Wersja audio
Jeśli obecne trendy się utrzymają, w Korei każde kolejne pokolenie skurczy się o jedną trzecią względem poprzedniego. Każda setka współczesnych Koreańczyków dochowa się w sumie średnio 12 wnucząt.
Społeczeństwa upadają, niekiedy gwałtownie. Mimo to prorocy zagłady powinni pamiętać, że ich najmroczniejsze przepowiednie co do zasady okazywały się być nieco przedwczesne. W 1968 roku entomolog Paul Ehrlich, wraz ze swoją często pomijaną jako autorka żoną Anną, opublikowali bestsellerową książkę The Population Bomb ( Bomba populacyjna ). Od stuleci ekonomiści wyrażali obawy, że wzrost światowych zasobów żywności nigdy nie dogoni rosnącego tłumu ludzi. Teraz nasz los miał się dopełnić. „Walka o nakarmienie całej ludzkości się zakończyła”, pisał Ehrlich. „W latach 70. na świecie zapanuje głód, z tego powodu umrą setki milionów ludzi” (przeł. A.D). Było to powszechne w tamtej epoce przekonanie: dekadę wcześniej, w odrobinę tylko żartobliwym artykule w „Science” szacowano, że w listopadzie 2026 roku populacja ludzka na całym świecie sięgnie nieskończoności.
Ehrlich proponował kilka rozsądnych recept – legalizację aborcji, inwestowanie w badania nad antykoncepcją i edukację seksualną – podsuwał też jednak pomysł doprawiania zasobów wody środkami powodującymi czasową bezpłodność. Amerykanie zapewne oprotestowaliby tak drakońskie metody, przyznawał, ale ludzie z innych części świata nie powinni mieć wyboru. Byłoby jego zdaniem wysoce racjonalne uzależniać pomoc żywnościową dla krajów rozwijających się od ich zdolności do wykazania się cywilizowaną powściągliwością. Państwa, które nieprzerwanie tolerują rozpasanie w kwestii kopulacji – wskazywał tu na Indie – zostawi się, by wyżywiły się same.
The Population Bomb przekształciła regionalny niepokój w globalną panikę. Indie w mniej niż dwa lata poddały miliony swoich obywateli przymusowej sterylizacji. Chiny podjęły wiele inicjatyw – których kulminacją była niesławna polityka jednego dziecka – wprowadzając mandaty, obowiązkowe wkładki domaciczne i niechciane aborcje. Za najbardziej drastyczne metody, które zastosowano w celu przymusowej kontroli populacji, trudno obwiniać Ehrlicha. Można mu jednak przypisać fatalne wyczucie czasu. Zanim bowiem The Population Bomb opublikowano, wskaźnik wzrostu populacji zdążył już osiągnąć szczyt. Od setek tysięcy lat szliśmy i się rozmnażaliśmy. Ta epoka właśnie dobiegała końca.
„Współczynnik dzietności” to orientacyjnie oszacowana liczba dzieci, które średnio urodzi jedna kobieta. Populacja będzie stabilna, jeśli reprodukcja przebiega na poziomie „wskaźnika zastępowalności”, wynoszącego około 2,1 dziecka na matkę (ta jedynka po przecinku to statystyczny eufemizm, za którym kryją się osobiste tragedie). Wszystko powyżej tego progu teoretycznie będzie generować ekspansję w tempie wykładniczym, wszystko poniżej – postępujący w tempie wykładniczym rozkład.
Przeczytaj też: Dzieci won! Marzenia o martwej ciszy pod oknem
W 1960 roku maleńkie państwo Singapur miało współczynnik dzietności wynoszący niemal sześć. Do 1985 roku zmniejszył się on do 1,6 – wskaźnika, który oznacza groźbę spadku populacji niemal o połowę w ciągu dwóch pokoleń. – Przez 20 lat przywódcy Singapuru powtarzali: „Och, niekontrolowany współczynnik dzietności ma straszliwie groźne konsekwencje, wskaźniki muszą spaść”, po czym postawili średnik i nagle, nawet bez przerwy na oddech, oświadczyli: „Zaraz, w sumie muszą wzrosnąć” – powiedział mi ekonomista Nicholas Eberstadt. Przywódcy państwa rozpoczęli więc kampanię promocyjną „Miej przynajmniej trójkę (jeśli cię na to stać)”. I choć Singapurczycy znani są z patriotycznych zachowań, w tym przypadku, mimo chwytliwego sloganu, okazali się nieskłonni do współpracy. To, że koszmarna wizja zbyt wielu potomków zamieniła się w równie ponurą wizję ich zbyt małej liczby, kolejne kraje odkrywały jeden po drugim. Kiedy w Japonii w 2007 roku współczynnik dzietności spadł do 1,3, konserwatywny minister nazwał kobiety „maszynami do rodzenia dzieci”. Stwierdzenie to nie zostało, nazywając to eufemistycznie, zbyt dobrze przyjęte – oburzyło nawet żonę ministra.
Obecnie spadek płodności jest zjawiskiem niemal powszechnym. Albania, Salwador i Nepal, z których żadne nie należy do państw bogatych, znajdują się poniżej wskaźnika zastępowalności. W Iranie współczynnik dzietności jest o połowę mniejszy niż 30 lat temu. Wciąż też pojawiają się kolejne nagłówki ogłaszające „zimę demograficzną w Europie”. Giorgia Meloni, premierka Włoch, powiedziała, że jej krajowi przeznaczone jest „zniknięcie”. Z kolei pewien japoński ekonomista stworzył konceptualny zegar, który odlicza czas do momentu urodzenia się ostatniego dziecka w jego kraju: aktualnie przewidywana data to 5 stycznia 2720 roku.
Dopiero za kilka lat będziemy mogli to stwierdzić z całą pewnością, jednak możliwe, że po raz pierwszy do ogólnoświatowej zapaści i globalnego osunięcia się poniżej progu zastępowalności doszło w 2023 roku. Choć w kilku miejscach dzietność pozostaje wysoka – w Azji Środkowej czy Afryce Subsaharyjskiej – nawet tam wskaźniki spadają. Rośnie za to paranoja. W zeszłym roku setki mężczyzn w Republice Środkowej Afryki zgłaszało przekonanie, przypuszczalnie urojone, że ich genitalia znikają. W Nigerii, gdzie wskaźnik dzietności spadł z siedmiu do czterech, popularny brukowiec widzi w tym spisek …
Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 9,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?
Artykuł pierwotnie ukazał się w tygodniku „The New Yorker” w lutym 2025 roku. © 2025 Gideon Lewis-Kraus.
Tekst znajdziesz w sierpniowym wydaniu miesięcznika „Pismo” (08/2025) pod tytułem Koniec dzieci.