Jest takie miejsce, gdzie wskaźnik dzietności wynosi 4,3, a biegające boso dzieci nie są oznaką rodzicielskiego zaniedbania, tylko statusu (komu potrzebne buty?), gdzie domowego chaosu nie odmierza się stosami brudnych ubrań i nieumytych talerzy. Bałagan, jeśli w ogóle się zdarza, to obowiązkowo w uroczym krajobrazie, pośród jasnego drewna i naturalnych tkanin. Tym miejscem oczywiście jest Instagram.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Matki influencerki nie są wynalazkiem mediów społecznościowych. Początki tej profesji, która opiera się na bardzo specyficznym modelu biznesowym, ponieważ zakłada pobieranie wynagrodzenia od różnych firm w zamian za włączenie ich produktów w osobistą narrację o rodzinnym życiu, można datować na pierwsze lata XXI wieku, kiedy popularne stały się blogi. Piszące matki dzieliły się jednak częściej swoimi porażkami niż sukcesami. Heather Armstrong, założycielka bloga Dooce (2001) oraz pierwsza kobieta, której udało się zarobić, i to dużo, na codziennej opowieści o macierzyństwie (40 tysięcy dolarów miesięcznego przychodu z reklam), pisała o swojej depresji oraz wyzwaniach związanych z opieką nad dziećmi, którą starała się godzić z samorealizacją na innych polach życiowych. Był to blog, a więc składał się głów nie ze słów.
Na Instagramie walutą jest obraz, już sam wygląd aplikacji sprawia, że w podsekcji dla matek influencerek prym wiedzie estetyka promująca zwyciężczynie, performatywny model bycia matką, stanowiący odzwierciedlenie koncepcji „intensywnego macierzyństwa”, za pomocą której socjolożka Sharon Hays opisała w 1998 roku zjawisko turbomacierzyństwa. Hays ujęła ten rodzaj opieki nad dzieckiem w pięciu punktach: „wyczerpujące, pracochłonne, oparte na najnowszych zaleceniach ekspertów, skoncentrowane na dziecku oraz kosztowne”. Nigdzie nie widać tego lepiej niż na instagramowych kontach matek influencerek, nieważne, czy są nimi ortodoksyjne chrześcijanki z Midwestu, charyzmatyczna kobieta z Navarry, która wychowuje ośmioro dzieci, czy łączące rodzicielstwo z surfowaniem Australijki.
Na Instagramie walutą jest obraz, już sam wygląd aplikacji sprawia, że w podsekcji dla matek influencerek prym wiedzie estetyka promująca zwyciężczynie, performatywny model bycia matką, stanowiący odzwierciedlenie koncepcji „intensywnego macierzyństwa”.
Sama obserwuję konto pewnej kobiety, która mieszka w niewielkim nadmorskim miasteczku w Kalifornii razem z mężem i czwórką potomstwa. W ich własnoręcznie wybudowanym domu wszystko jest białe lub w kolorze biszkoptowym. Kiedy ojciec rodziny (zawsze z trzydniowym zarostem i w efektownie wytartych dżinsach) dokończy szlifowanie kuchennej wyspy albo na przykład zainstaluje prysznic na patio – dom jest ciągle udoskonalany, a jego mieszkańcy nie ustają w wysiłkach uczynienia swego życia idealnym – siada na werandzie i zaczyna grać na gitarze, a na harmonijce akompaniuje mu rzecz jasna jedno z jego dzieci. Latem (a lato w życiu tej kalifornijskiej rodziny trwa właściwie cały rok, i jest to lato w najlepszym stylu, nikt się nie poci, królują len i bawełna), dzieciaki wyciągają z garażu wózek do lodów, który ma zatkniętą parasolkę i został specjalnie odnowiony, ale nie odmalowany na jakiś krzykliwy pomarańcz czy papuzią zieleń, tylko pociągnięty odpowiednio wyblakłą ochrą. Styl – retro. Jak wiadomo, w tej rodzinie niezwykle ważne jest utrzymanie monochromatycznej spójności.
Zarobione na sprzedaży lodów pieniądze dzieci przeznaczą na kupno nowych rzeczy, na przykład gitary lub wrotek, nigdy na sprzęt elektroniczny. Codzienność matki tej czwórki dzieci wygląda, jakby czuwał nad nią kurator z najlepszej galerii sztuki, a wartości, na które się powołuje, zawierają się w tym, co analogowe i „rzemieślnicze”. Do jej relacji nigdy nie zabłąkał się żaden iPad.
