Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Read and listen without limits. Log in or take advantage of our offer

Wokół książek

Jakich smaków nie poznają moje wnuki

Najpierw, jak chce najpopularniejsza w naszym kręgu kulturowym opowieść o stworzeniu świata, stało się światło. Drugiego dnia Bóg stworzył owoce, szóstego dnia człowieka.
rysunki KAROLINA LUBASZKO
POSŁUCHAJ

Mam trzydzieści dwa lata. Moje wnuki prawdopodobnie nigdy nie poznają smaku miodu, kawy, orzeszków ziemnych, syropu klonowego, awokado i czekolady, podobnie jak ja nigdy nie poznam smaku silfionu.

Nie wiem, co straciłam. Nie sposób tęsknić do czegoś, czego nigdy się nie poznało. I ze wstydem przyznaję, że czasami trudno mi było sobie wyobrazić wymieranie gatunków jako coś, co by mnie dotyczyło. Czytałam artykuły i książki na ten temat, oglądałam dokumenty o uprawach awokado, a jednak nadal nie wystarczało mi wyobraźni.

Gdy zniknął silfion

Kiedy byłam dzieckiem, zbierałam numery czasopisma przyrodniczego, które na ostatniej stronie drukowało kolekcjonerskie karty z przedstawicielami zagrożonych gatunków: opatrzone łacińskimi podpisami bajeczne rośliny i zwierzęta, które mogłabym zobaczyć na własne oczy, wsiadając w pociąg i dwa samoloty. Wymieranie (podobnie jak śmierć w oczach dziecka) było odległe, równoległe do codziennego życia, ale o nie niezahaczające lub zahaczające rzadko i nigdy ostatecznie. Nawet jeśli kochało się górskie wędrówki, a wymieranie dotyczyło gatunków spotykanych na szlakach.

Dostęp online
Czytaj i słuchaj bez ograniczeń. Kup

Prawdopodobnie w grę wchodzi moja niefrasobliwość, niemal na pewno naiwność, ale i fakt, że rzeczywistość, w której się wychowywałam, nakręcał i warunkował kapitalizm. Nie pamiętam pustych półek w sklepach. Za mojego dzieciństwa produkty sezonowe były dostępne przez cały rok, kwestią kilku dni i odpowiedniego dostawcy było uzyskanie produktów z całego świata. Coś jest niedostępne w naszym asortymencie? Napisz, zobaczymy, co możemy dla ciebie zrobić. Nie mamy czegoś na naszych półkach? Wyhodujemy to dla ciebie. Medycyna – parafrazując słowa jednego z bohaterów Gry w klasy Cortázara – może być w powijakach, jeśli chodzi o proces przeszczepiania głów (chociaż dziś nawet i to niekoniecznie), ale przecież gdy w grę wchodzą procesy produkcyjne czy hodowlane, radzi sobie znakomicie.

Myliła mnie prosta zasada kapitalizmu: coś istnieje i będzie istnieć, ponieważ się opłaca. Tymczasem świat sam się zjada, prosi o dokładkę, sięga po deser, nie wyciera nawet ust, bo przed kolejnym daniem i tak nie warto. Zwykle zakładamy, że czegoś będzie więcej, bo opłaca się w to „więcej” inwestować. Tyle że opłacalność, która warunkowała niezmienność zastanego świata, przestaje być zabezpieczeniem: sami siebie zjadamy.

Lenore Newman, autorka książki Lost Feast (Przegrana uczta), pisze: „Nie jestem pierwszą pisarką, która poświęca uwagę ginącym gatunkom”. Podkreśla, że już Pliniusz Starszy – gdzieś między 77 a 79 rokiem naszej ery – robił to samo. Całe akapity poświęcił na przykład silfionowi. Silfion, „wanilia swoich czasów”, jest uznawany za jedno z ziół najważniejszych dla kultury i gospodarki starożytnego Rzymu. Juliusz Cezar przechowywał ponoć w skarbcu obok srebra i złota pięćset kilogramów silfionu. Jego przedstawienia zachowały się na monetach: miał przypominać kształtem korzeń kopru, który z kolei podobny jest do serca. Istnieje teoria, że wygląd i właściwości silfionu stały się inspiracją do powstania abstrakcyjnego przedstawienia serca, tego, które dzisiaj znamy z kartek walentynkowych. Chodziło nie tylko o kształt – silfion uznawany był za środek antykoncepcyjny i wczesnoporonny (innymi, starożytnymi słowy: zachęcający do menstruacji).

