Ginekolożka-położniczka pozuje do zdjęcia z szerokim uśmiechem. Jej fartuch cały ubrudzony jest mazią płodową i krwią. W tle widzimy salę porodową, specjalistyczną aparaturę i postać innego lekarza. Jego skierowana w dół głowa i skupienie na twarzy sugerują, że czymś się zajmuje. Może szyje rozcięty brzuch lub krocze, bo nie da się ukryć, że na stole leży pacjentka, choć nie załapała się cała w kadrze, nie o nią tu przecież chodzi. Patrząc na to zdjęcie, na którym główna bohaterka uwodzi odbiorców szerokim uśmiechem, można wręcz nie zauważyć, że w zgięciu jej lewej ręki leży dziecko. Całe w mazi i krwi, wciąż – widzę to wyraźnie – połączone z matką najbardziej pierwotną z więzi, pępowiną. Przez chwilę zastanawiam się, czy jeszcze tętni.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Dziecko ma twarz wykrzywioną w grymasie pierwszego płaczu. Przyglądając się jej, niemal słyszę ten charakterystyczny dźwięk, podobny do miauczenia kota. Niektórzy lekarze twierdzą, że gdybyśmy pamiętali szok i ból przyjścia na świat, długo leczylibyśmy traumę. Nagiemu dziecku ze zdjęcia jest też na pewno zimno. Miesiącami kołysane było w ciepłym wnętrzu matki, zasypiając i budząc się w rytm bicia jej serca, w towarzystwie stłumionych dźwięków do chodzących zza membrany matczynego brzucha, czasem brzmiących jak kojący szelest miotełek na werblach, innym razem niczym rytmiczne uderzanie w kongi. Nagle zostaje brutalnie wyrwane z tego pluszowego świata. Jakaś siła godzinami pcha je gdzieś wbrew jego woli, ściskając kości czaszki. Temperatura nagle obniża się o piętnaście stopni, ciało jest jeszcze mokre, ale otoczenie już nie. Światło szpitalnych lamp powoduje kłujący ból gałek ocznych i każe zaciskać mocno powieki. Przez chwilę brakuje tlenu. Jest już na zewnątrz, ale wciąż jeszcze połączone z matką tęt niącą pępowiną. Przybysz, który zatrzymał się na moment pomiędzy światami.
Posłuchaj odcinka podcastu „Jak naprawić przyszłość?” z Magdaleną Bigaj:
Zgodnie z procedurami medycznymi i obowiązującymi standardami opieki okołoporodowej teraz należy założyć zacisk na pępowinie i dziecko powinno wylądować na piersi mamy. Dzięki temu jego poziom stresu natychmiast zacznie spadać – maluch rozpozna kojący zapach znajomego ciała, który uruchomi pierwotne instynkty każące mu pełzać po brzuchu matki w poszukiwaniu piersi. Ale chwilunia, malutki. Najpierw fotka z panią doktor na fejsika. Lajki same się nie zrobią! Zaraz pójdziesz do mamusi, to tylko nowy krótki przystanek w odwiecznym rytuale, no pliz. Żeby był zasięg, musi być emołszyn. A nic tak nie pobudzi publiki jak przypomnienie folołerkom ich własnych przeżyć. W tym konkretnym momencie, nie później. Chłopiec może poczekać. Wspominałam, że to chłopiec? Lekarka nie postarała się ukryć dokładnie jego pupy.
Podpis pod zdjęciem: „Moja codzienność”.
Nie, nie. Żadne tam: „Oto Aleksander lub Wojtuś, przywitajcie się z nim”. Tutaj nikt nie stara się nawet stwarzać pozorów, że chodzi o dziecko i jakiś tam cud narodzin. Dziecko jest tylko rekwizytem, ilustracją codzienności. Jego godność, prawo do prywatności, intymności, jego płacz i ból z zimna i szoku są teraz na dalszym planie. Cyk, myk, jest fotka, witamy na świecie!
Zdjęcie w ciągu pierwszych kilku godzin zdobywa na Facebooku ponad sześćset lajków oraz setki komentarzy pełnych serduszek, gifów i wyrazów uwielbienia dla lekarki. Tak, o to właśnie chodziło. Jedna z kobiet pisze, że też miała z doktorką świetny poród, ale niestety nie załapała się na takie ujęcie.
