Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Czytaj i słuchaj bez ograniczeń. Zaloguj się lub skorzystaj z naszej oferty

Z Pismem u...

Marek Harat, profesor neurochirurgii

Pacjentów psychiatrycznych zaczął operować z niezgody na bezradność. Przełom, na który czeka profesor Marek Harat, to uznanie operacji psychochirurgicznych za bezpieczne i skuteczne na tyle, że w określonych wskazaniach mogą być przeprowadzane rutynowo.
rysunek ARKADIUSZ HAPKA
POSŁUCHAJ

Jeśli koniecznie narty, to raczej biegówki. Pływanie tylko kraulem i grzbietem, w żadnym wypadku żabką. 

Nie przerywając rozmowy przez telefon, profesor pułkownik Marek Harat, wyprostowany sześćdziesięciosześciolatek o zielonoszarych oczach i srebrnych krótkich włosach, wskazuje mi miejsce w swoim gabinecie. Chodząc powoli dookoła stołu, wydaje zalecenia pacjentowi. Głos ma cichy i łagodny, sposób mówienia powolny i rytmiczny. Mógłby prowadzić medytacje relaksacyjne, a wykonuje pracę wymagającą podejmowania błyskawicznych decyzji pod najwyższą presją.

Dostęp online
Czytaj i słuchaj bez ograniczeń. Kup

Mam czas, żeby się rozejrzeć: na blacie stoi zestaw do yerba mate, na ścianie po prawej od wejścia wiszą oprawione dyplomy, w  tym dla „bydgoszczanina stulecia”, na przeszklonym regale w kącie leżą ludzka czaszka i fragment kręgosłupa. Czyli elementy szkieletu człowieka, których profesor dotyka na co dzień. 

Odkłada telefon i podchodzi do ekspresu. 

– Od rana czekam, żeby napić się z panią kawy. Staram się nie przekraczać jednej dziennie, bo po dwóch robię się nieznośny, poza tym mogą drżeć mi ręce. 

prof. Marek Harat

(ur. 1958), neurochirurg i wykładowca akademicki, konsultant kliniczny w Zakładzie Neuroonkologii i Radiochirurgii w Centrum Onkologii w Bydgoszczy oraz w Klinice Neurochirurgii 10. Wojskowego Szpitala Klinicznego w Bydgoszczy. Szef firmy Harat Brain Tumor Research.

Rzeczywiście, na drżenie rąk profesor nie może sobie pozwolić. Kiedy stawia przede mną kubek, pytam, kogo ostatnio operował. 

– Wczoraj wieczorem, pacjenta z zespołem Tourette’a. I kręgosłup szyjny. Dzisiaj o piętnastej będę miał pacjentkę z chorobą Parkinsona, a później guz mózgu. Pewnie skończę koło dwudziestej pierwszej. Jeśli nie będzie jakiegoś nagłego przypadku. 

– I tak od poniedziałku do piątku? 

– Czasem też w weekendy. Zazwyczaj robię po cztery zabiegi dziennie, ale zdarza się, że stoję przy jednym stole kilkanaście godzin.

Drugie dno

Przyjechałam do szpitala wojskowego w Bydgoszczy, żeby porozmawiać o psychochirurgii, czyli leczeniu zaburzeń psychicznych metodami neurochirurgicznymi, której profesor Harat jest w Polsce pionierem. Od dwudziestu dwóch lat naprawia mózgi ludziom, którym nie pomagają ani leki, ani psychoterapia. Najbardziej dumny jest z opracowania nowej metody operowania pacjentów cierpiących na patologiczną agresję. W 2013 roku pomógł dwudziestosześcioletniej Ewie, którą rodzice przyprowadzili do gabinetu w masce podobnej do tej noszonej przez Hannibala Lectera. Gdy poprosił, żeby ją zdjęli, Ewa natychmiast ugryzła się w ramię do krwi.

W domu leżała przypięta do łóżka pasami. Najpierw profesor zoperował kobietę tak, jak robiono to już wcześniej na świecie, ale jeszcze nigdy w Polsce – wszczepiwszy elektrodę do tylno-przyśrodkowej części podwzgórza. Poprawa była natychmiastowa – kilka godzin po operacji zobaczył Ewę już bez maski, popijającą kawę i przeglądającą gazetę. Jednak po ośmiu miesiącach wszystkie objawy wróciły. Wtedy profesor Harat zdecydował się na eksperyment, od którego minęła już dekada: wszczepił drugą elektrodę do jądra półleżącego przegrody. Ewa wciąż odwiedza go na święta, czasem wysyła zdjęcia z żeglowania z rodziną. 

Marek Harat urodził się w 1958 roku w Libiążu, małym przemysłowym mieście na pograniczu Małopolski i Śląska. Nie zostałby lekarzem, gdyby nie stryjenki. Jedna była neurolożką dziecięcą, druga miała męża torakochirurga. Właśnie ona namawiała go na medycynę. 

– Sporo ze mną rozmawiała o tym, jakie spełnienie może dawać zawód lekarza. Kiedy dowiedziała się, że zdecydowałem się startować w olimpiadzie biologicznej, zagrzewała mnie do boju. 

Olimpiady nie wygrał, ale ciotka przekonała go, żeby zdawał na medycynę. Podpowiedziała mu Wojskową Akademię Medyczną (WAM) w Łodzi, choć najbliżej miałby na Śląską Akademię Medyczną do Katowic. Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, o którym marzył, było poza zasięgiem – pod koniec lat 70. obowiązywała rejonizacja. 

– Nie miałem pojęcia o wojsku. Wybrałem medycynę, a wojsko przy okazji, nie odwrotnie – wyjaśnia profesor. I opowiada mi o twardym zderzeniu z mundurową rzeczywistością. Pobudka o szóstej, nawet jeśli siedziało się do czwartej nad podręcznikiem anatomii, przygotowując się do ogólnopolskiego konkursu wiedzy anatomicznej „Złota łopatka”. Codzienna „poranna zaprawa fizyczna”, czyli biegi albo pływanie, warty, miesiąc wakacji spędzany na poligonie na Mazurach. Ustalona kolejność: najpierw obowiązki wojskowe, później nauka. 