Newman zauważa jednak, że choć zwykle Pliniusz Starszy lubuje się w zmysłowych opisach (czytając niektóre akapity, ma się wrażenie, jak gdyby rozcierało się zioła w dłoniach, by poczuć ich zapach), to silfion opisuje powściągliwie. Ponoć smakował jak gotowany por, podobno dodawany był chętnie do mięs, soczewicy, jajek i dyni, posypywano nim jakoby melona, dorzucano do sosu winegret.

Starożytne pojmowanie wymierania bliższe było raczej dziecięcemu wyobrażeniu śmierci: teraz nie ma, ale ta nieobecność nie będzie przecież trwała wiecznie: wszyscy znów się kiedyś spotkamy.

Ciągle to „podobno”, „rzekomo”, „jakoby”… Pliniusz Starszy skąpi opisów nie dlatego, że nie umie znaleźć właściwych przymiotników, skąpi ich, bo sam smaku ani zapachu silfionu nie zna. Owszem, roślina miała dotrwać do jego czasów: ostatni przedstawiciel gatunku został – cudem! – odnaleziony, wyrwany z korzeniami i jako cud natury (i cud! cud, że jednak przetrwał!) posłany na wieczną pamiątkę Neronowi. Jako że natura nie znosi – podobno – próżni, starożytni Rzymianie w miejsce silfionu zaczęli używać asafetydy: przyprawy z korzeni zapaliczki cuchnącej, do dziś popularnej w kuchni indyjskiej.

Istnieje teoria, że silphium nie wyginęło; że to, co dzisiaj znamy jako fenkuł, inaczej koper włoski, jest jego – skarlałą, ale jednak – odmianą. Starożytny smakosz, Apicjusz, zaznaczał jednak, że to dwie różne rośliny; już w czasach, w których zbierał przepisy do swojej książki kucharskiej, silfion stanowił rarytas. Jeśli coś było trudno dostępne dla Apicjusza, w życiu codziennym przeciętnego Rzymianina niemal nie istniało. O Apicjuszu pisze bowiem grecki retor Atenajos, że był człowiekiem niezwykle bogatym, którego życie ogniskowało się wokół wykwintnego jedzenia, jego imieniem nazwano kilka rodzajów sernika, plotkowano, że wystarczyło, by usłyszał, że gdzieś u wybrzeży Aleksandrii wyławia się kraby dorodniejsze niż te, które spożywał na co dzień, a tego samego dnia wsiadał na statek. Wiele dań ponoć sam wymyślił, miał ufundować szkołę dla kucharzy, fortunę przejadł, przepił, przepuścił na języczki flamingów, a kiedy została mu równowartość dzisiejszych dwudziestu milionów euro, odebrał sobie życie ze strachu przed wierzycielami, przerażony, że umrze z głodu – informacje te przytacza Joseph Dommers Vehling we wstępie do książki Apicius: Cookery and Dining in Imperial Rome (Apicjusz. Sztuka kulinarna i jedzenie w Cesarstwie Rzymskim).

Podstawową trudność w hodowli silfionu stanowił fakt, że to roślina endemiczna, charakterystyczna dla terytorium ówczesnej Cyreny. Mimo wszystko już Pliniusz Starszy próbuje dociec, jak to możliwe, że zniknęło coś tak niezbędnego i cennego dla całego kraju. Dlaczego na to pozwolono, dlaczego o to nie zadbano? Nie pyta jednak – co znamienne – jak to się stało, co doprowadziło do tego, że tak ważna roślina mogła wymrzeć. Newman zauważa, iż starożytne pojmowanie wymierania bliższe było raczej dziecięcemu wyobrażeniu śmierci: teraz nie ma, ale ta nieobecność nie będzie przecież trwała wiecznie: wszyscy znów się kiedyś spotkamy.

Kiedy silfion zniknął z powierzchni Ziemi – pisze Newman – na świecie żyło około trzystu milionów osób – ślad cywilizacyjny, który jako ludzkość pozostawiamy po sobie dzisiaj, jest pięćset razy większy niż w czasach starożytnych.

Żal za turem

Nie tak dawno temu, za górami, za lasami, żyli dwaj bracia: Heinz i Lutz Heckowie. Lutz był tym starszym.