Ta konkretna instamatka pozwala sobie na bardziej zdystansowany ton, a nawet wplata pewne elementy metanarracji. Da się odczuć, że naprawdę cierpi, gdy musi opublikować płatny post z oznaczeniem #ad (zgodnie z amerykańską dyrektywą z 2018 roku), czasem też napisze, jak nieswojo się czuje, zarabiając w ten sposób na życie, albo podzieli przemyśleniami na temat ekonomii social mediów. Takie wpisy, będące wyrazem powątpiewania w swoje możliwości, w świecie matek influencerek są bardzo ważne, dlatego użytkowniczki co jakiś czas publikują posty, w których zapewniają, że ich życie nie wygląda tak, jak na zdjęciach, i wyrażają pewien rodzaj niedowierzania, że w ten sposób naprawdę zarabiają na chleb.
Estetyka, w jakiej porusza się kalifornijska instamatka, o której z każdym dniem wiem więcej niż o swoich przyjaciołach, należy do odłamu tego zawodu (matki publicznej), skierowanego do osób z klasy średniej, z dyplomem wyższej uczelni oraz atrybutami codzienności w postaci naturalnego drewna, dziko rosnących kwiatów i kraciastych obrusów. Przedstawicielką tej podgrupy, której szczególnie się powiodło, jest Courtney Adamo, Amerykanka mieszkająca w Byron Bay w Australii, przewodząca niewielkiej grupie kobiet określających siebie jako murfers, co jest skrótem od słów „mama” i „surferka”. Murfers sprzedają mydło własnej produkcji, nie ma w tym jednak nic nadzwyczajnego.
Pewna hiszpańska matka influencerka robi dla swoich dzieci kredki świecowe, wykorzystując liście i kwiaty z własnego ogrodu.
Murfers znane są również z tego, że mają więcej niż troje, ale mniej niż siedmioro dzieci. Adamo wraz ze swoją przyjaciółką, Aimee Winchester, instruktorką jogi i przedsiębiorczynią, mają po pięcioro dzieci, wszystkie o imionach, które mogłyby należeć do króliczka z nieco rasistowskiego filmu Disneya z lat czterdziestych, albo reklamować mleko owsiane. Wilkie, Coco, Juniper i Marlow radośnie biegają po Byron Bay, prawie zawsze na bosaka, podobnie jak tamte dzieciaki z Kalifornii. Ich bose stopy, które dotykają jedynie idealnie czystego podłoża, są jednoznacznym wyznacznikiem statusu.
Murfers ani żadna z matek samodzielnie wytwarzających kredki nie sfotografowałaby się ze stertą darmowych niebiodegradowalnych pieluch z celulozy w antropomorficzne zwierzątka.
Wiele z tych kobiet produkuje bambusowe miski, oldskulowe trójkołowe rowerki lub ręcznie dziergane sweterki dla dzieci po sto euro za sztukę – ale wiadomo, że to one same w sobie stanowią markę. Zagospodarowały odpowiednią niszę na rynku, na tyle intratną, by mogły wystarczająco zarobić, i na tyle niewielką, by nie załapały się na nią inne matki influencerki, które kierują swoje treści do szerszej publiczności i podpisują umowy reklamowe z markami produkującymi plastikowe zabawki, pieluchy jednorazowe czy słodzone płatki śniadaniowe, i raz do roku korzystają z opłaconej wycieczki do Disney World – obserwują je kobiety o niższych dochodach, przywiązujące mniejszą wagę do tego, co konsumują. Murfers ani żadna z matek samodzielnie wytwarzających kredki nie sfotografowałaby się ze stertą darmowych niebiodegradowalnych pieluch z celulozy w antropomorficzne zwierzątka.
Niektóre członkinie szeroko pojętej grupy matek influencerek, jak odnosząca sukcesy Lindsay Teague Moreno, która dorobiła się już własnego podcastu i wydała książkę, formułują nawet coś na kształt reakcyjnego, antyfeministycznego credo, plasującego się między samopomocą a ultraliberalnym komunikatem. Chodzi w nim o przekonanie, że wszystkie problemy związane z macierzyństwem, a idąc dalej, problemy kobiet, mogą zostać rozwiązane za pomocą samodyscypliny. „Gniew w niczym nie pomaga”, pisze w jednym ze swoich postów Lindsay Teague Moreno. Nie kieruje jednak tych słów do roszczeniowych dzieci, ale do kobiet, które domagają się zniesienia nierówności płacowych. „Zarabiam tyle, ile zarabiam, i haruję, ile mogę, żeby spełniać marzenia”, dodaje niczym stereotypowa girlboss, choć ta figura już dawno odeszła do lamusa.