– Wcale nie byłem tam z początku szczęśliwy. Chciałem się przenieść na uczelnię cywilną. Ale po drugim roku zaczęło się intensywniejsze życie studenckie, nawiązałem przyjaźnie… No i poznałem moją obecną żonę, łodziankę. Zostałem na WAM-ie i uważam, że to była znakomita szkoła życia. W cywilu nie nauczyłbym się takiej organizacji, umiejętności selekcji zajęć, dyscypliny w dążeniu do celu. Żeby skończyć WAM, trzeba było być twardym, umieć walczyć. 

Kiedy pytam, czy na studiach miał jakiegoś mistrza, odpowiada zdecydowanie: profesora Andrzeja Radka, neurochirurga. 

– Mój przywódca duchowy. Pokazał mi, że neurochirurgia to bardzo wymagająca, ale dająca mnóstwo satysfakcji część medycyny. Że możemy się czuć jak elita. Uczył mnie też zachowań w stosunku do pacjenta i szerzej: podejścia do życia. Poszedłem za nim, a on na mnie postawił, bo po studiach wyciągnął mnie z  jednostki wojskowej w Pleszewie – to był pułk artylerii przeciwpancernej – i zatrudnił jako asystenta w Klinice Neurochirurgii WAM w Łodzi. 

Przeczytaj też: Lidia Morawska. Fizyczka na froncie walki z pandemią

W 1994 roku Marek Harat przeniósł się z rodziną – żoną i dwojgiem dzieci – do Bydgoszczy, żeby objąć kierownictwo Kliniki Neurochirurgii w 10. Wojskowym Szpitalu Klinicznym. Miał trzydzieści sześć lat i został najmłodszym szefem takiego oddziału w Polsce. Jako czterdziestoczterolatek był już profesorem zwyczajnym. W międzyczasie jeździł na staże za granicę: do Toronto, Fryburga, Amsterdamu. 

Ale zanim to wszystko nastąpiło, zgłębiał także inną dziedzinę. Na studiach uwielbiał wykłady profesora Zdzisława Rydzyńskiego, wtedy naczelnego psychiatry Wojska Polskiego. Zaczytywał się w książkach Antoniego Kępińskiego, wybitnego psychiatry i myśliciela, popularyzatora tematyki zdrowia psychicznego. Na podstawie tych lektur wyobrażał sobie, że chorzy psychicznie to ludzie, w których drzemie zagadka do rozwiązania.

Zapisał się do koła psychiatrycznego i na dodatkowe zajęcia w Klinice Psychiatrycznej WAM. W jednym z wywiadów opowiadał:„Do szpitala szło się przez stary park z wielkimi drzewami. Chodziłem tam po zmroku, co budowało atmosferę tajemniczości. Ale w szpitalu żadnej tajemnicy nie było. Nie było też drugiego dna ani zagadki. Byli tylko bardzo chorzy ludzie, wobec których medycyna często pozostawała bezradna”. 

To z niezgody na bezradność zaczął operować również pacjentów psychiatrycznych. O takiej możliwości dowiedział się pod koniec lat 90. na międzynarodowych zjazdach neurochirurgów. 

– Jeździłem, słuchałem, podglądałem, rozmawiałem i tak narodził się ten pomysł. Uznałem, że też powinniśmy to robić, mamy przecież sprzęt i potencjał. 

I choć takich zabiegów z sukcesem przeprowadził już dziesiątki, wciąż są traktowane jako eksperymenty medyczne. Wymagają zgody komisji bioetycznej, złożonej z kilkunastu osób – lekarzy, farmaceutów, prawników, duchownych – powoływanej przez rektora uczelni, dyrektora instytutu badawczego bądź przez okręgową radę lekarską. Jeśli komisja wyda zgodę na eksperyment, może on być przeprowadzony, ale nie może być finansowany przez Narodowy Fundusz Zdrowia (NFZ). Płacą więc albo sponsor, albo prywatni darczyńcy. 

Z wymienionych wcześniej operacji, które profesor miał lub ma w grafiku, najbardziej interesuje mnie zespół Tourette’a. 

– Tourette jest szczególnym wskazaniem – mówi profesor. – Wszystko jest kwestią rodzaju i natężenia objawów. W zależności od tego, które objawy dominują, możemy traktować leczenie jako zabieg albo psychochirurgiczny, albo neurologiczny. Pacjenci z tym zespołem zachowują się agresywnie, autodestrukcyjnie, mają natrętne myśli i kompulsywne czynności, ale zazwyczaj dominują niegroźne tiki ruchowe i wokalne. 

Przypominam sobie nagranie, które profesor Harat pokazywał na zorganizowanym przez Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Bydgoszczy, otwartym i dostępnym na YouTubie wykładzie pod tytułem Neuromodulacja w leczeniu zaburzeń sfery psychicznej. Wysoki mężczyzna w okularach, z wąsami jak Papcio Chmiel, ubrany w piżamę i białe klapki, stoi oparty o drzwi szpitalnej sali. Co kilka sekund jego ciałem wstrząsają konwulsje – uderza plecami o drzwi, tupie, wymachuje ręką lub nogą. Wydaje okrzyki, rzuca wulgaryzmami. A to wszystko podczas logicznej, miłej rozmowy z pielęgniarką. 

– Więc jeśli występują tiki ruchowe i wokalne – kontynuuje profesor – traktujemy to jako wskazanie neurologiczne i lokujemy elektrodę w gałce bladej [część mózgu odpowiadająca za kontrolę ruchów – przyp. K.B.]. Natomiast przypadki, w których pacjent zachowuje się agresywnie w stosunku do siebie czy otoczenia i ta agresja dominuje, traktujemy już jako wskazanie psychochirurgiczne. Na przykład tik uderzania palcem w oko, przez który pacjent oślepł już na jedno, a istnieje ryzyko, że wkrótce będzie ślepy również na drugie oko. Leczyłem takiego. 

– Czyli jeśli pacjent nie robi nikomu krzywdy, tylko pokrzykuje i trzęsie nogą, przeprowadza pan normalną, refundowaną operację – uściślam. – A jeśli pacjent ma wybić sobie oko, ta sama operacja jest nierefundowanym eksperymentem? 

– Teoretycznie. W tej chwili u moich pacjentów z zespołem Tourette’a nie wykonuję tych wszystkich czynności związanych ze zgodą komisji, bo leczenie tego zaburzenia, bez dookreśleń, jakie objawy dominują, znajduje się w katalogu usług Narodowego Funduszu Zdrowia (NFZ). Co innego, jeżeli miałbym pacjenta, który stał się agresywny w przebiegu mózgowego porażenia dziecięcego, autyzmu albo padaczki, bo też miałem takie przypadki – to się nazywa charakteropatia padaczkowa. Takiej operacji nie ma w katalogu NFZ, jej przeprowadzenie wymaga zgody komisji. Podobnie wszystkie wskazania, gdzie jest rozpoznanie choroby psychicznej, na przykład depresja czy zespół obsesyjno-kompulsyjny. 