Ich ojciec, Ludwig Heck, był dyrektorem berlińskiego zoo, chłopcy dorastali więc w towarzystwie zwierząt, zasłuchując się opowieściami o niesamowitych stworach, dzikich bestiach i bohaterach germańskich legend. Z ludzi bracia wyjątkowo ukochali Zygfryda z Pieśni o Nibelungach; jeśli zaś chodzi o zwierzęta, szczególnie żal im było, że do ich czasów nie dotrwały tury, tak, by mogli je zobaczyć na własne oczy. Heinz, pisze Newman, uważał ten fakt za dowód na to, jak szkodliwa bywa ekspansja plemion nomadycznych. Lutz wolał uznawać tura za symbol utraconego mitu o pradawnych wielkich Niemczech; ekscytowała go myśl, że przywrócenie zwierzęcia do życia byłoby w swej wymowie porównywalne do wybudzenia ze snu Fryderyka Barbarossy, legendarnego władcy zdolnego wskrzesić Wielką Rzeszę.

Ale ta historia nie jest baśnią.

W baśniach bracia zwykle prędzej czy później wyruszają w drogę. W tej opowieści najpierw zaczynają stawiać sobie pytania. Na przykład: czy jeśli krowę uznać za potomkinię tura, to znaczy, że dałoby się tura wyhodować ze współczesnej krowy? Podobne pomysły już wcześniej się pojawiały, podejmowano próby pozostawiania krów w dziczy, na pastwę losu, licząc, że w zetknięciu z naturą, z dala od ludzkich gospodarstw, odezwie się w nich zew krwi przodków. Efekty tych eksperymentów były raczej mizerne – być może krowy stawały się nieco dziksze, nieco bardziej krzepkie, ale na pewno nie dwukrotnie większe; nie były pokryte też rudym futrem. Krótko mówiąc: nie upodabniały się do turów.

Obaj bracia – niezależnie od siebie – poszli w ślady ojca: Lutz zaczął pracę jako dyrektor berlińskiego ogrodu zoologicznego, Heinz objął podobne stanowisko w Monachium. Od tego momentu nie musieli już poprzestawać na chałupniczych eksperymentach – zyskali nowe możliwości. Zaczęli podróżować po Europie, cierpliwie wyszukując najbardziej imponujące byki i krowy. Uważali, że krzyżowanie najdorodniejszych przedstawicieli gatunku musi w końcu przynieść efekty.

Efektów się nie doczekali. Zamiast tego przyszła wojna.

Heinz trafił do obozu w Dachau, oskarżony o popieranie idei komunistycznych. Lutz wsiadł do pociągu, którego ostatnią stacją miała być realizacja marzenia o Wielkiej Rzeszy; dołączył do NSDAP i SS, a następnie poznał Hermanna Göringa.

Hermann Göring lubił Pieśń o Nibelungach oraz polowania.

Lutz Heck miał zezwolić na wypuszczenie z zoo lwiątka, specjalnie po to, by Göring mógł na nie zapolować. Göring w zamian mianował Hecka szefem jednostki zajmującej się sprawowaniem kontroli nad ochroną niemieckiej przyrody. Przyjaźń rozkwitła; obydwaj uwielbiali odwiedzać Polskę, zwłaszcza Puszczę Białowieską; dla Göringa było to jedno z ostatnich miejsc na Ziemi, gdzie mógł poczuć się choć odrobinę jak w pralesie, tym opisywanym w podaniach germańskich czy Germanii Tacyta.

Na mocy paktu Ribbtentrop-Mołotow Białowieża przypada Sowietom: kiepska to wieść dla Göringa. On jednak nie traci nadziei i ostatecznie sięga po puszczę po tym, jak Rzesza wypowiada wojnę ZSRR.

Lutz Heck i Hermann Göring wpadają na pomysł: Puszcza Białowieska powinna się stać jak najbardziej podobna do pradawnego lasu germańskiego. Należy wprowadzić wyłącznie niemieckie rośliny i tylko niemieckie zwierzęta, wszystko jak w legendach. Ukoronowaniem wszystkich tych działań miało być odrodzenie tura.

Trzydzieści cztery wioski zostały spalone, tysiące ludzi zamordowano lub wyrzucono z domów.

Ta nie jest baśnią.

Eksperyment z przywróceniem wymarłego gatunku się nie powiódł.