W owej grupie mainstreamowych matek influencerek liczby mają duże znaczenie, zarówno jeśli chodzi o zasięgi, jak i o pieniądze. Królują tu użytkowniczki podobne do Stacey Solomon, która w instagramowym biogramie sama siebie nazywa „matką pięciu wspaniałych korniszonków”, albo Naomi Davis, znana również jako @taza, której wpisy mają wyraźnie konserwatywne i chrześcijańskie zabarwienie.
Przeczytaj też: O tym, czy dzieci mają prawo do własnego wizerunku
Rodziny z siedmiorgiem lub ośmiorgiem dzieci, jak ta najbardziej znanej hiszpańskiej matki influencerki, Verdeliss, byłej kelnerki z Pampeluny, która na różnych platformach zgromadziła prawie półtora miliona obserwujących, są w mediach społecznościowych bardzo popularne. To nie przypadek, że w Stanach Zjednoczonych tak mniejszościowa religia, jaką jest mormonizm, ma w nich mocną nadreprezentację. Jak w poświęconym temu zagadnieniu podcaście Under the Influence wyjaśnia dziennikarka Jo Piazza, mormonki na długo przed erą mediów społecznościowych miały już za sobą doświadczenie robienia scrapbooków, czyli albumów będących czymś w rodzaju analogowego Instagrama; oprócz tego obecny przywódca Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego zachęca swoich wyznawców do aktywności na tego typu platformach, gdyż uważa je za bardzo skuteczny sposób nawracania. Tak więc gdy tylko bycie matką influencerką stało się szansą na zawodowy rozwój, matki mormonki wyłoniły się w tym sektorze jako potencjalne liderki. Pojawiły się jako pierwsze i wypełniły go swoją domową, wiejską estetyką, a przy okazji także swoimi tradycjonalistycznymi przekonaniami.
Konserwatywne matki influencerki były również koniem trojańskim, który wprowadził teorię spiskową QAnon do głównego nurtu w ostatnich latach poprzedniej prezydentury Donalda Trumpa, wiele z nich podpisało się też pod programem antyszczepionkowym. Nie trzeba było długo czekać, by te same kobiety, które publikują zdjęcia swoich pociech przebranych za halloweenowe dynie, zaczęły zamieszczać odklejone od rzeczywistości filmiki o tym, że Hillary Clinton stoi na czele sieci pedofilów, a Bill Gates wszczepia ludziom mikroczipy. Inne matki influencerki, te od lnu i bosych dzieci, też są sceptyczne wobec szczepionek, ale w ich przypadku bierze się to z przekonania, że skoro tak świetnie potrafią zadbać o system immunologiczny swój i swego potomstwa, to nie potrzeba im żadnej dodatkowej chemii.
W Hiszpanii również można wskazać powiązania pomiędzy Opus Dei, skrajną prawicą i światem influencerów. Lidia Bedman, partnerka hiszpańskiego polityka Santiago Abascala, jest aktywna na Instagramie, gdzie dzieli się z obserwatorami najnowszymi stylizacjami, przepisami i treningami. Powszechną praktyką jest też granie hymnu Hiszpanii oraz hymnu hiszpańskiej armii na weselach najbardziej znanych influencerek. Większość z nich wcześnie została matkami, mniej więcej w wieku dwudziestu pięciu lat, przed nimi jeszcze dwie dekady płodności, wystarczająco dużo czasu na przynajmniej pół tuzina nowych obywateli.
Za zwrot w stronę dużych rodzin odpowiada po części sam algorytm zarządzający tymi sieciami, który nagradza podobne konta (mają do zaoferowania więcej treści), po części zaś to, że nowy kult płodności bardzo przypomina dawny kult płodności.
Za zwrot w stronę dużych rodzin odpowiada po części sam algorytm zarządzający tymi sieciami, który nagradza podobne konta, po części zaś to, że nowy kult płodności bardzo przypomina dawny kult płodności.
