Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Czytaj i słuchaj bez ograniczeń. Zaloguj się lub skorzystaj z naszej oferty

Czytaj

Rodzicielstwo z Instagrama. Fragment książki „Wyrodne”

Instagramowe dzieci, już od momentu bycia plem­nikiem, stają się swego rodzaju siłą roboczą, młodocianymi pracownikami gospodarki cyfrowej. Publikujemy fragment książki „Wyrodne. Opowieść o macierzyństwie i poczuciu winy” Begoñy Gómez Urzaiz.
zdjęcie KARSTEN WINEGEART / Unsplash

Jest takie miejsce, gdzie wskaźnik dzietności wynosi 4,3, a biegające boso dzieci nie są oznaką rodzicielskiego zanie­dbania, tylko statusu (komu potrzebne buty?), gdzie domowego chaosu nie odmierza się stosami brudnych ubrań i nieumytych talerzy. Bałagan, jeśli w ogóle się zdarza, to obowiązkowo w uroczym krajobrazie, pośród jasnego drew­na i naturalnych tkanin. Tym miejscem oczywiście jest In­stagram.


Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.


Matki influencerki nie są wynalazkiem mediów społecz­nościowych. Początki tej profesji, która opiera się na bardzo specyficznym modelu biznesowym, ponieważ zakłada pobie­ranie wynagrodzenia od różnych firm w zamian za włączenie ich produktów w osobistą narrację o rodzinnym życiu, moż­na datować na pierwsze lata XXI wieku, kiedy popularne sta­ły się blogi. Piszące matki dzieliły się jednak częściej swoimi porażkami niż sukcesami. Heather Armstrong, założycielka bloga Dooce (2001) oraz pierwsza kobieta, której udało się zarobić, i to dużo, na codziennej opowieści o macierzyństwie (40 tysięcy dolarów miesięcznego przychodu z reklam), pi­sała o swojej depresji oraz wyzwaniach związanych z opieką nad dziećmi, którą starała się godzić z samorealizacją na in­nych polach życiowych. Był to blog, a więc składał się głów­ nie ze słów.

Na Instagramie walutą jest obraz, już sam wygląd aplikacji sprawia, że w podsekcji dla matek influencerek prym wiedzie estetyka promująca zwyciężczynie, perfor­matywny model bycia matką, stanowiący odzwierciedlenie koncepcji „intensywnego macierzyństwa”, za pomocą której socjolożka Sharon Hays opisała w 1998 roku zjawisko turbo­macierzyństwa. Hays ujęła ten rodzaj opieki nad dzieckiem w pięciu punktach: „wyczerpujące, pracochłonne, oparte na najnowszych zaleceniach ekspertów, skoncentrowane na dziecku oraz kosztowne”. Nigdzie nie widać tego lepiej niż na instagramowych kontach matek influencerek, nieważ­ne, czy są nimi ortodoksyjne chrześcijanki z Midwestu, cha­ryzmatyczna kobieta z Navarry, która wychowuje ośmioro dzieci, czy łączące rodzicielstwo z surfowaniem Australijki.

Na Instagramie walutą jest obraz, już sam wygląd aplikacji sprawia, że w podsekcji dla matek influencerek prym wiedzie estetyka promująca zwyciężczynie, perfor­matywny model bycia matką, stanowiący odzwierciedlenie koncepcji „intensywnego macierzyństwa”.

Sama obserwuję konto pewnej kobiety, która mieszka w niewielkim nadmorskim miasteczku w Kalifornii razem z mężem i czwórką potomstwa. W ich własnoręcznie wybu­dowanym domu wszystko jest białe lub w kolorze biszkopto­wym. Kiedy ojciec rodziny (zawsze z trzydniowym zarostem i w efektownie wytartych dżinsach) dokończy szlifowanie kuchennej wyspy albo na przykład zainstaluje prysznic na patio – dom jest ciągle udoskonalany, a jego mieszkańcy nie ustają w wysiłkach uczynienia swego życia idealnym – sia­da na werandzie i zaczyna grać na gitarze, a na harmonij­ce akompaniuje mu rzecz jasna jedno z jego dzieci. Latem (a lato w życiu tej kalifornijskiej rodziny trwa właściwie cały rok, i jest to lato w najlepszym stylu, nikt się nie poci, królu­ją len i bawełna), dzieciaki wyciągają z garażu wózek do lo­dów, który ma zatkniętą parasolkę i został specjalnie odno­wiony, ale nie odmalowany na jakiś krzykliwy pomarańcz czy papuzią zieleń, tylko pociągnięty odpowiednio wybla­kłą ochrą. Styl – retro. Jak wiadomo, w tej rodzinie niezwy­kle ważne jest utrzymanie monochromatycznej spójności.

