Wersja audio
Dawno już nie jeździłem na to osiedle, choć przecież stamtąd, gdzie mieszkam, to ledwie dwadzieścia minut uberem – a może i krócej, jeśli GPS podpowie jedną ze znajdujących się pod albo nad ziemią estakad, które w ostatnim czasie poorały Warszawę. „To osiedle”: fałszywa nuta, dwa słowa, między którymi rozgościło się kłamstwo. Dla kogoś, kto na osiedlu spędził kilkanaście lat – zwłaszcza: wczesnych lat – nigdy nie będzie ono „tym”. Trafiwszy na zbudowane wedle tego samego planu, rozpozna, gdzie i którymi chodnikami oraz wydeptanymi w trawnikach ścieżkami powinien się kierować. A jednocześnie inne osiedla tylko mu o tym jego przypomną, choćby były bliźniaczo podobne. Wszystkie osiedla w tej części świata są do siebie podobne, lecz to, na którym spędziło się kilkanaście lat życia – na którym ja spędziłem kilkanaście lat życia – jest jedyne w swoim rodzaju.
Dawno więc nie jeździłem na osiedle, ale pewnego parnego, dusznego popołudnia na początku maja pojechałem. Dwa tygodnie wcześniej dostałem na Facebooku zaproszenie do zbiorowego czatu i ujrzałem nazwiska, których przez kilkanaście lat nie widziałem zebranych w jednym miejscu. Osobno – jak najbardziej – wszystkich uczestników czatu przyjmowałem do wirtualnych znajomych, tak naprawdę wcale nie chcąc, by nimi byli. Nie byliśmy jednak razem od momentu, gdy skończyła się ostatnia lekcja w podstawówce i po raz ostatni została odczytana lista obecności w dzienniku. „Elo – głosiła pierwsza wiadomość – tyle lat, to może się zobaczymy?”
Podstawówka również znajdowała się na osiedlu, schowana za blokami, pomiędzy którymi ustalono spotkanie. Był to wielki, zbudowany w latach 70. prostopadłościan, który niedawno – a przynajmniej wydaje mi się, że musiało to być niedawno – pomalowano na jaskrawożółty kolor. Nie różnił się w tym od innych bloków, też prostopadłościanów, z tym że ustawionych w pionie: wszystkie były pstrokate i, otaczając niemal zamkniętym kręgiem podwórko z placem zabaw, przywodziły na myśl grupkę kobiet w zbyt kolorowych sukienkach. Jaskrawe były także ciuchcie, huśtawki i karuzele na placu zabaw – gdy wysiadłem z taksówki, już zajęte, choć nie przez dzieci.
– No proszę, kto to przyszedł – rozległ się głos chłopaka siedzącego na huśtawce. „Chłopaka”: miał trzydzieści lat, jak ja, miał zarost, jak ja, i – inaczej niż ja – niewielką bliznę na prawym policzku, a przecież od razu wiedziałem, że to Łuki, ten, który był dobry z informatyki. W dłoni trzymał otwartą puszkę Lecha; inna, zgnieciona, leżała na ziemi.
– Cześć – powiedziałem, podając mu siatkę z butelką wina. – …