Dla rodzin, które zarabiają w ten sposób na życie, każda kolejna ciąża staje się szansą na odświeżenie własnej marki. Wchodzą w posiadanie wysokiej jakości treści dla swoich obserwujących: ogłoszenie ciąży, ujawnienie płci dziecka, badanie USG 3D – każdy z tych kamieni milowych jest pretekstem dla kolejnych instagramowych relacji, postów, zdjęć, jak również okazją, by przyciągnąć nowych sponsorów. Możliwości są nieograniczone, od konkursu, w którym nagrodą będzie muślinowa pielucha z bawełny organicznej, po współpracę z producentem nosidełek dla niemowląt.
Te kobiety często spotykają się z zarzutami, że decydują się na kolejne dzieci po to, by nakarmić nimi internetową machinę. Ci, którzy dokonują takiego osądu, nie wątpią w niemoralność takiego wyboru. Mieć dziecko dla Instagrama (czy można upaść niżej)? W rzeczywistości te rodziny traktują swoje potomstwo podobnie, jak robiono to w czasach przednowoczesnych, kiedy brakowało rąk do pracy w polu. Instagramowe dzieci, już od momentu bycia plemnikiem, stają się swego rodzaju siłą roboczą, młodocianymi pracownikami gospodarki cyfrowej. (…)
Przeczytaj też: Lajk przykryje wszystko
Za każdym razem, gdy do rodziny matek influencerek dołącza czwarta, piąta, szósta albo siódma pociecha, tysiące osób obserwujących ich konta zachęcanych jest do wykonywania podobnych obliczeń, tylko na większą skalę. Jakie kontrakty zostaną teraz zawarte? Ilu przybędzie im fanów na YouTubie za sprawą nowego dziecka? Jakie marki dołączą do listy patronów? Wreszcie: ile pieniędzy przyniesie pojawienie się tej nowej instagramowej istoty?
W maju 2020 roku, trzecim miesiącu światowej pandemii, miliony osób, które do tej pory nie zdawały sobie sprawy z istnienia Myki Stauffer, miały szansę się o niej dowiedzieć. Ludzie byli wtedy uwięzieni w domach, spragnieni angażującej narracji, opowieści, która uruchomiłaby podstawowe emocje, takie jak smutek, radość czy gniew, i nie miałaby, na ile to możliwe, nic wspólnego z koronawirusem. Właśnie wtedy zaczęła im się wyświetlać w aktualnościach historia Myki Stauffer: trzydziestoparolatki, byłej pielęgniarki z Columbus w stanie Ohio, wielbicielki słowa Bożego i elektrycznych lokówek.
Kiedy zyskała światowy rozgłos, Myka od dawna nie pracowała już w zawodzie. Jej zarobki, wcale niemałe, pochodziły z Instagrama i trzech kanałów na YouTubie, które prowadziła wspólnie ze swoim mężem, Jamesem. Staufferowie mieli ponad milion obserwujących na swoim rodzinnym kanale oraz tych prywatnych (James prowadził kanał poświęcony mechanice samochodowej). Cyfrowy produkt, jaki oferowali, skierowany był do najszerszego przedziału odbiorców treści matek influencerek. Byli wszak białymi, jasnowłosymi chrześcijanami, a do tego wielkimi zwolennikami edukacji domowej. Ich głównym atutem, który dodatkowo można było spieniężyć, była czwórka fotogenicznych maluchów. Jedno dziecko pochodziło z pierwszego małżeństwa kobiety, pozostała trójka była dziećmi Jamesa i Myki. Brakowało im jedynie czegoś, czym mogliby się wyróżnić na tle innych rodzin publikujących podobne treści, czegoś, co dałoby im przewagę konkurencyjną.
Myka zaczęła interesować się adopcją dzieci, „najchętniej afrykańskich”, o czym napisała nawet w jednym z postów, kilka razy poruszyła ten temat z mężem w materiałach wideo, które umieszczali na swoim głównym kanale na YouTubie, zatytułowanym TheStaufferLife. James się wahał, nie bardzo potrafił to sobie wyobrazić. W końcu się zgodził i pod koniec 2016 roku rodzina opublikowała wideo, w którym małżonkowie ogłaszali, że rozpoczynają swoją „podróż”, swoją journey.
To słowo klucz idealnie wpisuje się zarówno w przekaz kreowany przez reality TV, jak i samopomocowe przesłanie. Wszystko teraz jest „podróżą”, uczestnictwo w talent show, skazanie na zapomnienie celebryty i jego powrót do łask, wszystko stanowi podróż, która może być drogą do rozwoju osobistego albo katastrofy, ale ta też ostatecznie stanie się lekcją i pomoże w podpisaniu kontraktu, czy to z wydawnictwem, czy to z platformą streamingową. W tym przypadku adopcyjna „podróż” miała dać Staufferom nową oś narracyjną, wzbogacającą ich profilową ofertę.