Zarobione na sprzedaży lodów pieniądze dzieci przeznaczą na kupno nowych rzeczy, na przykład gitary lub wrotek, ni­gdy na sprzęt elektroniczny. Codzienność matki tej czwór­ki dzieci wygląda, jakby czuwał nad nią kurator z najlepszej galerii sztuki, a wartości, na które się powołuje, zawierają się w tym, co analogowe i „rzemieślnicze”. Do jej relacji nigdy nie zabłąkał się żaden iPad.

Ta konkretna instamatka pozwala sobie na bardziej zdy­stansowany ton, a nawet wplata pewne elementy metanar­racji. Da się odczuć, że naprawdę cierpi, gdy musi opubliko­wać płatny post z oznaczeniem #ad (zgodnie z amerykańską dyrektywą z 2018 roku), czasem też napisze, jak nieswojo się czuje, zarabiając w ten sposób na życie, albo podzieli przemy­śleniami na temat ekonomii social mediów. Takie wpisy, bę­dące wyrazem powątpiewania w swoje możliwości, w świecie matek influencerek są bardzo ważne, dlatego użytkownicz­ki co jakiś czas publikują posty, w których zapewniają, że ich życie nie wygląda tak, jak na zdjęciach, i wyrażają pe­wien rodzaj niedowierzania, że w ten sposób naprawdę za­rabiają na chleb.


Estetyka, w jakiej porusza się kalifornijska instamatka, o której z każdym dniem wiem więcej niż o swoich przyja­ciołach, należy do odłamu tego zawodu (matki publicznej), skierowanego do osób z klasy średniej, z dyplomem wyż­szej uczelni oraz atrybutami codzienności w postaci natu­ralnego drewna, dziko rosnących kwiatów i kraciastych ob­rusów. Przedstawicielką tej podgrupy, której szczególnie się powiodło, jest Courtney Adamo, Amerykanka mieszkają­ca w Byron Bay w Australii, przewodząca niewielkiej gru­pie kobiet określających siebie jako murfers, co jest skró­tem od słów „mama” i „surferka”. Murfers sprzedają mydło własnej produkcji, nie ma w tym jednak nic nadzwyczajnego.

Pewna hiszpańska matka influencerka robi dla swoich dzie­ci kredki świecowe, wykorzystując liście i kwiaty z własnego ogrodu.

Murfers znane są również z tego, że mają więcej niż troje, ale mniej niż siedmioro dzieci. Adamo wraz ze swoją przyja­ciółką, Aimee Winchester, instruktorką jogi i przedsiębior­czynią, mają po pięcioro dzieci, wszystkie o imionach, które mogłyby należeć do króliczka z nieco rasistowskiego filmu Disneya z lat czterdziestych, albo reklamować mleko owsia­ne. Wilkie, Coco, Juniper i Marlow radośnie biegają po Byron Bay, prawie zawsze na bosaka, podobnie jak tamte dziecia­ki z Kalifornii. Ich bose stopy, które dotykają jedynie ide­alnie czystego podłoża, są jednoznacznym wyznacznikiem statusu.

Murfers ani żadna z matek samodzielnie wytwarzają­cych kredki nie sfotografowałaby się ze stertą darmowych niebiodegradowalnych pieluch z celulozy w antropomor­ficzne zwierzątka.

Wiele z tych kobiet produkuje bambusowe miski, oldsku­lowe trójkołowe rowerki lub ręcznie dziergane sweterki dla dzieci po sto euro za sztukę – ale wiadomo, że to one same w sobie stanowią markę. Zagospodarowały odpowiednią ni­szę na rynku, na tyle intratną, by mogły wystarczająco zaro­bić, i na tyle niewielką, by nie załapały się na nią inne matki influencerki, które kierują swoje treści do szerszej publicz­ności i podpisują umowy reklamowe z markami produkują­cymi plastikowe zabawki, pieluchy jednorazowe czy słodzo­ne płatki śniadaniowe, i raz do roku korzystają z opłaconej wycieczki do Disney World – obserwują je kobiety o niższych dochodach, przywiązujące mniejszą wagę do tego, co konsu­mują. Murfers ani żadna z matek samodzielnie wytwarzają­cych kredki nie sfotografowałaby się ze stertą darmowych niebiodegradowalnych pieluch z celulozy w antropomor­ficzne zwierzątka.