Zastanawiam się nad podziałem na objawy neurologiczne i psychiatryczne: przecież to wcale nie jest jasne, ten sam objaw może pochodzić z depresji i z parkinsona. Kiedyś chorych psychicznie i neurologicznie umieszczało się w jednym szpitalu. Formalnie neurologia i psychiatria rozdzieliły się dopiero w 1950 roku, kiedy w Paryżu powołano Światowe Stowarzyszenie Psychiatryczne.

Pytam, dlaczego teraz pacjenci tak pokrewnych dziedzin medycyny są traktowani tak różnie. Dlaczego jednych operuje się rutynowo, a innych prawie wcale? 

– Zaraz do tego dojdę – zapewnia profesor. – W każdym razie mam nadzieję, że to się zmieni w niezbyt długiej przyszłości. Chociaż muszę powiedzieć, że jestem trochę rozczarowany. Kiedy zaczynałem, istniały ledwie pojedyncze prace na ten temat, dziś na zjazdach neurochirurgów mamy całe sesje, nawet po kilka, poświęcone psychochirurgii. A przełomu wciąż nie ma. 

Przełom, na który czeka Marek Harat, to uznanie operacji psychochirurgicznych za na tyle bezpieczne i skuteczne, że w określonych wskazaniach będą przeprowadzane rutynowo. 

Przełom, na który czeka Marek Harat, to uznanie operacji psychochirurgicznych za na tyle bezpieczne i skuteczne, że w określonych wskazaniach będą przeprowadzane rutynowo. 

– Od momentu, kiedy wykonywałem pierwsze zabiegi i wydawało mi się, że to rozwiązanie będzie tuż za rogiem, minęło wiele lat. Pierwszy zabieg psychochirurgiczny przeprowadziłem w grudniu 2002 roku. To był zabieg ablacyjny: cingulotomia u pacjenta z zespołem obsesyjno-kompulsyjnym.  

– To znaczy? Na czym to polegało? 

– Na zniszczeniu tkanki za pomocą temperatury. 

– Czyli wygotował pan komuś kawałek mózgu? Czym to się różni od lobotomii? 

– W dawnych zabiegach punktem orientacyjnym była tylko odległość od linii środkowej twarzy i nasady nosa. Nawiercano otwór trepanacyjny, wprowadzano leukotom… 

– Takie szydełko. 

– Tak, i tym przycinano, czy raczej niszczono wszystkie drogi łączące płaty czołowe z resztą mózgu. A w cingulotomii, którą przeprowadzałem, całe zniszczenie miało średnicę kilku milimetrów. Wykonane precyzyjnie w tych obszarach zakrętu obręczy [część mózgu odpowiadająca między innymi za wyrażanie emocji, jej nieprawidłowe działanie wiązane jest z występowaniem zaburzeń psychicznych – przyp. K.B.], które wykazywały nadaktywność w badaniach obrazowych. W Polsce to był pierwszy zabieg psychochirurgiczny nowej ery, a można nawet powiedzieć, że pierwszy zabieg psychochirurgiczny w ogóle. Przynajmniej tak wynika ze źródeł, które udało mi się sprawdzić. 

„Powstrzymajcie Harata!”

Historia klasycznej lobotomii to historia wielkiego rozczarowania: zaczyna się od sensacyjnego sukcesu, a kończy powszechną niesławą.

Pierwszy zabieg, nazywany wtedy jeszcze leukotomią, przeprowadził w 1935 roku w Lizbonie doktor António Egas Moniz – profesor neurologii, autor prac z zakresu seksuologii, a w młodości minister spraw zagranicznych Portugalii – z pomocą współpracownika, doktora Pedra Almeidy Limy [Moniz nie mógł samodzielnie operować, jego ręce były zdeformowane w wyniku zaawansowanej dny moczanowej – przyp. red.].

Pierwszy zabieg lobotomii, nazywany wtedy jeszcze leukotomią, przeprowadził w 1935 roku w Lizbonie doktor António Egas Moniz.

Pacjentką była sześćdziesięciotrzylatka, cierpiąca na depresję, lęk, paranoję, halucynacje i bezsenność. Moniz wyleczył ją z tego wszystkiego, polecając Limie nawiercić czaszkę i przez ten otwór zalać istotę białą w korze przedczołowej – domniemane miejsce zaburzeń – czystym alkoholem. O wyczynie zrobiło się głośno, Moniz i Lima udoskonalali metodę, zgłaszali się kolejni pacjenci.

W 1939 roku jeden z nich (niepoddany lobotomii) wszedł do gabinetu Moniza z pistoletem i oddał kilka strzałów. Profesor przeżył. W 1949 roku za „odkrycie terapeutycznej wartości leukotomii w niektórych psychozach” dostał Nobla w dziedzinie medycyny i fizjologii. 

Jeszcze w latach 30. metodę Moniza podchwycili Amerykanie, neurochirurg James W. Watts i neurolog Walter Freeman. Ten ostatni w 1945 roku wymyślił nowy instrument: tak zmodyfikował szpikulec do lodu, żeby można nim było dotrzeć do mózgu przez oczodół, bez otwierania czaszki. Wkrótce wykonywał lobotomię masowo, jeżdżąc po kraju i oferując swoje usługi jak wędrowny uzdrowiciel. Szacuje się, że w ciągu dwudziestu lat od eksperymentu Moniza poddano lobotomii 60 tysięcy osób w USA i Europie.

Przeczytaj też: Ból przygniata nas i polską służbę zdrowia

Większości pacjentów się poprawiało, a przynajmniej na jakiś czas stawali się spokojniejsi. W dłuższej perspektywie jednak skutków niepożądanych było więcej niż pożądanych. Pacjenci tracili ochotę do życia, popadali w stupor albo odwrotnie – pojawiała się u nich euforia i znikały zahamowania. Dla bliskich stawali się obcymi ludźmi. Media przedstawiały temat w coraz gorszym świetle. Od końca lat 50. chętnych do zabiegów zaczęło ubywać, zwłaszcza że na rynku pojawiła się alternatywa – leki psychotropowe nowej generacji. 