Spędzili nieco czasu na rozmowach z adopcyjnymi rodzicami zrzeszonymi na grupach fejsbukowych, gdzie ich obecność wzbudziła pewne kontrowersje (inne rodziny były zdezorientowane natarczywymi pytaniami blondynki) oraz z agencjami działającymi na terenie Stanów Zjednoczonych, gdzie adopcyjne procedury wciąż są rażąco nieuregulowane. Ostatecznie zdecydowali, że są w stanie przyjąć pod swój dach dziecko z poważnymi problemami zdrowotnymi. Myka Stauffer opowiedziała o miesiącach spędzonych na przeglądaniu agencyjnych zdjęć, aż wreszcie trafiła w nich na twarzyczkę, która do niej „przemówiła”. I tak Myka za pośrednictwem internetu znalazła swoje piąte dziecko w Chinach.
Chiński sierociniec poinformował przyszłych rodziców, że dziecko może mieć guza lub torbiel, oraz przesłał niezbędną dokumentację medyczną, którą Staufferowie przekazali swojej amerykańskiej lekarce. Pediatra ostrzegła ich, że adopcja nie będzie łatwa, ale oni „bez cienia wątpliwości”, jak to ujęli w jednym z filmików, uruchomili procedurę.
Zebrali wśród swoich obserwujących pieniądze na wyjazd do Chin po chłopca (nie była to wielka kwota, jak się później okazało, mniej więcej osiemset dolarów), i jak zawsze wykazując się kreatywnością, wymyślili sprytny i lukratywny sposób na pokazanie twarzy dziecka. Za pięć dolarów można było kupić na Instagramie jeden puzzel, a po zebraniu wszystkich odsłaniał się portret Huxleya, nowego dziecka Staufferów. Huxley zaczął więc pracować na rodzinny biznes, zanim jeszcze pojawił się w ich domu.
Za pięć dolarów można było kupić na Instagramie jeden puzzel, a po zebraniu wszystkich odsłaniał się portret Huxleya, nowego dziecka Staufferów. Huxley zaczął więc pracować na rodzinny biznes, zanim jeszcze pojawił się w ich domu.
Kiedy nadeszła odpowiednia chwila, małżeństwo wspólnie z czworgiem biologicznych dzieci wyruszyło do Chin, by przeżyć coś, co w niektórych zakątkach internetu i You Tube’a określa się jako „Gotcha Day”. Tą chwytliwą i dobrze kojarzącą się nazwą (używaną również przy adopcjach psów) określa się dzień, w którym adopcyjni rodzice poznają swoje dziecko. Specjaliści od adopcji oraz aktywiści odrzucają ten termin z wielu powodów. Uprzedmiotawia dzieci, a w przypadku adopcji międzynarodowej czy wielonarodowej wzmacnia wizję białego wybawcy, stoi też w sprzeczności z podejściem w pedagogice, wedle którego adopcja polega na połączeniu równych sobie osób.
Staufferów to jednak nie obchodziło. „Gotcha Day” to chwytliwa nazwa, dobrze pozycjonuje się w internetowych wyszukiwarkach, więc takim tytułem opatrzyli swój materiał wideo, przy okazji dedykując go „wszystkim sierotom na świecie”. W tle rozbrzmiewał optymistyczny szwedzki pop. W krótkim czasie materiał zdobył pięć i pół miliona wyświetleń, o wiele więcej, niż ich filmiki zyskują zazwyczaj.
Podróż do Chin była dla kanału Staufferów punktem zwrotnym. Przybyło im subskrybentów, codziennie też publikowali nowy materiał, chociaż wcześniej udostępniali dwa, w porywach trzy filmiki tygodniowo. Publiczność oczekiwała coraz więcej od tych młodych, wysportowanych i udzielających się charytatywnie rodziców z czwórką białych dzieci i jednym adoptowanym z Chin. Ich styl życia, w przeciwieństwie do australijskich murfers, nie był odbierany jako zagrożenie. Staufferowie karmili swoje dzieci mrożonkami, kupowali im szejki w McDonaldzie i pozwalali oglądać bajki na ogromnym telewizorze. Nie było więc się czego bać. Odbiorcy nie czuli się oceniani, raczej podbudowani ich decyzjami wychowawczymi.
W świecie matek influencerek zazwyczaj jedno z dzieci generuje większy ruch w internecie niż pozostałe. Najczęściej to najmłodsze i zarazem najsłodsze.