Niektóre członkinie szeroko pojętej grupy matek influen­cerek, jak odnosząca sukcesy Lindsay Teague Moreno, która dorobiła się już własnego podcastu i wydała książkę, formu­łują nawet coś na kształt reakcyjnego, antyfeministyczne­go credo, plasującego się między samopomocą a ultrali­beralnym komunikatem. Chodzi w nim o przekonanie, że wszystkie problemy związane z macierzyństwem, a idąc dalej, problemy kobiet, mogą zostać rozwiązane za pomocą samodyscypliny. „Gniew w niczym nie pomaga”, pisze w jed­nym ze swoich postów Lindsay Teague Moreno. Nie kieru­je jednak tych słów do roszczeniowych dzieci, ale do kobiet, które domagają się zniesienia nierówności płacowych. „Za­rabiam tyle, ile zarabiam, i haruję, ile mogę, żeby spełniać marzenia”, dodaje niczym stereotypowa girlboss, choć ta figura już dawno odeszła do lamusa.

W owej grupie mainstreamowych matek influencerek liczby mają duże znaczenie, zarówno jeśli chodzi o zasię­gi, jak i o pieniądze. Królują tu użytkowniczki podobne do Stacey Solomon, która w instagramowym biogramie sama siebie nazywa „matką pięciu wspaniałych korniszonków”, albo Naomi Davis, znana również jako @taza, której wpisy mają wyraźnie konserwatywne i chrześcijańskie zabarwienie.

Przeczytaj też: O tym, czy dzieci mają prawo do własnego wizerunku

Rodziny z siedmiorgiem lub ośmiorgiem dzieci, jak ta najbardziej znanej hiszpańskiej matki influencerki, Verde­liss, byłej kelnerki z Pampeluny, która na różnych platfor­mach zgromadziła prawie półtora miliona obserwujących, są w mediach społecznościowych bardzo popularne. To nie przypadek, że w Stanach Zjednoczonych tak mniejszościo­wa religia, jaką jest mormonizm, ma w nich mocną nadre­prezentację. Jak w poświęconym temu zagadnieniu podca­ście Under the Influence wyjaśnia dziennikarka Jo Piazza, mormonki na długo przed erą mediów społecznościowych miały już za sobą doświadczenie robienia scrapbooków, czyli albumów będących czymś w rodzaju analogowego Instagra­ma; oprócz tego obecny przywódca Kościoła Jezusa Chry­stusa Świętych Dnia Ostatniego zachęca swoich wyznaw­ców do aktywności na tego typu platformach, gdyż uważa je za bardzo skuteczny sposób nawracania. Tak więc gdy tyl­ko bycie matką influencerką stało się szansą na zawodowy rozwój, matki mormonki wyłoniły się w tym sektorze jako potencjalne liderki. Pojawiły się jako pierwsze i wypełni­ły go swoją domową, wiejską estetyką, a przy okazji także swoimi tradycjonalistycznymi przekonaniami.

Konserwatywne matki influencerki były również koniem trojańskim, który wprowadził teorię spiskową QAnon do głównego nur­tu w ostatnich latach poprzedniej prezydentury Donalda Trumpa, wiele z nich podpisało się też pod programem anty­szczepionkowym. Nie trzeba było długo czekać, by te same kobiety, które publikują zdjęcia swoich pociech przebranych za halloweenowe dynie, zaczęły zamieszczać odklejone od rzeczywistości filmiki o tym, że Hillary Clinton stoi na czele sieci pedofilów, a Bill Gates wszczepia ludziom mikroczipy. Inne matki influencerki, te od lnu i bosych dzieci, też są scep­tyczne wobec szczepionek, ale w ich przypadku bierze się to z przekonania, że skoro tak świetnie potrafią zadbać o sys­tem immunologiczny swój i swego potomstwa, to nie potrze­ba im żadnej dodatkowej chemii.

W Hiszpanii również można wskazać powiązania pomię­dzy Opus Dei, skrajną prawicą i światem influencerów. Lidia Bedman, partnerka hiszpańskiego polityka Santiago Abasca­la, jest aktywna na Instagramie, gdzie dzieli się z obserwa­torami najnowszymi stylizacjami, przepisami i treninga­mi. Powszechną praktyką jest też granie hymnu Hiszpanii oraz hymnu hiszpańskiej armii na weselach najbardziej zna­nych influencerek. Większość z nich wcześnie została matka­mi, mniej więcej w wieku dwudziestu pięciu lat, przed nimi jeszcze dwie dekady płodności, wystarczająco dużo czasu na przynajmniej pół tuzina nowych obywateli.

Za zwrot w stronę dużych rodzin odpowiada po części sam algorytm zarządzający tymi sieciami, który nagradza podobne konta (mają do zaoferowania więcej treści), po czę­ści zaś to, że nowy kult płodności bardzo przypomina daw­ny kult płodności.

Za zwrot w stronę dużych rodzin odpowiada po części sam algorytm zarządzający tymi sieciami, który nagradza podobne konta, po czę­ści zaś to, że nowy kult płodności bardzo przypomina daw­ny kult płodności.

