpędzam się tak, że światło z czołówki przygasa, bo ledwo za mną nadąża, i kiedy jestem blisko celu, na moment chowam głowę w ramionach, po czym wyrzucam ją do przodu, skaczę pod ostrym kątem, z ramionami wyprężonymi do tyłu, i rozbijam szybę w …