W 1950 roku w Związku Radzieckim – a za nim również w Polsce – zabroniono lobotomii jako „sprzecznej z podstawowymi wartościami ludzkości”. – Więc ten pierwszy okres bardzo bujnego, dynamicznego rozwoju psychochirurgii Polskę ominął – tłumaczy profesor Harat. – W zasadzie nic się nie działo. Aż do 2002 roku. 

Gdy w grudniowy dzień 2002 roku profesor Marek Harat wwierca się w czaszkę leżącego bezwładnie na stole trzydziestoośmioletniego Sławomira ze Środy Wielkopolskiej, dłonie w rękawiczkach filmuje kamera nowej stacji telewizyjnej TVN24. Operator na wprost operatora.  

„Wiedziałem, że jeśli mi się uda, będzie to szansa na rozwój psychochirurgii w Polsce. Jeśli polegnę – zostanie ona pogrzebana, być może na zawsze” – powiedział Harat parę lat temu dziennikarce bydgoskiej „Gazety Wyborczej”. Teraz mówi: – Musiałem się na to zgodzić. 

– Musiał pan? 

– Nie musiałem, powinienem był. Miałem takie przeświadczenie. Trzeba było wziąć pod uwagę, że wokół zabiegów psychochirurgicznych narosło mnóstwo nieporozumień, emocji – niepotrzebnych, niewłaściwych, opartych tylko na stereotypach z historii.

Wcześniej wiele razy na zjazdach psychiatrów zadawałem pytanie, czy skierowaliby swojego pacjenta na zabieg psychochirurgiczny. Zawsze wzbudzałem duże zdziwienie.

Wcześniej wiele razy na zjazdach psychiatrów zadawałem pytanie, czy skierowaliby swojego pacjenta na zabieg psychochirurgiczny. Zawsze wzbudzałem duże zdziwienie: „Jaki zabieg psychochirurgiczny?! Przecież nie ma czegoś takiego, tego się od dawna nie wykonuje!”.

A właśnie, że się wykonywało, przecież sam tego nie wymyśliłem. Wzorowałem się na tym, co robił profesor Rees Cosgrove z Harvardu w Massachusetts General Hospital w Bostonie. 

– Był pan tam na stażu? 

– Nie byłem. Nie musiałem. Codziennie robiłem to samo u siebie. Takich zabiegów ablacyjnych, tyle że ze wskazań neurologicznych – jak choroba Parkinsona, dystonia, drżenie samoistne – wykonywałem wtedy bardzo wiele. To był okres, kiedy w Polsce w zasadzie całe leczenie chirurgiczne choroby Parkinsona przeprowadzały tylko dwa ośrodki: w Warszawie operował profesor Mirosław Ząbek i tu w Bydgoszczy ja. 

Problem był inny: znaleźć pacjenta, który zechce się poddać eksperymentowi. 

– I jeszcze znaleźć psychiatrę, który powie: „To nie jest fanaberia, to nie jest widzimisię chirurga. Tylko mamy tu pacjenta, którego sytuacja jest tragiczna, jego życie wygląda źle. Wyczerpaliśmy wszystkie możliwości leczenia – farmakologicznego i psychoterapeutycznego – i już nie możemy pomóc, a on nie da rady tak dalej żyć”.

Więc, przez wspólną znajomą, znalazłem takiego psychiatrę: profesora Janusza Rybakowskiego, który miał wiedzę o tych zabiegach, miał pacjentów i miał odwagę im o tym powiedzieć. A potem miał odwagę stać ze mną przy stole operacyjnym, stać ze mną przed dziennikarzami. Bez niego nie miałbym żadnych szans, żeby wypromować tę metodę w Polsce. Za tym zabiegiem poszło jeszcze kilkanaście podobnych. Odbyła się duża dyskusja. 

Debata zaczęła się jeszcze przed pierwszym zabiegiem. Do zarządu Polskiego Towarzystwa Neurochirurgicznego, którego Marek Harat był członkiem, przyszedł list od profesora Zdzisława Hubera, starej daty neurochirurga dziecięcego z Poznania. Zaczynał się słowami: „Powstrzymajcie Harata!”. Harat się nie wystraszył, przeciwnie. 

– To było dla mnie bardzo mobilizujące. Poza profesorem Huberem nie miałem przeciwników w środowisku neurochirurgów. Raczej spotykałem się z życzliwością. Nawet jeśli ktoś nie był do tego przekonany, nie mówił o tym tak otwarcie. Powstały komisje bioetyczne, najpierw jedna tutaj w szpitalu, później druga przy Polskim Towarzystwie Psychiatrycznym. Czyli działały dwie komisje, które analizowały każdy przypadek i wybierały pacjentów. 

– Według jakiego klucza? 

– Przyjęliśmy kryteria za Amerykańskim Towarzystwem Psychiatrycznym, bo tam już ta dyskusja się odbyła i mieliśmy materiał, na którym mogliśmy się wzorować. Ale nasze kryteria były bardziej restrykcyjne. O ile tam wystarczyło, że pacjent przez pięć lat choruje i nie ma poprawy, to u nas wprowadzono dziesięć lat.

Pacjenci, którzy trafiali na zabiegi, byli wrakami społecznymi, towarzyskimi, rodzinnymi.

Dziesięć lat bez poprawy to szmat czasu. Pacjenci, którzy trafiali na zabiegi, byli wrakami społecznymi, towarzyskimi, rodzinnymi. Najczęściej taki człowiek już nie miał pracy, nie miał własnej rodziny, opiekowała się nim matka. 

Wracam do pierwszego operowanego. 

– Czy komisja bioetyczna miała jakieś kontrargumenty? 

– Nie. Komisja zapoznała się z dokumentacją pacjenta, moim doświadczeniem, literaturą opisującą podobne zabiegi – i dała zgodę. Prosili tylko, żebym raportował przebieg operacji i późniejszy stan pacjenta w odstępach czasu. 

– A jak sam chory zareagował na propozycję zabiegu? 

– Powiedział mi: „Tak! Jeżeli profesor Rybakowski mówi, że dla mnie to jedyna szansa… Widzę beznadziejność mojej sytuacji i absolutnie chcę z tego skorzystać”. 

– A jakie konkretnie miał objawy? 

– Miał przymus wykonywania określonych czynności odpowiednią liczbę razy. Musiał odpowiednio długo myć ręce… 

– Klasyka. 