Dla rodzin, które zarabiają w ten sposób na życie, każda kolejna ciąża staje się szansą na odświeżenie własnej mar­ki. Wchodzą w posiadanie wysokiej jakości treści dla swo­ich obserwujących: ogłoszenie ciąży, ujawnienie płci dziec­ka, badanie USG 3D – każdy z tych kamieni milowych jest pretekstem dla kolejnych instagramowych relacji, postów, zdjęć, jak również okazją, by przyciągnąć nowych sponso­rów. Możliwości są nieograniczone, od konkursu, w którym nagrodą będzie muślinowa pielucha z bawełny organicznej, po współpracę z producentem nosidełek dla niemowląt.

Te kobiety często spotykają się z zarzutami, że decydu­ją się na kolejne dzieci po to, by nakarmić nimi interneto­wą machinę. Ci, którzy dokonują takiego osądu, nie wątpią w niemoralność takiego wyboru. Mieć dziecko dla Instagra­ma (czy można upaść niżej)? W rzeczywistości te rodziny traktują swoje potomstwo podobnie, jak robiono to w cza­sach przednowoczesnych, kiedy brakowało rąk do pracy w polu. Instagramowe dzieci, już od momentu bycia plem­nikiem, stają się swego rodzaju siłą roboczą, młodocianymi pracownikami gospodarki cyfrowej. (…)

Przeczytaj też: Lajk przykryje wszystko

Za każdym razem, gdy do rodziny matek influencerek do­łącza czwarta, piąta, szósta albo siódma pociecha, tysiące osób obserwujących ich konta zachęcanych jest do wyko­nywania podobnych obliczeń, tylko na większą skalę. Jakie kontrakty zostaną teraz zawarte? Ilu przybędzie im fanów na YouTubie za sprawą nowego dziecka? Jakie marki dołą­czą do listy patronów? Wreszcie: ile pieniędzy przyniesie pojawienie się tej nowej instagramowej istoty?

W maju 2020 roku, trzecim miesiącu światowej pande­mii, miliony osób, które do tej pory nie zdawały sobie sprawy z istnienia Myki Stauffer, miały szansę się o niej dowiedzieć. Ludzie byli wtedy uwięzieni w domach, spragnieni angażu­jącej narracji, opowieści, która uruchomiłaby podstawowe emocje, takie jak smutek, radość czy gniew, i nie miałaby, na ile to możliwe, nic wspólnego z koronawirusem. Właśnie wtedy zaczęła im się wyświetlać w aktualnościach historia Myki Stauffer: trzydziestoparolatki, byłej pielęgniarki z Co­lumbus w stanie Ohio, wielbicielki słowa Bożego i elektrycz­nych lokówek.

Kiedy zyskała światowy rozgłos, Myka od dawna nie pra­cowała już w zawodzie. Jej zarobki, wcale niemałe, pocho­dziły z Instagrama i trzech kanałów na YouTubie, które pro­wadziła wspólnie ze swoim mężem, Jamesem. Staufferowie mieli ponad milion obserwujących na swoim rodzinnym kanale oraz tych prywatnych (James prowadził kanał po­święcony mechanice samochodowej). Cyfrowy produkt, jaki oferowali, skierowany był do najszerszego przedziału odbiorców treści matek influencerek. Byli wszak białymi, jasnowłosymi chrześcijanami, a do tego wielkimi zwolen­nikami edukacji domowej. Ich głównym atutem, który dodat­kowo można było spieniężyć, była czwórka fotogenicznych maluchów. Jedno dziecko pochodziło z pierwszego małżeń­stwa kobiety, pozostała trójka była dziećmi Jamesa i Myki. Brakowało im jedynie czegoś, czym mogliby się wyróżnić na tle innych rodzin publikujących podobne treści, czegoś, co dałoby im przewagę konkurencyjną.

Myka zaczęła interesować się adopcją dzieci, „najchęt­niej afrykańskich”, o czym napisała nawet w jednym z po­stów, kilka razy poruszyła ten temat z mężem w materia­łach wideo, które umieszczali na swoim głównym kanale na YouTubie, zatytułowanym TheStaufferLife. James się wahał, nie bardzo potrafił to sobie wyobrazić. W końcu się zgodził i pod koniec 2016 roku rodzina opublikowała wideo, w któ­rym małżonkowie ogłaszali, że rozpoczynają swoją „podróż”, swoją journey.