Na filmach pojawiał się również Huxley, można było obserwować, jak bawi się z rodzeństwem, tańczy i się śmieje. Większość tych materiałów nie jest już dostępna w in ternecie, rodzina pozostawiła jednak po sobie tak wielki ślad cyfrowy, że wciąż da się odnaleźć niektóre z nich. Na jednym z filmików chłopiec uczy się, jak powiedzieć „jabłko”. Kilkakrotnie mocuje się ze słowem, a Myka powtarza je przed kamerą. W świecie matek influencerek zazwyczaj jedno z dzieci generuje większy ruch w internecie niż pozostałe. Najczęściej to najmłodsze i zarazem najsłodsze. Metryka działa tu podobnie jak w serialach komediowych z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w których zawsze wymyślano jakąś narracyjną sztuczkę, żeby utrzymać stały dopływ dzieci poniżej piątego roku życia. Kiedy dorastało najmłodsze dziecko w rodzinie, szybko wprowadzano zastępstwo. Tak było na przykład w The Bill Cosby Show, a także w serialu Dzieciaki, kłopoty i my, gdy na twarzy młodego Bena pojawił się pierwszy, dość rachityczny wąsik i producenci postanowili znaleźć innego jasnowłosego chłopca, jak się szybko okazało, dużo bardziej chary zmatycznego: Leo DiCaprio.
Obecność Huxleya na pewno poprawiła Staufferom zasięgi. Wybierali jego wizerunek do miniatur, czyli grafik używanych do reklamowania filmów na YouTubie, zamieszczali go również w przypadku niektórych specjalnych promocji. W jednym z instagramowych postów opłaconych przez markę Dreft, producenta środków czyszczących, Myka Stauffer pojawia się z koszem na brudną bieliznę (plastikowym, nie wiklinowym, ponieważ Myka należała do mainstreamowych matek influencerek, nie biomatek) i trącają się z Huxleyem noskami.
Staufferowie wykorzystali jego obecność, żeby stworzyć treści dotyczące adopcji oraz dzieci ze specjalnymi potrzebami, często mówili też o wyzwaniach związanych z takim rodzicielstwem, podkreślając, że jeśli Bóg miał taki plan dla ich rodziny, to mogą go tylko z radością zaakceptować. W ciągu kilku miesięcy, które chłopiec spędził z amerykańską rodziną, zdiagnozowano u niego autyzm trzeciego stopnia oraz zaburzenia koncentracji uwagi. W jednym z materiałów wideo adopcyjni rodzice powiedzieli, że czują się oszukani przez agencję z Chin, której pracownicy zapewniali ich, że dziecko nie ma poważnych problemów zdrowotnych.
Przeczytaj też: Mamo, mam autyzm
Myka nadal eksploatowała wątek rodzicielstwa adopcyjnego, pisząc do różnych mediów cyfrowych artykuły na temat edukacji oraz dzieci ze specjalnymi potrzebami, ale Huxley coraz rzadziej pojawiał się w publikowanych przez rodzinę Staufferów filmikach. Mówili, że „uczestniczy w terapii” albo „chodzi wcześnie spać”. Dzięki temu, jak przekazali w jednym z materiałów, mogą spędzać więcej czasu z pozostałymi dziećmi, tymi biologicznymi. Ten drobny szczegół nie umknął uwadze części obserwatorów, którzy dotychczas zadowalali się darmowymi treściami dostępnymi na rozlicznych kanałach rodziny. Niektórzy z nich zaczęli się buntować i zadawać pytania o to, co się stało z Huxleyem. 3 maja 2020 roku ktoś z anonimowego konta napisał: „Myka, martwimy się o twojego syna. Usuwanie przez ciebie komentarzy na Instagramie i unikanie odpowiedzi na pytania dotyczące Huxleya jest bardzo podejrzane i niepokojące. Nie przestaniemy pytać, #justice for huxley”. I tak powstał nowy hasztag.
Niespełna miesiąc później Staufferowie opublikowali wyjaśnienie, którego domagali się ich obserwatorzy. Czy nie tak powinno to działać? Oglądasz te wszystkie reklamy na YouTubie, zanim pojawi się opcja pominięcia ich, masz więc prawo dowiedzieć się, jaka jest prawda. James i Myka usiedli razem przed kamerą ubrani na biało, on spokojny, ona zapłakana, zgodnie z tym, czego się oczekuje od skruszonej matki, matki, której nikt nie podejrzewałby o odurzenie własnej córki środkami uspokajającymi w jakimś kurorcie w Portugalii lub zabicie dziecka i zrzucenie winy na dingo. Para wyjaśniła, że „przeprowadzili” (rehome) Huxleya do miejsca, które już „na zawsze pozostanie jego domem”. Zbitka forever home, podobnie jak „Gotcha Day” jest częścią nowego adopcyjnego słownika.