– Najbardziej ciekawy był u niego przymus jedzenia: musiał zjeść określoną liczbę bułek i wypić określoną ilość wody. Ciągle jadł i pił, z trudem mógł opuścić mieszkanie. Jego życie było ograniczone do mieszkania. Na szczęście miał żonę, która go bardzo wspierała. 

– Zachorował już po tym, jak się pobrali? 

– Nie. Poznali się w szpitalu psychiatrycznym. Wielka miłość. Kiedy już był po operacji, z kolei pomagał żonie w pracy. Był zresztą moim pacjentem też trochę później, z powodu kręgosłupa. Bo jednak te przymusy związane z jedzeniem spowodowały nadwagę i przeciążenie, więc wykonałem mu jeszcze zabieg korygujący dyskopatię. 

– Czyli mógł pan śledzić, czy wracają mu objawy psychiczne. 

– Nie wracały. To był wyjątkowy pacjent. Nie u każdego było tak dobrze. Niestety nie mogę powiedzieć, że ta metoda działa w stu procentach – gdyby tak było, wykonywalibyśmy tych zabiegów bardzo dużo. Ten pierwszy pacjent był znakomity również dlatego, że bardzo chętnie opowiadał o swojej chorobie, był otwarty na media. Okazał się wręcz zwierzęciem medialnym, widziałem, że to dodaje mu animuszu, chęci życia. Mieliśmy wyjątkową więź: był okres, że dzwonił do mnie telefon o piątej rano w sobotę, a ja od razu wiedziałem, że to on. Na tyle czuł się ze mną swobodnie. 

Później pojawi się u mnie myśl, że może ta swoboda była skutkiem ubocznym operacji. Może zniszczony fragment mózgu odpowiadał też za onieśmielenie w sytuacjach społecznych? We wspomnianym wykładzie profesor Harat pokazywał Dawida, młodego mężczyznę w spektrum autyzmu, którego wyleczył z ciągłych napadów agresji. Ten sam człowiek, który wcześniej zbliżał się do ojca tylko po to, żeby go uderzyć albo opluć, teraz ciągle podchodził, żeby go pocałować lub przytulić.

We wspomnianym wykładzie profesor Harat pokazywał Dawida, młodego mężczyznę w spektrum autyzmu, którego wyleczył z ciągłych napadów agresji.

Zamiast demolować mieszkanie, wolał siedzieć w zaciemnionym pokoju i słuchać muzyki. W książce Marianny Fijewskiej Neurochirurdzy. Sekrety polskich wszechmogących profesor tak wspominał chwilę, gdy udało mu się uzyskać efekt terapeutyczny u tego pacjenta: „Na pilocie ustawiłem kolejne parametry. W momencie, w którym symulator dostosował się do nowej intensywności, stało się coś niezwykłego. Szamotanina ustała. Dawid przeciągnął się, ziewnął, opadł na kanapę i zmęczony, potulny jak baranek, położył głowę na kolanach siedzącego obok ojca”. 

Między nauką a prawem

Od 2008 roku profesor Harat operuje pacjentów z zaburzeniami psychicznymi inną, mniej inwazyjną i pozwalającą na elastyczność metodą. 

– W neurochirurgii ciężar przesuwał się w kierunku zabiegów neuromodulacyjnych, czyli zakładania stymulatorów, które w sposób odwracalny wpływają na funkcje mózgu. Dla zabiegów psychochirurgicznych to coś idealnego, dało impuls do rozwoju tej dziedziny. Ukazywało się wiele doniesień dotyczących badań pierwszej, drugiej, trzeciej fazy, czyli wieloośrodkowych badań neuromodulacji w depresji, uzależnieniach… Wydawało się, że wkrótce przyniosą przełom. Że badania prowadzone na dużych grupach pacjentów, potwierdzone metodami statystycznymi, dadzą dowód naukowy. Który przekona FDA [Food and Drug Administration – amerykańska agencja rządowa odpowiedzialna za zatwierdzanie do użytku procedur medycznych, leków i żywności – przyp. K.B.]. 

– I…? 

– Z tych wszystkich badanych wskazań na razie udało się jedynie w przypadku zespołu obsesyjno-kompulsyjnego. FDA uznała tę metodę za bezpieczną i skuteczną. 

– Ale NFZ jeszcze nie. 

– NFZ jeszcze nie. Ta droga jest dość odległa, musi być certyfikat europejski [dokument potwierdzający, że produkt lub procedura spełnia normy unijne – przyp. K.B.]. Uważam, że nauka jest jedna, ale nauka i prawo to oddzielne rzeczy. Myślę, że w końcu NFZ zacznie refundować te zabiegi. 

– A ile kosztuje taki stymulator? 

Profesor się ożywia, widać, że ten temat sprawia mu szczególną przyjemność. 

– Więc stymulatory są coraz tańsze. Pierwszy, jaki zakładałem pod koniec lat 90., kosztował 98 tysięcy złotych. Prawie 100 tysięcy! Teraz te najlepsze, do obustronnej głębokiej stymulacji, kosztują 40 tysięcy złotych. Wtedy zakładałem stymulator, którego żywotność wynosiła ledwie dwa lata. Był duży, a dało się go połączyć tylko z jedną elektrodą, którą wprowadzałem w jedno miejsce w mózgu. Teraz te urządzenia są malutkie, pozwalają na obustronne zabiegi i są doładowywane na zasadzie indukcji. 

– Przez skórę? 

– Tak, dzięki temu ich żywotność jest bardzo długa. Cena przestała być barierą, Narodowy Fundusz Zdrowia finansuje zakładanie stymulatorów ze wskazań neurologicznych. I tutaj mamy rzeczywiście postęp: zajmuje się tym już piętnaście ośrodków w Polsce. 

– Rozumiem, że chodzi o wytwarzanie impulsów elektrycznych, które zmieniają działanie danego ośrodka w mózgu. Hamują jego nadaktywność, wywołującą objawy choroby. Ale jak to wygląda na stole operacyjnym? Mamy elektrody w mózgu i ten stymulator, wszczepiony do klatki piersiowej… 

– Przewodami, które prowadzimy podskórnie, łączymy te wszystkie punkty. 

– Pacjent może wyczuć ten przewód? 

– Może wyczuć. Widać też miejsca, gdzie są wprowadzone przewody do mózgu. Takie wzgórki. Jeżeli ktoś jest szczupły, jest to bardziej widoczne. Natomiast osoby, które mają większą tkankę podskórną, mogą nawet mieć kłopot, żeby to wymacać. 