To słowo klucz idealnie wpisuje się zarówno w przekaz kreowany przez reality TV, jak i samopomocowe przesła­nie. Wszystko teraz jest „podróżą”, uczestnictwo w talent show, skazanie na zapomnienie celebryty i jego powrót do łask, wszystko stanowi podróż, która może być drogą do roz­woju osobistego albo katastrofy, ale ta też ostatecznie stanie się lekcją i pomoże w podpisaniu kontraktu, czy to z wydaw­nictwem, czy to z platformą streamingową. W tym przypad­ku adopcyjna „podróż” miała dać Staufferom nową oś nar­racyjną, wzbogacającą ich profilową ofertę.

Spędzili nieco czasu na rozmowach z adopcyjnymi ro­dzicami zrzeszonymi na grupach fejsbukowych, gdzie ich obecność wzbudziła pewne kontrowersje (inne rodziny były zdezorientowane natarczywymi pytaniami blondyn­ki) oraz z agencjami działającymi na terenie Stanów Zjed­noczonych, gdzie adopcyjne procedury wciąż są rażąco nieuregulowane. Ostatecznie zdecydowali, że są w stanie przyjąć pod swój dach dziecko z poważnymi problemami zdrowotnymi. Myka Stauffer opowiedziała o miesiącach spędzonych na przeglądaniu agencyjnych zdjęć, aż wresz­cie trafiła w nich na twarzyczkę, która do niej „przemówi­ła”. I tak Myka za pośrednictwem internetu znalazła swo­je piąte dziecko w Chinach.

Chiński sierociniec poinformował przyszłych rodziców, że dziecko może mieć guza lub torbiel, oraz przesłał nie­zbędną dokumentację medyczną, którą Staufferowie prze­kazali swojej amerykańskiej lekarce. Pediatra ostrzegła ich, że adopcja nie będzie łatwa, ale oni „bez cienia wątpliwo­ści”, jak to ujęli w jednym z filmików, uruchomili procedurę.

Zebrali wśród swoich obserwujących pieniądze na wyjazd do Chin po chłopca (nie była to wielka kwota, jak się później okazało, mniej więcej osiemset dolarów), i jak zawsze wyka­zując się kreatywnością, wymyślili sprytny i lukratywny spo­sób na pokazanie twarzy dziecka. Za pięć dolarów można było kupić na Instagramie jeden puzzel, a po zebraniu wszystkich odsłaniał się portret Huxleya, nowego dziecka Staufferów. Huxley zaczął więc pracować na rodzinny biznes, zanim jesz­cze pojawił się w ich domu.

Za pięć dolarów można było kupić na Instagramie jeden puzzel, a po zebraniu wszystkich odsłaniał się portret Huxleya, nowego dziecka Staufferów. Huxley zaczął więc pracować na rodzinny biznes, zanim jesz­cze pojawił się w ich domu.

Kiedy nadeszła odpowiednia chwila, małżeństwo wspól­nie z czworgiem biologicznych dzieci wyruszyło do Chin, by przeżyć coś, co w niektórych zakątkach internetu i You­ Tube’a określa się jako „Gotcha Day”. Tą chwytliwą i do­brze kojarzącą się nazwą (używaną również przy adopcjach psów) określa się dzień, w którym adopcyjni rodzice poznają swoje dziecko. Specjaliści od adopcji oraz aktywiści odrzu­cają ten termin z wielu powodów. Uprzedmiotawia dzieci, a w przypadku adopcji międzynarodowej czy wielonarodo­wej wzmacnia wizję białego wybawcy, stoi też w sprzeczno­ści z podejściem w pedagogice, wedle którego adopcja pole­ga na połączeniu równych sobie osób.

Staufferów to jednak nie obchodziło. „Gotcha Day” to chwytliwa nazwa, dobrze pozycjonuje się w internetowych wyszukiwarkach, więc takim tytułem opatrzyli swój mate­riał wideo, przy okazji dedykując go „wszystkim sierotom na świecie”. W tle rozbrzmiewał optymistyczny szwedzki pop. W krótkim czasie materiał zdobył pięć i pół miliona wyświe­tleń, o wiele więcej, niż ich filmiki zyskują zazwyczaj.

Podróż do Chin była dla kanału Staufferów punktem zwrotnym. Przybyło im subskrybentów, codziennie też pu­blikowali nowy materiał, chociaż wcześniej udostępniali dwa, w porywach trzy filmiki tygodniowo. Publiczność oczekiwa­ła coraz więcej od tych młodych, wysportowanych i udziela­jących się charytatywnie rodziców z czwórką białych dzieci i jednym adoptowanym z Chin. Ich styl życia, w przeciwień­stwie do australijskich murfers, nie był odbierany jako zagro­żenie. Staufferowie karmili swoje dzieci mrożonkami, ku­powali im szejki w McDonaldzie i pozwalali oglądać bajki na ogromnym telewizorze. Nie było więc się czego bać. Od­biorcy nie czuli się oceniani, raczej podbudowani ich decy­zjami wychowawczymi.