Co ma tuńczyk do sprzętu AGD

Jak pisze Lenore Newman, aby zrozumieć to, co dzieje się obecnie na świecie, trzeba wyobrazić sobie kolację, w trakcie której z półmisków najpierw zaczynają znikać poszczególne ingrediencje, a potem całe dania. Na początku zmiany są drobne. Przepadają rzeczy, bez których można się obejść. Da się znaleźć zamienniki albo pogodzić się z faktem, że w risotto zabraknie szałwii, a w pucharkach lodowych – truskawek. Ostatecznie człowiek szybko się przyzwyczaja, to, co kiedyś wydawało się nie do przyjęcia, nagle staje się normalne.

Można by pomyśleć, że takie całkowite znikanie było możliwe w starożytności, w średniowieczu, na początku ubiegłego stulecia. Ale przecież dziś – w tak zwanych naszych czasach – z pewnością jesteśmy w stanie poradzić sobie z podobnym problemem. Genetyka stoi na najwyższym poziomie, bez przeszkód krzyżujemy gatunki, klonujemy rośliny i zwierzęta, z niewielkich śladów biologicznych jesteśmy w stanie wywieść całą historię życia – przecież tak przygotowani nie możemy polec na tej wojnie.

A jednak. Najważniejszą kwestią są tu zmiany klimatyczne – brakuje wody, a pogoda, na której kiedyś można było w dużym stopniu polegać, teraz jest nie do przewidzenia. Na liście roślin, których smaku prawdopodobnie nie poznają nasze wnuki czy prawnuki, gdyż według powtarzających się informacji zaczną one znikać około 2050 roku, są więc truskawki, kakao, orzechy ziemne, syrop klonowy (drzewa produkują sok tylko wtedy, gdy temperatura w ciągu dnia wzrasta powyżej zera, a nocą spada poniżej), awokado i banany.

Lewis Carroll ustami Szalonego Kapelusznika zadał pytanie, co mają ze sobą wspólnego kruk i biureczko. Nie pamiętam, czy i jakie pomysły mieli mieszkańcy Krainy Czarów; wiem za to, co mają ze sobą wspólnego tuńczyk i sprzęt AGD.

Trzeba tu cofnąć się do lat 70. XX wieku, do okresu, w którym nad Oceanem Spokojnym niezmordowanie kursują samoloty cargo Japan Airlines wyładowane po brzegi japońskim towarem eksportowym – sprzętem RTV i AGD. Do Japonii samoloty wracają puste. Marnotrawstwo zaczyna niepokoić właścicieli linii lotniczych, proszą więc współpracowników z działu cargo o wymyślenie, co można by przewozić z sukcesem z Ameryki Północnej do Japonii, tak, żeby nie generować pustych kursów lotniczych. Dają wytyczne: może być cokolwiek, byle się opłacało.

Japończycy zasięgają języka u kolegów ze Stanów i Kanady, ktoś podsuwa pomysł: skoro wasi rodacy tak chętnie jedzą sushi, skoro tak często sięgają po surowe ryby, dlaczego by nie zapełniać samolotów skrzynkami tuńczyków? Spójrzcie na Nową Szkocję, tuńczyk jest tam zaledwie atrakcją turystyczną – przyjezdni płacą za podwiezienie nad jeziora słynne z tłustych połowów, wyławiają co znakomitsze sztuki, pstrykają sobie zdjęcia ze zdobyczą – po czym ją wyrzucają. Dlaczego właściwie, pytają Kanadyjczycy, ryby mają kończyć na składowiskach odpadów, skoro można je sprzedawać do, dajmy na to, Japonii?

Dzięki nowym technologiom coraz łatwiej było transportować ryby tak, aby zachowały świeżość. Gdyby jednak nie sukces japońskich lodówek i mikrofalówek, być może człowiek nie wpadłby (to naiwne założenie) lub wpadłby później na to, jak opłacalny może być połów tuńczyka – i nie doprowadził do jego wytrzebienia.

Smak ptaka dodo

Ponoć każdy człowiek ma własny powód, żeby umrzeć. Podobnie jest z roślinami czy zwierzętami.

„Czasami – pisze Newman – pytam studentów o to, jakie jest ich pierwsze skojarzenie związane z ginięciem gatunków. Odpowiadają często: ptak dodo. Może dlatego, że jako wymarły gatunek uwieczniony jest w Alicji w Krainie Czarów Lewisa Carolla” [przeł. W.M].