Znowu przypomina mi się wykład o neuromodulacji: Marek Harat opowiadał w nim o pacjentce, którą leczył z patologicznego łaknienia. Średniego wzrostu dziewiętnastolatka ważyła 151 kilogramów. Wcześniej, przy usuwaniu łagodnego guza mózgu, uszkodzono jej ośrodek głodu i sytości.

Średniego wzrostu dziewiętnastolatka ważyła 151 kilogramów. Wcześniej, przy usuwaniu łagodnego guza mózgu, uszkodzono jej ośrodek głodu i sytości.

Musiała porzucić naukę, bo ciągle jadła, myślała o jedzeniu albo walczyła z rodziną o dostęp do lodówki, nigdy nie czując się syta. Jej głód Harat porównywał do głodu więźniów obozów koncentracyjnych. 

Teraz uśmiecha się na wspomnienie tego, co stało się po operacji. 

– Ona nie czuła stymulacji jako drętwienia, nie wiedziała, czy stymulator działa, czy nie. Ale sama rozpoznała, kiedy przestał działać. Po prostu nagle znowu zaczęła odczuwać ogromne łaknienie. Po raz pierwszy, kiedy wyłączył się w mocnym polu magnetycznym, prawdopodobnie gdy przechodziła przez bramkę biblioteczną. Jeżeli pacjent wie o tym, to może z powrotem uruchomić sobie stymulator. 

– Pacjent też ma pilota? 

– Tak, teraz to już standard, że każdy pacjent ma pilota. A drugi przypadek u tej pacjentki zdarzył się po prostu pod wpływem ciężaru. Ze względu na istotę choroby miała tkankę podskórną dość mocno rozbudowaną, więc generator impulsów trochę się przesuwał w dół, aż w końcu doszło do rozłączenia. Od razu się zgłosiła i wchodząc do gabinetu, powiedziała: „Czuję się gorzej”. Sprawdziliśmy – i co za ulga! Można powiedzieć nawet radość – że tak, czuje się gorzej, ale to znaczy, że leczenie działa. Czyli dwukrotnie mieliśmy zaślepienie. Właśnie takie, do którego dążymy w badaniach naukowych [podwójnie ślepa próba to badanie, w którym ani badany, ani badacz nie wiedzą, czy pacjent otrzymał prawdziwy lek, czy placebo – przyp. K.B.]. 

Podobnie było z opisywanym w 2012 roku przez „Newsweek” Piotrem, chorym na parkinsona. Stymulator poprawił jego sprawność, ale gdy się rozłączył, mężczyzna przestał chodzić. Przyjechał do profesora Harata na wózku, wyszedł na własnych nogach, a niedługo potem pojechał na narty. „Newsweekowi” opowiadał: „Profesor wziął pilota do ręki i po paru sekundach powiedział: «A teraz niech pan wstanie i zrobi parę kroków». Przeszły mi ciarki po plecach, ale bez trudu wstałem z wózka”. 

Przeczytaj też: Ludzie kontra raki. Gdzie jesteśmy w walce z nowotworami?

– Nie mogę się nadziwić, że ta metoda jest tak mało znana – mówię. – A przecież to niesamowite, że chociażby w przypadku parkinsona można mieć efekt jeszcze na stole operacyjnym. Pacjent jest świadomy, trzyma szklankę z wodą i nagle ta woda przestaje się wylewać na podłogę. 

– Prawda? To wszystko zmienia się na naszych oczach! Ten efekt jest przy tym spektakularny: nie trzeba znać się na medycynie, żeby zobaczyć, że komuś ustaje drżenie. Kiedy operuję pacjentów z chorobą Parkinsona w znieczuleniu miejscowym i oceniam efekty w trakcie zabiegu, to łzy w oczach wcale nie są rzadkością. 

– U pana czy u nich? 

– Raczej u nich – mówi profesor, uśmiechając się. – Ale oczywiście mnie ta radość też towarzyszy.

Takich zabiegów u chorych na parkinsona Marek Harat wykonał już ponad tysiąc. 

– Operacje na mózgu świadomego pacjenta interesują mnie od czasów, kiedy na studiach zobaczyłam Iluminację Krzysztofa Zanussiego, film z 1972 roku, w którym umieszczono dokumentalne nagranie z takiego zabiegu. Dopytuję więc: 

– Operacje u chorych na parkinsona to jest właśnie to, co nazywa się kraniotomią wybudzeniową? 

– Coś jeszcze innego. Kraniotomię wybudzeniową wykonujemy głównie w przypadku nowotworów zlokalizowanych w obszarach elokwentnych, czyli odpowiadających za mowę. Wiele funkcji mózgu możemy monitorować bez wybudzenia, ale nie mowę.

To jest teraz tak dopracowane, że pacjenci bardzo dobrze to znoszą. Pamiętam pierwszą kraniotomię, którą widziałem w 1993 roku, gdy byłem na stażu w Toronto Western Hospital. Pacjent pomimo całej tej otoczki, aparatury, lekarzy, anestezjologów, dość mocno cierpiał. 

– To znaczy? 

Wiele funkcji mózgu możemy monitorować bez wybudzenia, ale nie mowę.

– Krzyczał. Krzyczał tak, że na drzwiach powiesili kartkę: „Tu odbywa się kraniotomia z wybudzeniem”. Żeby ludzie nie wchodzili sprawdzać, co się dzieje. Więc ten zabieg mnie nie przekonał. Ale później, w miarę doskonalenia metody, zmieniłem zdanie. W tej chwili to, po pierwsze, nie wydłuża zabiegu, czyli nie zwiększa ryzyka powikłań takich jak zapalenia, a po drugie, nie powoduje cierpienia. 

– Pacjent jest w danym momencie przytomny, ale porządnie znieczulony? 

– Nie ma mowy, żeby pacjent zrobił grymas bólu. Siedzi obok niego psycholog, który każe mu liczyć albo opowiadać o wakacjach. 

– A pan słucha i tnie. 

– Najpierw mapujemy, gdzie są obszary odpowiedzialne za mowę, a potem robimy symulację. Sprawdzamy, czy prąd, który na chwilę wyłączy jakiś obszar mózgu, spowoduje afazję [utratę mowy – przyp. K.B.], czy nie. Jeżeli nie, to mogę bezpiecznie posunąć się o parę milimetrów w usuwaniu guza. I tak z każdym kolejnym fragmentem. Niestety, mimo tych wyszukanych sposobów wciąż czasem zdarzają się – coraz rzadziej, ale zawsze będą się zdarzać – przypadki, że pacjent po operacji ma pewne deficyty. Stąd przy każdej operacji, nie tylko tych trudnych nowotworów, jest u mnie pewna ekscytacja. Najpierw niepewność, czy będzie efekt, a potem ulga, jeżeli się wszystko udaje. 