Na koncie instagramowym Myki Stauffer można przeczytać jej wpis o dość męczącej składni, w którym wyznaje, że była naiwna i arogancka, myśląc, że poradzi sobie w takiej sytuacji. Pisze też, że nie zarobili na chłopcu pieniędzy, a cały dochód z materiałów wideo z Huxleyem przeznaczyli na opłacenie jego leczenia, oraz że „każda matka potrzebuje bezpiecznej przestrzeni”, w której będzie mogła wyrazić siebie.
Musiałabym poprosić o wsparcie kilka wydziałów lingwistyki i socjologii razem wziętych, żeby dogłębnie przeanalizować język w tym filmie i poście. Neologizm rehome, którego zwyczajowo używa się odniesieniu do zwierząt domowych, oraz wzmianka o bezpiecznej przestrzeni, safe space, która została wymyślona przez grupy feministyczne i LGBTQ+, opisujące w ten sposób miejsca bez heteroseksualnych cismężczyzn, wykorzystane w poście chrześcijańskiej instagramerki wyglądają na przykład wypaczonej postmodernistycznej ironii.
Pod postem pozostało jedynie siedem komentarzy, będących wyrazem wsparcia i okraszonych serduszkami, zapewne dlatego, że pozostałe kilka tysięcy, zawierających wyzwiska i groźby, usunięto.
Jak można było przewidzieć, kiedy Staufferowie zostali społecznie napiętnowani, Myka stała się celem piętnastokrotnie większej wściekłości ze strony niedawnych fanów i każdego, kto dowiedział się o tej historii, niż jej mąż, James. W czasie gdy pisałam tę książkę, on nadal prowadził kanał poświęcony mechanice samochodowej na YouTubie o tytule Stauffer Garage, który ma ponad milion subskrybentów. Z kolei jej kanał pozostaje uśpiony, wciąż jednak może liczyć na ponad sześćset tysięcy obserwujących, na wypadek gdyby kiedyś zdecydowała się wrócić do publicznego życia. Póki co nie znalazła sposobu na to, by ponownie wyruszyć w drogę – rozpocząć kolejną „podróż” – ku odzyskaniu reputacji. Na razie trzyma się z dala od mediów społecznościowych. Marki, które reklamowały się na jej kanałach i miały podpisane z rodziną Staufferów umowy sponsorskie, ulotniły się w mgnieniu oka, a wiele z nich poprzedziło to wcześniejszym oświadczeniem, zapewniając, że nie będą dłużej wspierać kobiety, która pozbyła się adoptowanego syna ze specjalnymi potrzebami.
Nagłośnienie historii Staufferów nie mogło wydarzyć się w gorszym momencie. Donald Trump każdego dnia twittował wtedy o „chińskim wirusie” i „grypie z Wuhanu”, w Stanach Zjednoczonych zaczęły „się nasilać ataki na osoby pochodzenia azjatyckiego. Dokładnie w tym samym tygodniu policjant Derek Chauvin udusił George’a Floyda, a nagranie z tego zdarzenia wywołało falę protestów przeciwko przemocy rasowej. W tym klimacie społecznym rehoming neuroatypowego azjatyckiego dziecka nie mógł przynieść, mówiąc oględnie, internetowej popularności. Myka Stauffer została obwołana złą matką i rasistką, uosobieniem zachodniej arogancji w najgorszym możliwym wydaniu.
Logika internetu sprawia, że na każde wydarzenie można spodziewać się reakcji, a ta pociąga za sobą kolejne reakcje. Można sobie wyobrazić, że w sprawie Staufferów trudno było wyłamać się z chóru oburzonych głosów, jednak cyfrowy rynek opinii nagradza dysydentów i również w tym wypadku pojawiły się odważne kobiety (te sprawy zawsze rozstrzygają się między kobietami), które opisały własne nieudane adopcje, oraz dziennikarki starające się zrozumieć, co sprawiło, że Staufferowie zdecydowali się oddać Huxleya.