Całkiem prawdopodobne, że matka, która z kolei załapała się na tę osobliwą pamiątkę, wyraziła ustną zgodę na to zdjęcie. Czy wiedziała, że zostanie umieszczone na pub licznym profilu, pomiędzy postami promującymi prywatny gabinet ginekolożki a jakąś kontekstową reklamą wkładek na nietrzymanie moczu?
Dziecko jest tylko rekwizytem, ilustracją codzienności. Jego godność, prawo do prywatności, intymności, jego płacz i ból z zimna i szoku są teraz na dalszym planie.
Od kilku lat obserwuję w mediach społecznościowych przyrost oficjalnych kont pracowników ochrony zdrowia. Wielu z nich robi naprawdę dobrą robotę, dzielnie walcząc z teoriami spiskowymi, pseudonauką i promując profilaktykę. „Wiesz co, jedna z lekarek jest na przykład dość kontrowersyjna, ale w swoim gabinecie naprawdę zauważyłam, że dzięki jej Instagramowi znacznie więcej kobiet rozumie, jak ważna jest regularna cytologia” – mówi mi znajoma ginekolożka o swojej koleżance po fachu, znacznie bardziej popularnej niż ta z opisywanego wyżej zdjęcia.
Czytaj też: Zombifikacja dzieci. O pladze smartfonów
Uparcie jednak drążę dalej temat pokazywania w sieci małych pacjentów. Drążę, bo lekarze są solidarni i nieskorzy do wzajemnej krytyki. Pokazuję więc konkretne zdjęcie i wtedy słyszę: „U nas w szpitalu nikt by się na to nie odważył. Nie ma po prostu zwyczaju robienia sobie zdjęć podczas pracy”.
Ale w innych szpitalach i gabinetach, owszem, takie zwyczaje są. Jedna z uniwersyteckich klinik ginekologiczno-położniczych ma szczególnie silną reprezentację na Instagramie. Od profesora ordynatora po rezydentów. Przeglądam je uważnie, większość z nich jest prawie pusta, widać, że autorzy nie do końca wiedzą, co właściwie chcieliby tam pokazać. Wyróżnia się tylko jeden z lekarzy, przystojny, dobrze zbudowany i nienagannie ubrany, prawdziwy ginocelebryta. Regularnie umieszcza na swoim profilu zdjęcia dzieci swoich pacjentek. Te zaś, wyraźnie zadowolone, adorują go w komentarzach, nie zapominając o docenieniu świetnie skrojonego uniformu lub świeżo wytrymowanej brody. W jednym z postów autor chwali się, że prowadzi wykłady dla medyków, jak prowadzić swój profil w mediach społecznościowych. Jestem pod wrażeniem zasięgów i aktywności doktora. Jego doba ma zdecydowanie więcej godzin niż moja.
Czytaj też: To nie jest kraj dla małych ludzi
Mając za sobą kilkanaście lat pracy w marketingu internetowym, mam świadomość, jak bardzo angażujące jest prowadzenie tak popularnych profili społecznościowych. I dlatego te zdjęcia tak mnie poruszają. Tu cię właśnie mam, uśmiechnięta ginekolożko ze zdjęcia. Wiem doskonale, że musiałaś mieć gdzieś z tyłu głowy podczas operacji, by nie zapomnieć cyknąć tej foty, zanim odetną pępowinę. Wymusić przystanek w procesie przejścia bezbronnego dziecka z wnętrza matki na jej ciepłą pierś. Musiałaś wcześniej ustalić z innym medykiem obecnym na sali, by zrobił to zdjęcie. Czyli telefon musiał być także przy cudzie narodzin. Może nawet przychodziły powiadomienia, na które mózg każdego z nas bezwolnie reaguje i wytrąca z wykonywanego zadania. Jak się w ogóle prosi pacjentkę z rozciętymi sześcioma powłokami brzusznymi lub pokiereszowanym kroczem o selfie z jej dzieckiem?
