Wersja audio
O tym, że przemieniła się w homara, dowiedziała się dopiero, kiedy kupiła mieszkanie. Wcześniej nic tego nie zapowiadało. W niczym nie przypominała skorupiaka – była piękna jak średniowieczna katedra i całkiem ludzka, a i gdy siadała przed pacjentami, ażeby pomóc im przepracować traumy z dzieciństwa, żaden z nich nigdy nie zwrócił jej uwagi, jakoby miała szczypce. Do Róży – bo tak miała na imię – dotarło, kim się stała, dopiero tam, na podłodze jej nowego, choć zarazem i starego, gdyż przedwojennego, warszawskiego mieszkania.
Bardzo długo go szukała. To dlatego, że chciała, by odzwierciedlało jej osobowość; niestety, rzec coś takiego, to nic nie powiedzieć – jak bowiem odzwierciedlić kosmos?! A zatem brnęła przez co rusz to nowe foldery reklamowe, krążyła po licznych starych i nowych osiedlach niczym rozpoznający teren terrorysta, wyprawiała się w odległe rejony miasta, gdzie ziemia rozgrzebana była niczym po powstaniu, a ustawione obok gigantyczne tablice z wizualizacjami wieszczyły, że to tu właśnie powstaje architektoniczna perła, która leży jednocześnie w górach, nad morzem i w centrum Warszawy i, robiąc to wszystko, czuła się jak zakładnik swych niesprecyzowanych, kręcących młynki marzeń.
Niektóre z mieszkań były ordynarnie nowoczesne, pozbawione duszy, podczas gdy inne miały owej duszy w nadmiarze – przybierała ona kształt fantazyjnego grzyba barwy butelkowej zieleni z popielatym, pnącego się po wiekowej ścianie aż do samego przeciekającego sufitu, na którym to łączył się w wężowym uścisku ze swym kłączem-matką. Niektóre były nieposkromione w swej bizantyjskiej fantazji integrowania wszystkiego ze wszystkim, tarasów z garażami, a komórek lokatorskich ze spersonalizowanymi lodówkami trudniącymi się nieustającą produkcją kostek lodu do whisky, inne znów ascetyczne aż do bólu, aż do braku balkonu, aż do braku samych siebie poza deweloperskim folderem. Niektóre oferowały zapierający dech w piersiach widok na tranzytową autostradę z elementami przebiegającego tuż za rezerwatem przyrody, siedliskiem unikalnych kumaków, ostoją normalności w zgiełku miasta, pasa startowego lotniska, inne znów upchnięte były nonszalancko między las i krzaki, jakby je ktoś tam wyrzucił, a zamieszkanie w nich groziło zagładą wiklinowych zestawów wypoczynkowych pod racicami pobliskich dzików. Jedne miały podłą legendę i sprawdziłyby się świetnie jako plan zdjęciowy dla kolejnej części Amityville, inne znów były brutalnie ahistoryczne w swych narodzinach pośród niczego, na pustyni miasta niewyposażonej nie tylko w sushi bar, szkołę jogi i saunę, lecz i pospolitą kanalizację.
„Jak można tu mieszkać?!” – dziwiła się Róża, gdy z powodu rozmaitych luk informacyjnych trafiała do dzielnic odwiedzanych jedynie przez ekipy programów interwencyjnych, w których pośród armagedonu przystanków autobusowych i innych przejawów niepożądanej tu cywilizacji, cmentarzysk petów i flaszek po wódce leżących tu i ówdzie, stadami, jak zwierzęta, które padły ofiarą tajemniczej epidemii, oraz budynków przebywających w stanie tak daleko posuniętego rozkładu, że można je było nazwać domami w stanie płynnym, stawiano oseska w postaci nowego apartamentowca. Robił on tam wrażenie kryształka Swarovskiego wciśniętego w świeże gówno i jedno było pewne – nikt przytomny na umyśle, pozbawiony samobójczych skłonności, nie powinien z niego nigdy wychodzić.
Oglądała ten gwałcący jej jestestwo krajobraz zza okna taksówki, zastanawiając się, czy aby nie trafiła na plan zdjęciowy którejś z powieści Thomasa Hardy’ego albo reportażu z życia hiphopowców, myśląc: „Już bym wolała mieszkać w pudełku zapałek, już bym wolała mieszkać w łupinie orzecha, już bym wolała w samej sobie zamieszkać, co mi radzili ostatnio na kursie Vipassany”.