Dodo pochodziły z Mauritiusa, do Anglii sprowadzano je w charakterze ciekawostki, za pieniądze wystawiano na pokaz jako dziwolągi. Podobno nie były specjalnie smaczne; pierwsi kolonizatorzy próbowali różnych metod obróbki i tylko mięso z piersi do czegokolwiek się nadawało. Ale ptaki dodo nie wyginęły dlatego, że zostały zjedzone przez ludzi. Wyginęły, ponieważ Holendrzy, opuszczając wyspę w 1710 roku, zostawili po sobie coś więcej niż śmieci: mianowicie przywiezione z Europy szczury, świnie i małpy – zwierzęta, którym ptaki dodo smakowały o wiele bardziej niż Portugalczykom, i które ochoczo dewastowały ich gniazda, łatwo dostępne, bo zakładane na ziemi.

Jednym z fundamentów współczesnego społeczeństwa jest tanie jedzenie. W drugiej połowie XIX wieku 50 procent wydatków przeciętnego Amerykanina szło właśnie na nie. Obecnie to średnio około 10 procent pensji.

Żyjemy w epoce antropocenu. Jeśli wierzyć Newman, po raz pierwszy tego określenia użyli Sowieci, potem termin został spopularyzowany przez chemika Paula Crutzena, który zastanawiał się nad oddziaływaniem czynników zewnętrznych na atmosferę. Niektórzy naukowcy twierdzą, że tego rodzaju głęboki wpływ ludzkości na środowisko utrzymuje się od czasów rewolucji przemysłowej, inni – że od czasów rolnictwa w ogóle, jednak datą orientacyjną, związaną z próbnym wybuchem bomby atomowej w USA w Nowym Meksyku pod kryptonimem Trinity, jest rok 1945.

W antropocenie człowiek zaczął przemieszczać gatunki poza miejsca, w których one zazwyczaj dotychczas się pojawiały. Budował kanały, zmieniał koryta rzek, wycinał lasy, zaczął na masową skalę produkować tworzywa, które nie ulegają biodegradacji. W dodatku jednym z fundamentów współczesnego społeczeństwa stało się tanie jedzenie. W drugiej połowie XIX wieku 50 procent wydatków przeciętnego Amerykanina szło właśnie na nie. Obecnie to średnio około 10 procent pensji.

Kto potrzebuje 463 odmian rzodkwi

Człowiek, jak pisze Rob Dunn, autor książki Never Out of Season: How Having The Food When We Want It Threatens Our Supply and Our Future (Zawsze w sezonie. Jak jedzenie tego, na co mamy ochotę, zagraża naszym zapasom i naszej przyszłości), zjada planetę równie gorliwie, co gąsienica pożerająca liść, na którym siedzi. Trzynaście tysięcy lat temu każdy człowiek zjadał sto różnych rodzajów roślin i zwierząt w tydzień. Dieta różniła się w zależności od tygodnia i od pory roku. Gdyby spojrzeć w przykładowy jadłospis jednego z naszych przodków, można by łatwo określić i porę roku, i jego miejsce zamieszkania.

W ciągu ostatniego stulecia straciliśmy od 90 do 95 procent odmian warzyw i owoców.

Dzisiaj byłoby to trudniejsze. Wraz z rozwojem rolnictwa różnorodność produktów spożywczych stawała się coraz mniejsza – w 2016 roku była najniższa w historii. Jeszcze według raportów FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa) z 1999 roku, 75 procent pożywienia na świecie pochodzi z dwunastu gatunków roślin (to między innymi kukurydza, ryż, pszenica, ziemniaki, maniok jadalny) i z pięciu gatunków zwierząt. Kilka lat temu oceniano, że prawie 40 procent naszych kalorii pochodzi z trzech gatunków roślin: kukurydzy, ryżu i pszenicy.
Rozwój transportu, jak pisze z kolei Newman, sprawił, że na całym świecie nastało coś na kształt wiecznego lata. Rozkwit technologii przyczynił się do tego, że coraz popularniejsze stały się różnego rodzaju roślinne hybrydy, które ostatecznie zdominowały uprawy, w związku z czym poszczególne odmiany roślin uprawnych przepadały w odmętach czasu. Krajobraz uprawny, który powstawał blisko tysiąc lat, zniknął w ciągu jednego wieku.

Newman wyjaśnia: „Pomyślcie o tym jako o wielkiej bibliotece smaków. Przez ostatni wiek po prostu wyciągaliśmy z półek poszczególne tomy i wrzucaliśmy je do ogniska. W ciągu ostatniego stulecia straciliśmy od 90 do 95 procent odmian warzyw i owoców”.