Szacuje się, że jedna na siedemdziesiąt adopcji kończy się powrotem dziecka do ośrodka, czyli do systemu, chociaż literatura przedmiotu za nieudane adopcje zwykła uznawać również te, w których rodzice adopcyjni zachowują prawa do opieki, ale ich relacja z dzieckiem nie jest dobra. Trudno jest więc określić choćby w pewnym przybliżeniu, jak wiele z tych historii źle się kończy. Obraz ten jest szczególnie nieprzejrzysty, ponieważ prawie nie istnieją takie świadectwa. Dramatyczne historie porzuceń i adopcji pozostają wstydliwie ukryte.
To, co spotkało Staufferów, też mogłoby pozostać taką na wpół skrywaną historią, którą przekazuje się pocztą pantoflową, albo którą opisano na stronach Foster Club czy Adoption.org, gdzie znajduje się wiele opowieści o nieudanych adopcjach. Kiedy czyta się je jedną po drugiej, rozdzierają serce. Włączając w to takie, z których od razu jasno wynika, że rodzice nigdy nie powinni byli rozpoczynać owej „podróży”, wyposażeni jedynie w neokolonialne widzenie świata i egoistyczne pobudki, bo może się to zakończyć tylko katastrofą. Tyle że akurat ci rodzice, którym się nie udało, nie są gwiazdami internetu.
Sprawa Staufferów rozegrała się jednak na oczach całe go świata. Huxley był nie tylko dzieckiem – był również kontentem kierowanym do odbiorców. Przez krótki czas pracował na lajki, i nikt nie zapytał go o zgodę, tak jak nie uzgadnia się niczego z nieletnimi pracownikami. Reklamował środki czyszczące. Uczył się mówić, co sprawiało mu wiele trudności, z kamerką telefonu przystawioną do twarzy.
Według Emily Hund, badaczki stowarzyszonej z Center on Digital Culture and Society Uniwersytetu Pensylwanii, badającej influencerów i wytwarzany przez nich przemysł, konta związane z macierzyństwem i prowadzeniem domu stanowią jedną trzecią szacowanych piętnastu miliardów dolarów wpływów całej branży influencerów.
Po tym zdarzeniu kariera Myki jako domowej influencerki została pogrzebana (chociaż przy sześciuset tysiącach uśpionych obserwatorów pokusa powrotu i wymyślenia siebie na nowo musi być ogromna), ale kultura, dzięki której powstało jej konto i tysiące podobnych, wciąż jest w szczytowej formie. Według Emily Hund, badaczki stowarzyszonej z Center on Digital Culture and Society Uniwersytetu Pensylwanii, badającej influencerów i wytwarzany przez nich przemysł, konta związane z macierzyństwem i prowadzeniem domu odpowiadają za 30 procent biznesu, innymi słowy, stanowią jedną trzecią szacowanych piętnastu miliardów dolarów wpływów całej branży influencerów.
Przeczytaj też: Cyberprzemoc ma płeć
Także w Hiszpanii działa kilkadziesiąt zawodowych matek. Potrafią one zażądać około tysiąca euro za każdy opublikowany na Instagramie post, w którym wśród zdjęć swoich i swoich dzieci pokażą umówiony produkt. Rynek jest rozległy, można więc zdecydować, czy chce się być dyplomowaną „złą matką”, która żartuje z tego, że co jakiś czas kar mi swoje dzieci sklepowymi gotowcami, natchnioną matką kochającą olejki eteryczne albo matką w stylu Montessori. Do wyboru, do koloru.
Gdzieś w Kalifornii, w surferskim miasteczku, gdzie słońce zawsze przyjemnie chyli się ku zachodowi, kobieta dekoruje ganek lampionami. W chuście w kolorze ochry trzyma na biodrze niemowlę, a jedno z jej starszych dzieci bawi się staromodną kamerą (to mały Dex, rodzinny artysta). Zobaczę to za jakąś chwilę, gdy będę przewijać Instagram na telefonie, zamiast czytać, pracować albo bawić się z własnymi dziećmi, których mam tylko dwoje, nie pięcioro czy siedmioro. Popatrzę na wieszane przez nią lampiony, ale nie (od)dam jej serca.
Przełożyła Maja Gańczarczyk

Fragment pochodzi z książki Wyrodne. Opowieść o macierzyństwie i poczuciu winy Begoñy Gómez Urzaiz, która ukazała się nakładem wydawnictwa Karakter. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa. Skorzystaj z kodu rabatowego na książkę (ważny do 15 marca 2025): Pismo20.