Wszystko wskazuje na to, że wiek dwudziesty był ostatnim, w którym przyjście człowieka na świat owiane było aurą tajemnicy i wyjątkowości. Przez ponad dwieście tysięcy lat historii ludzkości w wydarzeniu tym z reguły uczestniczyła wąska grupa osób, najczęściej kobiet. Ciężarna znikała z nimi w odosobnieniu – szpitalu, izbach porodowych, domostwach – i ukazywała się potem z dzieckiem na ręku. Wszystko pomiędzy zarezerwowane było dla niewielkiego grona świadków. Media społecznościowe raz na zawsze zamknęły tę epokę. Rodzące się dzieci wystawiane są na widok ponadczteromiliardowej publiczności globalnej sieci internet, a wszystko to dzięki relacji zdjęciowej lub wideo, czasem nawet na żywo. Do dzisiaj mam przed oczami zdjęcie opublikowane na Facebooku pod jednym z postów telewizji śniadaniowej. Moderatorzy niezbyt przezornie ogłosili dla fanów konkurs: kto ma zdjęcie z najwcześniejszego etapu życia swojego dziecka. Jedna z pań napisała: „Mojej Amelki nikt nie przebije” i wrzuciła zdjęcie główki ukazującej się w kroczu. Szachmat.
Chcę, żebyście mnie dobrze zrozumieli: w internetowej aktywności pracowników i pracowniczek ochrony zdrowia nie widzę niczego złego. Przeciwnie. Uważam za szczególnie pożyteczne, że eksperci w swoich dziedzinach wychodzą do ludu i dzielą się wiedzą. Doceniam ten trud. Są wśród nich także ginekolożki i ginekolodzy, którzy zamiast się wdzięczyć do zdjęcia w windzie, poświęcają czas na przygotowanie merytorycznych postów o szczepieniu przeciwko HPV czy ubóstwie menstruacyjnym. Już nie wspominając o wszystkich tych lekarkach i lekarzach, którzy cierpliwie i wytrwale wspierają na froncie online walkę z pandemią. Mam jednak nadzieję, że czujecie różnicę pomiędzy popularyzowaniem wiedzy a selfie z noworodkiem w trakcie porodu. Nie jest to tylko kwestia estetyki. Ba, nie jest to nawet tylko kwestia etyki, lecz po prostu przestrzegania prawa.
Jak się w ogóle prosi pacjentkę z rozciętymi sześcioma powłokami brzusznymi lub pokiereszowanym kroczem o selfie z jej dzieckiem?
Jedna z lekarek, której merytorycznie prowadzony profil na Instagramie to dla rodziców kopalnia wiedzy, tak napisała w dyskusji pod jednym z moich postów (pisownia oryginalna):
Ja mam taką zasadę, że nigdy nie wrzucam zdjęć pacjentów. Koniec i kropka. (Chociaż każdy wie, że wtedy zasięgi są mniejsze). Dlatego, że pacjent, gdy mnie spotka w realu, ma czuć, że w pracy się zajmuję nim, a nie szukam ciekawostek na insta. Tak czy siak, na publikację wizerunku trzeba wyrazić zgodę (zgodę konkretną, czyli pacjent powinien wiedzieć czy to zdjęcie trafi na insta czy np. do działalności naukowej w stylu wykład dla studentów czy artykuł do czasopisma). Jednak w sytuacji, gdy od lekarza w polskim systemie ochrony zdrowia dużo zależy (bo jest niedobór lekarzy i nie można sobie łatwo go zmienić na innego) czy pacjent zawsze będzie miał odwagę szczerze odmówić takiego zdjęcia lekarzowi prowadzącemu? Nie jestem przekonana. Dla mnie to ważne, żeby pacjent w realu czuł, że najpierw jestem lekarką.
W punkt. Sama nie wiem, co bym odpowiedziała na niespodziewane pytanie „czy można pstryknąć fotkę z dzidziusiem?”, gdybym leżała z rozciętym brzuchem oszołomiona tak zwanym cudem narodzin. Możliwe, że niewiele bym z tego zrozumiała, otumaniona narkotyczną mieszaniną szczęścia, ulgi i „głupiego jasia”. Przecież nikt takiej klauzuli nie daje nam do podpisu razem z formularzami zgody na takie przyjemności jak cewnik czy znieczulenie podpajęczynówkowe. Nie mam jednak wątpliwości, że wiele osób skłonnych jest zupełnie świadomie pozwolić obcej osobie publikować zdjęcia swoich dzieci z chwili narodzin. Dlatego ja mam inne pytanie: kim się staliśmy, że pozowanie do zdjęcia podczas operacji i publikowanie obcego, nagiego dziecka nie budzi w nas sprzeciwu? Czy przywykliśmy już, że wszystko może zostać kontentem (z ang. content – treść, zawartość) na fejsa?