W świecie matek influencerek zazwyczaj jedno z dzieci generuje większy ruch w internecie niż po­zostałe. Najczęściej to najmłodsze i zarazem najsłodsze.

Na filmach pojawiał się również Huxley, można było ob­serwować, jak bawi się z rodzeństwem, tańczy i się śmie­je. Większość tych materiałów nie jest już dostępna w in­ ternecie, rodzina pozostawiła jednak po sobie tak wielki ślad cyfrowy, że wciąż da się odnaleźć niektóre z nich. Na jednym z filmików chłopiec uczy się, jak powiedzieć „jabł­ko”. Kilkakrotnie mocuje się ze słowem, a Myka powtarza je przed kamerą. W świecie matek influencerek zazwyczaj jedno z dzieci generuje większy ruch w internecie niż po­zostałe. Najczęściej to najmłodsze i zarazem najsłodsze. Metryka działa tu podobnie jak w serialach komediowych z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w których za­wsze wymyślano jakąś narracyjną sztuczkę, żeby utrzymać stały dopływ dzieci poniżej piątego roku życia. Kiedy do­rastało najmłodsze dziecko w rodzinie, szybko wprowa­dzano zastępstwo. Tak było na przykład w The Bill Cosby Show, a także w serialu Dzieciaki, kłopoty i my, gdy na twa­rzy młodego Bena pojawił się pierwszy, dość rachityczny wąsik i producenci postanowili znaleźć innego jasnowło­sego chłopca, jak się szybko okazało, dużo bardziej chary­ zmatycznego: Leo DiCaprio.

Obecność Huxleya na pewno poprawiła Staufferom za­sięgi. Wybierali jego wizerunek do miniatur, czyli grafik uży­wanych do reklamowania filmów na YouTubie, zamieszczali go również w przypadku niektórych specjalnych promocji. W jednym z instagramowych postów opłaconych przez mar­kę Dreft, producenta środków czyszczących, Myka Stauffer pojawia się z koszem na brudną bieliznę (plastikowym, nie wiklinowym, ponieważ Myka należała do mainstreamowych matek influencerek, nie biomatek) i trącają się z Huxleyem noskami.

Staufferowie wykorzystali jego obecność, żeby stworzyć treści dotyczące adopcji oraz dzieci ze specjalnymi potrzeba­mi, często mówili też o wyzwaniach związanych z takim ro­dzicielstwem, podkreślając, że jeśli Bóg miał taki plan dla ich rodziny, to mogą go tylko z radością zaakceptować. W ciągu kilku miesięcy, które chłopiec spędził z amerykańską rodzi­ną, zdiagnozowano u niego autyzm trzeciego stopnia oraz za­burzenia koncentracji uwagi. W jednym z materiałów wideo adopcyjni rodzice powiedzieli, że czują się oszukani przez agencję z Chin, której pracownicy zapewniali ich, że dziec­ko nie ma poważnych problemów zdrowotnych.

Przeczytaj też: Mamo, mam autyzm

Myka nadal eksploatowała wątek rodzicielstwa adop­cyjnego, pisząc do różnych mediów cyfrowych artykuły na temat edukacji oraz dzieci ze specjalnymi potrzebami, ale Huxley coraz rzadziej pojawiał się w publikowanych przez rodzinę Staufferów filmikach. Mówili, że „uczestni­czy w terapii” albo „chodzi wcześnie spać”. Dzięki temu, jak przekazali w jednym z materiałów, mogą spędzać wię­cej czasu z pozostałymi dziećmi, tymi biologicznymi. Ten drobny szczegół nie umknął uwadze części obserwatorów, którzy dotychczas zadowalali się darmowymi treściami dostępnymi na rozlicznych kanałach rodziny. Niektórzy z nich zaczęli się buntować i zadawać pytania o to, co się stało z Huxleyem. 3 maja 2020 roku ktoś z anonimowego konta napisał: „Myka, martwimy się o twojego syna. Usu­wanie przez ciebie komentarzy na Instagramie i unikanie odpowiedzi na pytania dotyczące Huxleya jest bardzo podejrzane i niepokojące. Nie przestaniemy pytać, #justice­ for huxley”. I tak powstał nowy hasztag.