Autorka w morderczej wyliczance wymienia kolejne straty: w porównaniu z sytuacją z 1903 roku jesteśmy ubożsi o 97 procent odmian szparaga, wszystkie istniejące wtedy odmiany uprawne brokuła, 93 procent odmian marchwi, 90 procent odmian kukurydzy, 95 procent odmian ogórków, cebuli, rzodkiewki. Z pięciuset odmian sałaty zostało zaledwie trzydzieści sześć, liczba odmian pomidorów (pomimo faktu, że wiele osób hodowało je w przydomowych ogródkach) także skurczyła się o 80 procent. Z pięciuset odmian kapusty zostaliśmy z dwudziestoma ośmioma. Zniknęło 86 procent odmian jabłek, podobnie jak 87 procent odmian gruszek.

Oczywiście, przyznaje Newman, nie potrzebujemy koniecznie do szczęścia akurat tych 463 odmian rzodkwi, które istniały na początku XX wieku – ale dobrze byłoby mieć wybór.

Więcej niż srebro

Pół biedy, jeśli przemysł jest w stanie znaleźć zamienniki. Weźmy taką wanilię. W 2014 roku – te dane podaję z kolei za „The Economist” – jej cena wynosiła osiemdziesiąt dolarów za kilogram. W 2017 roku było to sześćset dolarów. Dzisiaj: około pięciuset dolarów za kilogram.

Wanilia jest warta więcej niż srebro i pozostaje drugą najdroższą po szafranie przyprawą na świecie. Jest tak cenna, że bardziej opłaca się ją ukraść niż uprawiać, bo w uprawie jest szalenie delikatna i trudna. Potrzebuje trzech do czterech lat, aby dojrzeć. Jej kwiaty otwierają się na jeden zaledwie dzień w roku – dla celów handlowych konieczne jest więc ręczne zapylanie. Sześćset tysięcy ręcznie zapylanych kwiatów daje zaledwie sześć kilogramów strąków, z których z kolei otrzymujemy kilogram suchych lasek wanilii.

Krótko mówiąc, nigdy nie było nas – jako ludzkości – stać na tę przyjemność, a już na pewno nie na to, aby cieszyć się nią tak często. Wanilia miała być towarem luksusowym i takim pozostała – chociaż wydaje się, że wszyscy znamy jej smak, że obcujemy z nim na co dzień. To zasługa naukowców z końca XIX wieku, którzy odkryli, w jaki sposób można pozyskiwać zamiennik – wanilinę. To ona nadaje dziś waniliowy aromat słodyczom, jogurtom i serkom.

Tego rodzaju sprytne zabiegi – teoretycznie mające zapewnić ciągłość roślinnym dynastiom – nie zawsze jednak przynoszą dobre efekty.

Dobrym przykładem jest tu banan.

Na bananie trudno się zawieść

Najpierw, jak chce najpopularniejsza w naszym kręgu kulturowym opowieść o stworzeniu świata, stało się światło. Drugiego dnia, mówi Dan Koeppel, autor książki Banana: The Fate of the Fruit that Changed The World (Banan. Losy owocu, który zmienił świat), Bóg stworzył owoce, szóstego dnia człowieka.

Najsławniejszym owocem stworzenia było – ponoć – jabłko, choć nie według wszystkich religii.

W Koranie zakazane drzewo rosnące w Edenie nazywane jest pochodzącym z archaicznego języka arabskiego słowem talh, tłumaczonym później jako „drzewo rajskie” lub właśnie „drzewo bananowe”, takie, które wydaje owoce w kiściach; ich rodzenie się i dojrzewanie nie jest zależne od pór roku, więc odbywa się niejako poza czasem.

Na bananie trudno się zawieść. To owoc, na którym można polegać – a jeśli już nie można, bo okres jego przydatności do spożycia minął, banan uczciwie i dobitnie daje temu znak, zmieniając kolor skórki. Bardzo często, pisze Dunn, dostępne na przykład w amerykańskich w sklepach banany są podobnego rozmiaru i smakują niemal identycznie. Trudno szukać wśród nich jednostek niepokornych, ekscentrycznych albo niewydarzonych, zbyt krępych czy niepokojąco prostych, ogólnie wadliwych. Banany, jak pisze Rob Dunn, mają tylko jedną wadę – są niespecjalnie skłonne do rozmnażania. Tu leży problem.

