Wersja audio
Nic złego nie może się stać! – oznajmił Boris Johnson, wskakując na siedzenie motorniczego tramwaju, by odbyć próbną przejażdżkę. – Nic. Złego. Nie. Może. Się. Stać. Tamtego kwietniowego dnia premier odwiedził fabrykę pod Birmingham, wspierając kampanię miejscowego burmistrza. Zbliżał się bowiem „superczwartek”, czyli dzień wyborów w rozmaitych okręgach w Anglii, Szkocji i Walii. Dla obywateli miała to być okazja, by wyrazić swoją opinię na temat dwuletnich rządów Johnsona, podczas których stało się bardzo, bardzo dużo złych rzeczy.
Johnson był jak zwykle flejtuchowaty i wesoły, tryskał jowialnością. Rzadka to rzecz w kraju, w którym politycy są zazwyczaj flegmatyczni i pozbawieni autoironii lub wręcz ponurzy i wiecznie skrępowani. Wchodząc do fabryki, zaczął recytować limeryk o pewnym panu z Himalajów, który bardzo lubi tramwaje. Burmistrz, Andy Street, zrobił przerażoną minę: najwyraźniej oczami wyobraźni zobaczył nagłówki jutrzejszych gazet. (Limeryk, donoszę z przykrością, nie był ani trochę nieprzyzwoity).
Doradca Johnsona powiedział mi, że premier przez cały ranek cieszył się na tę przejażdżkę. Uwielbia infrastrukturę i wszystko, co związane z transportem: samoloty, pociągi, rowery, tramwaje. Chciałby zbudować most między Wielką Brytanią a Irlandią i lotniska na morzu. Uwielbia też wszelkie okazje do pozowania fotoreporterom. Chętnie prezentuje się jako człowiek działający prężnie i z rozpędem – i za każdym razem ktoś musi to uwiecznić.
– Proszę wsiadać! – zawołał, choć nie było pasażerów. Fotoreporterzy stłoczyli się wokół tramwaju, robotnicy w kaskach ochronnych stanęli z boku. Tramwaj ruszył, natychmiast szarpnął i gwałtownie stanął. – Pojazd za dwa i pół miliona funtów – powiedział mi szef zakładów, śmiejąc się nerwowo. W końcu Johnsonowi udało się przejechać kawałek, pokonać zakręt i dotrzeć do końca torów. Dał po hamulcach i włączył dzwonek. – Nic złego się nie stało! – zawołał radośnie.
Tym razem naprawdę nic złego nie mogło się stać. Tramwaj miał ogranicznik prędkości, co nie pozwalało mu się rozpędzić bardziej niż trzy mile [niecałe pięć kilometrów – przyp. red.] na godzinę. Automatyczne systemy bezpieczeństwa uchroniłyby maszynę nawet przed najbardziej brawurowym politykiem. Ale to bez znaczenia: najważniejsze, że Johnson miał okazję zrobić to, co kocha najbardziej, czyli urządzić widowisko i wywołać trochę zamieszania bez żadnego powodu. Zyskał sławę na przełomie lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku dzięki występom w popularnym programie satyrycznym Have I Got News for You ( Ależ mam dla ciebie wiadomości! ). Za każdym razem robiono sobie tam z niego żarty, lecz równocześnie był w centrum zainteresowania. Gdy w 2001 roku wybrano go do parlamentu, koledzy z partii mówili mu, że jeśli chce osiągnąć sukces w polityce, musi spoważnieć. Zupełnie zlekceważył tę radę, o czym się przekonałem, spędziwszy kilka ostatnich miesięcy w jego towarzystwie.
Kompletnie nie przypomina innych premierów, których poznałem, pracując jako reporter. Tony Blair i David Cameron byli wyrobieni i budzili podziw, natomiast Gordon Brown i Theresa May dali się poznać jako osoby sztywne, wylęknione i bardzo ostrożne. Johnson należy do innego gatunku. Jest pełen życia i pasji, wydaje się wiecznie rozkojarzony, w rzeczywistości jednak nigdy nie traci czujności i nic go nie rozprasza. Poza tym jest niechlujny, impulsywny i żywiołowy. To pierwszy znany mi brytyjski przywódca, który chyba naprawdę dobrze się bawi, sprawując urząd. Kiedy rozmawia z obywatelami, nieustannie woła: „…
Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 8,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?
Artykuł ukazał się w wydaniu „The Atlantic” z lipca 2021 roku pod tytułem The Minister of Chaos © 2021 The Atlantic Monthly Group, Inc. Wszystkie prawa zastrzeżone, dystrybucja Tribune Content Agency.