Niespełna miesiąc później Staufferowie opublikowali wy­jaśnienie, którego domagali się ich obserwatorzy. Czy nie tak powinno to działać? Oglądasz te wszystkie reklamy na YouTubie, zanim pojawi się opcja pominięcia ich, masz więc prawo dowiedzieć się, jaka jest prawda. James i Myka usiedli razem przed kamerą ubrani na biało, on spokojny, ona zapła­kana, zgodnie z tym, czego się oczekuje od skruszonej mat­ki, matki, której nikt nie podejrzewałby o odurzenie własnej córki środkami uspokajającymi w jakimś kurorcie w Portu­galii lub zabicie dziecka i zrzucenie winy na dingo. Para wy­jaśniła, że „przeprowadzili” (rehome) Huxleya do miejsca, które już „na zawsze pozostanie jego domem”. Zbitka for­ever home, podobnie jak „Gotcha Day” jest częścią nowego adopcyjnego słownika.

Na koncie instagramowym Myki Stauffer można przeczy­tać jej wpis o dość męczącej składni, w którym wyznaje, że była naiwna i arogancka, myśląc, że poradzi sobie w takiej sytuacji. Pisze też, że nie zarobili na chłopcu pieniędzy, a ca­ły dochód z materiałów wideo z Huxleyem przeznaczyli na opłacenie jego leczenia, oraz że „każda matka potrzebuje bez­piecznej przestrzeni”, w której będzie mogła wyrazić siebie.

Musiałabym poprosić o wsparcie kilka wydziałów lin­gwistyki i socjologii razem wziętych, żeby dogłębnie prze­analizować język w tym filmie i poście. Neologizm rehome, którego zwyczajowo używa się odniesieniu do zwierząt do­mowych, oraz wzmianka o bezpiecznej przestrzeni, safe space, która została wymyślona przez grupy feministyczne i LGBTQ+, opisujące w ten sposób miejsca bez heteroseksu­alnych cismężczyzn, wykorzystane w poście chrześcijańskiej instagramerki wyglądają na przykład wypaczonej postmo­dernistycznej ironii.

Pod postem pozostało jedynie siedem komentarzy, będą­cych wyrazem wsparcia i okraszonych serduszkami, zapew­ne dlatego, że pozostałe kilka tysięcy, zawierających wyzwi­ska i groźby, usunięto.

Jak można było przewidzieć, kiedy Staufferowie zostali społecznie napiętnowani, Myka stała się celem piętnasto­krotnie większej wściekłości ze strony niedawnych fanów i każdego, kto dowiedział się o tej historii, niż jej mąż, James. W czasie gdy pisałam tę książkę, on nadal prowadził kanał poświęcony mechanice samochodowej na YouTubie o tytule Stauffer Garage, który ma ponad milion subskrybentów. Z ko­lei jej kanał pozostaje uśpiony, wciąż jednak może liczyć na ponad sześćset tysięcy obserwujących, na wypadek gdyby kie­dyś zdecydowała się wrócić do publicznego życia. Póki co nie znalazła sposobu na to, by ponownie wyruszyć w drogę – roz­począć kolejną „podróż” – ku odzyskaniu reputacji. Na razie trzyma się z dala od mediów społecznościowych. Marki, któ­re reklamowały się na jej kanałach i miały podpisane z rodzi­ną Staufferów umowy sponsorskie, ulotniły się w mgnieniu oka, a wiele z nich poprzedziło to wcześniejszym oświadcze­niem, zapewniając, że nie będą dłużej wspierać kobiety, która pozbyła się adoptowanego syna ze specjalnymi potrzebami.

Nagłośnienie historii Staufferów nie mogło wydarzyć się w gorszym momencie. Donald Trump każdego dnia twit­tował wtedy o „chińskim wirusie” i „grypie z Wuhanu”, w Sta­nach Zjednoczonych zaczęły „się nasilać ataki na osoby po­chodzenia azjatyckiego. Dokładnie w tym samym tygodniu policjant Derek Chauvin udusił George’a Floyda, a nagranie z tego zdarzenia wywołało falę protestów przeciwko prze­mocy rasowej. W tym klimacie społecznym rehoming neuro­atypowego azjatyckiego dziecka nie mógł przynieść, mówiąc oględnie, internetowej popularności. Myka Stauffer została obwołana złą matką i rasistką, uosobieniem zachodniej aro­gancji w najgorszym możliwym wydaniu.

Logika internetu sprawia, że na każde wydarzenie można spodziewać się reakcji, a ta pociąga za sobą kolejne reakcje. Można sobie wyobrazić, że w sprawie Staufferów trudno było wyłamać się z chóru oburzonych głosów, jednak cyfrowy ry­nek opinii nagradza dysydentów i również w tym wypadku pojawiły się odważne kobiety (te sprawy zawsze rozstrzygają się między kobietami), które opisały własne nieudane adop­cje, oraz dziennikarki starające się zrozumieć, co sprawiło, że Staufferowie zdecydowali się oddać Huxleya.