Przeczytaj też: Jak zbudować sztuczne serce?

– A bywa, że się nie udaje? 

– Mój Boże, oczywiście, że tak! W takiej właśnie chorobie Parkinsona na przykład… Pamiętam dwóch mężczyzn, którzy zmarli po operacji, ale już w trakcie widziałem, że dzieje się coś niedobrego, że pojawia się krwiak. Ten krwiak w głębokich strukturach mózgu zawsze jest bardzo niebezpieczny. 

– Jaki to jest odsetek, te śmierci? 

– Bardzo niewielki, ale pamięta się wszystkie. Jeżeli budzę się w nocy i nie mogę z powrotem zasnąć, bo gorączkowo o czymś myślę, to właśnie o tym: o pacjentach, którzy nie przeżyli. Albo o tym, jak będzie, gdy jutro przyjdę do pacjenta po operacji: czy będzie czuł się lepiej, czy jest wszystko dobrze. Ale zazwyczaj jest dobrze. Gdyby sukcesów nie było znacznie więcej niż porażek, to nikt by tego psychicznie nie wytrzymał. 

Wytrzymać pomaga też sport – bieganie, rower, pływanie – i pasje. Marek Harat ma dwie. Żużel i róże. To pierwsze jest paradoksalne: ratował kręgosłup Tomasza Golloba, zdarza mu się konsultować innych żużlowców, którym kibicował dzień wcześniej na meczu i widział, jak wpadają na bandę. To drugie wydaje się bardziej logiczne: uprawa róż wymaga tego samego co praca chirurga, czyli uważności i precyzji. Pierwszy krzak dostał od pacjenta, którego wyleczył z trwającej ćwierć wieku ciężkiej depresji. Teraz w domowym ogrodzie ma setki krzewów, we wszystkich rodzajach. 

Największym wsparciem jest dla niego oczywiście rodzina. Największą przyjemnością – rozpieszczanie wnuków.

Największym wsparciem jest dla niego oczywiście rodzina. Największą przyjemnością – rozpieszczanie wnuków. Jego przyjaciel opowiadał „Newsweekowi”: „Kiedyś zadzwonił do mnie i powiedział: «Wiesz, udało mi się wykręcić z tego kongresu na Hawajach, będę mógł pojechać z nimi [wnukami – przyp. red.] na narty do Zakopanego»”. 

– Żona jest emerytowaną nauczycielką, zajmuje się teraz wnukami i dba o to, żebym mógł odpocząć w domu. Córka skończyła psychologię, a syn jest lekarzem, onkologiem, pracuje w innym szpitalu, ale działamy razem, zajmujemy się wspólnym problemem. 

Tym problemem są guzy mózgu. Marek i Maciej Haratowie prowadzą razem firmę badawczą – Harat Brain Tumor Research. Niedawno odnieśli spory sukces: w piśmie „Nature Communications” wraz ze współpracownikami opublikowali artykuł o tym, jak lepiej obrazować granice złośliwych nowotworów mózgu – glejaków.

Być może dzięki temu odkryciu uda się to, co jest największym marzeniem zawodowym profesora: wydłużyć przynajmniej dwukrotnie czas życia pacjentów z rozpoznanym glejakiem. Kiedy czterdzieści lat temu zaczynał pracę, było to średnio dwanaście miesięcy, dziś – ledwie szesnaście. Z początków kariery wciąż nie może zapomnieć młodej kobiety z tą chorobą – tego, jak błyskawicznie glejak odebrał jej sprawność i życie. 

Przeczytaj też: Czy możemy żyć dłużej?

Gdy pytam o to, jak godził obowiązki rodzinne z tak intensywną pracą, mówi: 

– Był taki okres, w wakacje, kiedy brakowało lekarzy, że w ciągu tygodnia miałem sześć dyżurów, czyli wracałem do domu na jedno popołudnie. W takiej sytuacji oczywiście wszystkie obowiązki związane z wychowaniem dzieci spadały na żonę. Być lekarzem i ojcem to bardzo trudne wyzwanie. Czy się z tego właściwie wywiązałem? Nie jestem pewien. Dobrze, że w całym moim życiu wspierała mnie żona. Pod tym względem miałem szczęście. Mam szczęście. 

– Nie da się mieć wszystkiego i być spełnionym w każdym obszarze, chociaż kultura przekonuje nas, że jest inaczej. 

– I stąd się biorą rozczarowania, jeśli człowiek uwierzy, że to możliwe. Całe życie trzeba wybierać. Codziennie.

Ryzyko chirurga

Profesor Harat zapala się, gdy pytam go o ryzyko w pracy chirurga. Jego przyjaciel, profesor Mirosław Ząbek, twierdzi, że chirurg nigdy nie ryzykuje: ryzykuje pacjent, i to swoim życiem. 

– To też wiąże się z tym – mówi Harat – że chirurg zawsze dąży do rozwoju. Uda się jedna operacja, to spróbuje usunąć większy, trudniejszy guz. I w końcu znajdujemy gdzieś ten sufit, którego nie pokonamy. Stwierdzamy, że przy obecnej wiedzy, technice, sposobach diagnozowania i operowania mózgu już więcej się nie da. To znaczy da się, ale wtedy te operacje stają się niebezpieczne. 

– Ryzyko powikłań nie powinno być większe niż ryzyko braku przeprowadzenia operacji, tak? 

– Tak. Ta decyzja jest najłatwiejsza, kiedy na jednej szali stawiamy życie: jeżeli nie wykonam tego zabiegu, to pacjent… 

– Umrze. Zaraz. 

– To są tak zwane zabiegi ze wskazań życiowych. Operujemy szybko, najczęściej na dyżurze, i wtedy te obciążenia, wątpliwości są najmniejsze. Natomiast w takich operacjach jak zabiegi psychochirurgiczne, choroba Tourette’a czy parkinson, rzadko na szali stawiamy życie. Znacznie częściej naszym celem jest poprawa jego jakości albo wydłużenie. Na przykład: w wielu złośliwych nowotworach musimy zdecydować, czy nasze działanie nie obniży jakości życia pacjenta. Zastanawiamy się, czy jeżeli komuś mamy wydłużyć życie o sześć miesięcy, to ryzyko jego pogorszenia jest do zaakceptowania?

