Wersja audio
Myślałam, że się z tego nie wygrzebię. Jestem zdziwiona, że mi się udało. I to do tego stopnia, że mogę normalnie żyć.
Katarzyna Szczerbowska nie lubi światła. Siedzi w półmroku, ubrana w czarną bluzkę, ale cała jest jasna. Ma krótki blond warkocz i jasny, ciepły głos. W poprzednim życiu, które skończyło się w 2008 roku, pracowała jako sekretarz redakcji w miesięczniku o podróżach. Miała trzydzieści osiem lat, gdy zaczęła czuć i widzieć rzeczy, których nie było. – Wydawało mi się, że wszyscy się za mną oglądają, śledzą mnie, słyszą moje myśli. Czułam, że zaraz umrę, że się uduszę – opowiada. Trafiła do Instytutu Psychiatrii i Neurologii przy ulicy Jana III Sobieskiego w Warszawie. – Nie mówiłam, nie chciałam jeść, nie poznawałam bliskich. Nie było ze mną kontaktu. W szpitalu moczyłam głowę pod kranem i chlapałam na innych mokrymi włosami.
Jej mama przynosiła zdjęcia i mówiła: „To jest twoja córka, Ola. Ty masz na imię Kasia. Tutaj, zobacz, jesteś w górach”. Partner ją karmił. Nastawiał muzykę, gimnastykował się, a ona go naśladowała. Poprosił jednego z pacjentów, żeby się nią zajął, kiedy nie będzie przy niej bliskich. Chłopak, który trafił na Sobieskiego z więzienia, czytał jej Mistrza i Małgorzatę . Budowali razem z gazet instalację do kontaktu z kosmosem. – Te wszystkie osoby przyczyniły się do tego, że wróciłam do zdrowia. Ale największą motywacją była moja trzynastoletnia wówczas córka. Chciałam wyzdrowieć, by móc ją wspierać – opowiada Szczerbowska.
– Zapytałam mojego partnera, dlaczego trzymają mnie w pasach. „Wiesz, Kasiu, nikt nie ma siły bawić się z tobą w kółko graniaste przez całą dobę” – powiedział. Użycie tego środka jest trudne dla pacjenta i dla personelu, ale w szpitalu nie ma miejsca na indywidualną opiekę. Pasy są sposobem na zabezpieczenie osób, które zachowują się nieprzewidywalnie. Tam są cztery osoby personelu na trzydziestu pacjentów.
Szczerbowska była w szpitalu trzykrotnie. Pierwsze dwa pobyty – w latach 2008 i 2010 – były półroczne. Trzeci, w 2018 roku, trwał dwa miesiące. Przyczyną jej psychozy była kombinacja niesprzyjających okoliczności: przewlekłego stresu, nieprzespanych nocy, zbyt intensywnej psychoterapii grupowej, która nastąpiła w niewłaściwym momencie, oraz wrodzonej wrażliwości.
Diagnozę – schizofrenia – usłyszała w 2008 roku. Choroba i tak była dla niej łaskawa. Wkroczyła w poukładane życie, w którym był partner, córka, praca. To nietypowe, bo najczęściej perfidnie uderza w młodych, między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, którzy często nie zdążyli pokończyć studiów, założyć rodzin. Im trudniej odbudować to, co zburzyła.
Pobyt w szpitalu Szczerbowska nazywa doświadczeniem granicznym. Gdy pierwszy raz trafiła do Instytutu Psychiatrii i Neurologii, na ścianach był grzyb, jedna łazienka na trzydzieścioro pięcioro pacjentów, nieszczelne okna, zimno. Spała w czapce, w palarni, bo tam miała spokój, była sama. Jednak w szpitalu czuła się otoczona opieką. Byli lekarze, którym ufała, i podane na czas posiłki. Po pobycie na oddziale całodobowym, gdzie trafiają najciężej chorzy pacjenci, poszła na oddział dzienny, na którym odbywa się intensywna, trzymiesięczna terapia grupowa, mająca przygotować do stawienia czoła codziennemu życiu.
– Po wyjściu ze szpitala trafiłam w próżnię. Nie dostałam żadnej pomocy. Miałam zalecenie, że powinnam znajdować się pod opieką lekarza. Ale do poradni zdrowia psychicznego była …
Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 8,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?
Reportaż ukazał się w październikowym numerze miesięcznika „Pismo. Magazyn Opinii” (10/2021) pod tytułem Powrót z peryferii.