Szacuje się, że jedna na siedemdziesiąt adopcji kończy się powrotem dziecka do ośrodka, czyli do systemu, chociaż literatura przedmiotu za nieudane adopcje zwykła uznawać również te, w których rodzice adopcyjni zachowują prawa do opieki, ale ich relacja z dzieckiem nie jest dobra. Trudno jest więc określić choćby w pewnym przybliżeniu, jak wiele z tych historii źle się kończy. Obraz ten jest szczególnie nie­przejrzysty, ponieważ prawie nie istnieją takie świadectwa. Dramatyczne historie porzuceń i adopcji pozostają wsty­dliwie ukryte.

To, co spotkało Staufferów, też mogłoby pozostać taką na wpół skrywaną historią, którą przekazuje się pocztą pan­toflową, albo którą opisano na stronach Foster Club czy Adoption.org, gdzie znajduje się wiele opowieści o nieuda­nych adopcjach. Kiedy czyta się je jedną po drugiej, rozdzie­rają serce. Włączając w to takie, z których od razu jasno wy­nika, że rodzice nigdy nie powinni byli rozpoczynać owej „podróży”, wyposażeni jedynie w neokolonialne widzenie świata i egoistyczne pobudki, bo może się to zakończyć tyl­ko katastrofą. Tyle że akurat ci rodzice, którym się nie uda­ło, nie są gwiazdami internetu.

Sprawa Staufferów rozegrała się jednak na oczach całe­ go świata. Huxley był nie tylko dzieckiem – był również kon­tentem kierowanym do odbiorców. Przez krótki czas praco­wał na lajki, i nikt nie zapytał go o zgodę, tak jak nie uzgadnia się niczego z nieletnimi pracownikami. Reklamował środki czyszczące. Uczył się mówić, co sprawiało mu wiele trudno­ści, z kamerką telefonu przystawioną do twarzy.

Według Emily Hund, badaczki stowarzyszonej z Center on Digital Culture and Society Uniwersytetu Pen­sylwanii, badającej influencerów i wytwarzany przez nich przemysł, konta związane z macierzyństwem i prowadze­niem domu stanowią jedną trzecią szacowanych piętnastu miliardów dolarów wpływów całej branży influencerów.

Po tym zdarzeniu kariera Myki jako domowej influen­cerki została pogrzebana (chociaż przy sześciuset tysiącach uśpionych obserwatorów pokusa powrotu i wymyślenia sie­bie na nowo musi być ogromna), ale kultura, dzięki której po­wstało jej konto i tysiące podobnych, wciąż jest w szczyto­wej formie. Według Emily Hund, badaczki stowarzyszonej z Center on Digital Culture and Society Uniwersytetu Pen­sylwanii, badającej influencerów i wytwarzany przez nich przemysł, konta związane z macierzyństwem i prowadze­niem domu odpowiadają za 30 procent biznesu, innymi sło­wy, stanowią jedną trzecią szacowanych piętnastu miliardów dolarów wpływów całej branży influencerów.

Przeczytaj też: Cyberprzemoc ma płeć

Także w Hiszpanii działa kilkadziesiąt zawodowych ma­tek. Potrafią one zażądać około tysiąca euro za każdy opubli­kowany na Instagramie post, w którym wśród zdjęć swoich i swoich dzieci pokażą umówiony produkt. Rynek jest roz­legły, można więc zdecydować, czy chce się być dyplomo­waną „złą matką”, która żartuje z tego, że co jakiś czas kar­ mi swoje dzieci sklepowymi gotowcami, natchnioną matką kochającą olejki eteryczne albo matką w stylu Montessori. Do wyboru, do koloru.

Gdzieś w Kalifornii, w surferskim miasteczku, gdzie słoń­ce zawsze przyjemnie chyli się ku zachodowi, kobieta deko­ruje ganek lampionami. W chuście w kolorze ochry trzyma na biodrze niemowlę, a jedno z jej starszych dzieci bawi się sta­romodną kamerą (to mały Dex, rodzinny artysta). Zobaczę to za jakąś chwilę, gdy będę przewijać Instagram na telefonie, zamiast czytać, pracować albo bawić się z własnymi dziećmi, których mam tylko dwoje, nie pięcioro czy siedmioro. Popa­trzę na wieszane przez nią lampiony, ale nie (od)dam jej serca.

Przełożyła Maja Gańczarczyk

Fragment pochodzi z książki Wyrodne. Opowieść o macierzyństwie i poczuciu winy Begoñy Gómez Urzaiz, która ukazała się nakładem wydawnictwa Karakter. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa. Skorzystaj z kodu rabatowego na książkę (ważny do 15 marca 2025): Pismo20.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00