Smak banana wybitego przez infekcję panamską jest uwieczniony w sztucznym aromacie – stąd często słodycze „o smaku bananowym” smakują nieco inaczej, intensywniej niż owoce, które znamy z warzywniaków.

Jak pisze Dunn w książce Never Out of Season, w latach 50. XX wieku większość bananów pochodziła z firmy United Fruit Company. Firma regularnie płaciła rządowi Gwatemali za ziemię, na której uprawiała bananowce. Firma kontrolowała nie tylko plantacje, ale i w pewnej mierze gwatemalski transport. Sfinansowali budowę pierwszej w tym kraju linii kolejowej, stawiając tylko jeden warunek: nie będą z niej nigdy korzystali ludzie. Podróżować mogą tylko banany.

Firmie udało się wyhodować szczególnie krzepką odmianę banana: Gros Michel. Owoce były piękne, żółte, smaczne; jedyny problem stanowiło niezbyt dobre rozmnażanie. United Fruit Company wpadła na pomysł: jeżeli nie możemy rozmnażać bananów na taką skalę, jaka by nam się opłacała, spróbujmy je klonować. Efekt – tak zakładali – będzie ten sam: więcej bananów.

Z perspektywy ekonomicznej pomysł był genialny, z biologicznej jednak okazał się kiepski. Dunn zauważa, że dotąd przecież w naturze występowały różne banany. Były małe i duże, słodkie i gorzkie, miękkie i twarde. Różnorodność i niedoskonałość stanowiły o ich sile, także dlatego, że w regionie występowało dużo patogenów. Tam, gdzie istnieje tylko jeden, w nieskończoność klonowany banan idealny, wystarczy jeden patogen, by zniszczyć całą odmianę.

Gdyby United Fruit Company posłuchała bijących na alarm naukowców, pewnie nie postawiłaby wszystkich pieniędzy na jedną idealną odmianę. Nie posłuchała, bo uprawa wydajnej odmiany Gros Michel była najbardziej opłacalna. Stawianie na inne, mniej doskonałe, było obarczone zbyt dużym ryzykiem – mogłyby przecież nie przynieść spodziewanego dochodu albo wręcz narazić firmę na straty.

Na plantacjach bananowych infekcja panamska zaczęła być aktywna już w końcu XIX wieku, ale szybko zaczęła się rozwijać dopiero w latach 90. następnego stulecia.

Rob Dunn posługuje się obrazowym porównaniem: gdyby spojrzeć z góry na plantacje w całej Ameryce Południowej, można by odnieść wrażenie, że patrzy się na rozświetloną mapę, na której ktoś stopniowo wyłącza kolejne światła – kolor żółty powoli jest zastępowany przez czarny.

United Fruit Company nie chce się jednak poddać: nadal wierzy, że jest w stanie sprzedawać idealnego banana. Postanawia spróbować z inną odmianą – nadal doskonałą, bo wciąż opierającą się infekcji panamskiej.

Tak powstała odmiana Cavendish. To banany, które dziś kupujemy w sklepach: wyglądają równie doskonale jak Gros Michel, smakują nieco inaczej, mniej wyraziście. Smak poprzedniego banana idealnego uwieczniony został w sztucznym aromacie – stąd często słodycze „o smaku bananowym” smakują nieco inaczej, intensywniej niż owoce, które znamy z warzywniaków.

Niebezpieczeństwo zniknięcia biznesu bananowego zostało zażegnane – do czasu aż patogen ewoluował na tyle, żeby zagrażać obu idealnym bananom.

Banana split

Podaję przepis na banana split, póki jeszcze mogę:

Banana należy obrać, przekroić wzdłuż. Można – wedle gustu – wrzucić go na patelnię, na masło, i nieco podsmażyć, ale będzie dobrze smakował i bez takiej obróbki. Następnie należy ubić śmietanę. Połówki banana ułożyć na talerzu (najlepiej podłużnym), na wierzch lub obok nałożyć lody, smak według uznania (z tych, które nam jeszcze zostały), ozdobić całość bitą śmietaną.

Grafika z pływaczkami na basenie odnosząca do spisu treści sierpniowego numeru Pisma.

Artykuł ukazał się w sierpniowym numerze miesięcznika „Pismo. Magazyn Opinii” (8/2021) pod tytułem Tęsknota za banana split.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00