Czy chciałbym żyć kilka miesięcy dłużej w takiej jakości, do jakiej mogę doprowadzić pacjenta?

Czy chciałbym żyć kilka miesięcy dłużej w takiej jakości, do jakiej mogę doprowadzić pacjenta? Afazja jest poważnym kalectwem, niedowłady podobnie. A najgorszym są zaburzenia świadomości, utrata pamięci. Odbierają najważniejsze atrybuty człowieczeństwa. Każdy neurochirurg ma wiedzę, która operacja niesie jakie ryzyko. Może się jednak zdarzyć, że pacjent spyta trzech neurochirurgów i wysłucha trzech różnych opinii, bo to za każdym razem jest niepowtarzalne. Doświadczenia i umiejętności jednego człowieka nie można przenieść na pozostałych. Neurochirurgia jest w pewnym zakresie rzemiosłem, ale i sztuką. 

– Zdarza się panu odmawiać? 

– Oczywiście. Kieruję się wtedy swoim sumieniem i dobrą wolą, ale to są bardzo trudne rozmowy. Kiedy mówię pacjentowi, że nic nie mogę zrobić, że musimy odstąpić od leczenia. Na szczęście nie zawsze muszę powiedzieć, że trzeba zrezygnować z jakiegokolwiek leczenia – tylko wskazuję sposoby bezpieczniejszego postępowania. 

Profesor odbiera dzwoniący od dłuższej chwili telefon i wydaje niespodziewany, głośny okrzyk radości. 

– Brawo! Świetnie, Jacku, możesz wyjmować szampana z lodówki. Gratuluję, bardzo, bardzo się cieszę. Jestem dumny z ciebie, Jacku, to jest ważna sprawa. Dla ciebie przede wszystkim, ale dla innych również. Rozwój tych wszystkich kolegów, którzy będą się u nas specjalizować, wpływ na chirurgię, na naukę… 

Kiedy parę minut później odkłada telefon, wyjaśnia: 
– Następca. Człowiek, który chciał zostać neurochirurgiem już od drugiego roku studiów. Zadzwonił, że przeszła jego habilitacja. Będzie teraz profesorem. Dlatego nie mogłem mu przerwać.

Kompleks Boga

To pierwszy rok profesora Harata na częściowej emeryturze – po trzydziestu latach postanowił ustąpić ze stanowiska kierownika kliniki. Co wiąże się z moim kolejnym pytaniem, chyba pierwszym, które wybija go z rytmu wykładowcy. 

– Wie pan, w jakim stanie jest pana mózg? 

– Jak wygląda? Nie sprawdzałem. Nie widziałem rezonansu i prawdę mówiąc, czułbym się trochę niespokojny o to, co zobaczę. Nie widzę konieczności, żeby to sprawdzać. Jeszcze nie. Ale zdaję sobie sprawę, że upływający czas jest nieubłagany dla każdego. Nawet jeśli człowiek stara się dbać o mózg i ćwiczy go. 

– To znaczy? 

– Chodzi o stymulowanie mózgu do produkcji neurotrofin, czyli substancji, które zapobiegają jego degeneracji. W tym celu powinniśmy być w niewielkim stresie, nie w strefie komfortu i nie bardzo daleko poza nią, bo to działa destrukcyjnie. Trzeba utrzymywać aktywność: spotkania, rozmowy, spory, rozwiązywanie problemów. Ale też trzeba stawiać przed mózgiem ciągle nowe wymagania, nie popadać w rutynę. Najlepsze jest dla mózgu poczucie ekscytacji nową przeszkodą do pokonania. Taką przeszkodą może być nauka wiersza na pamięć albo nauka języków, szczególnie w późniejszym wieku. 

Przeczytaj też: Zadbaj o mózg, zanim zaczniesz marzyć o nieśmiertelności

– I pan się uczy języków? 

– Uczyłem się jeszcze niedawno, z żoną. Poprosiliśmy studentkę o korepetycje. To była doraźna akcja, prowadzona przez rok przed wakacjami, które mieliśmy spędzić na rowerach we Francji. Ale na wyjeździe pomyliłem six z seize i zrobiłem zamieszanie w restauracji, przygotowano nam stolik na szesnaście osób, a było nas tylko sześcioro – mówi profesor. – A co do mojej rezygnacji z kierowania kliniką…

 Im się dłużej żyje, tym bardziej widać, że to jednak krótko. 

Postanowiłem, że gdy osiągnę pewien wiek, przekażę prowadzenie oddziału młodszym kolegom. Rozmawiałem z nimi o tym już dziesięć lat wcześniej. Właśnie ze świadomością tego, że przemijamy, że to wszystko trwa krótko. A im się dłużej żyje, tym bardziej widać, że to jednak krótko. 

– To dość rzadkie wśród lekarzy chirurgów, prawda? Żeby rzeczywiście w wieku emerytalnym przechodzili na emeryturę. 

– Ja po prostu zdaję sobie sprawę z pewnego upośledzenia zdolności… Bo przecież komórki nerwowe zanikają i sprawność mózgu z wiekiem maleje, to jest fizjologia. Więc najczęściej te komórki, które wcześnie zanikają, powodują, że traci się krytycyzm. Człowiek ciągle uważa, że jest wystarczająco dobry. Mam świadomość, że to właśnie pierwsze zawodzi. 

– A granica zdolności do operowania – też ma pan wyznaczoną? 

– To jest bardzo indywidualne, trudno powiedzieć, że po sześćdziesiątym czy siedemdziesiątym roku życia nie powinno się operować. Ale taką granicę też mam. Niezależnie od tego, jaka będzie moja ostatnia operacja, powiem: „Dalej już nie powinienem”. Bo nikt na to nie zasłużył, żeby być tym pierwszym, przy którym coś zrobię źle. 

– Pewnie pan nie chce powiedzieć, gdzie sobie tę granicę wyznaczył, bo potem będzie się pan musiał tego trzymać. 

– Nie, to nie o to chodzi. Moi współpracownicy wiedzą. Natomiast powiedzenie o tym publicznie mogłoby źle wpływać na pacjentów, którzy mi zaufali. 

– Neurochirurgom wytyka się czasem „kompleks Boga”. 

– To jest poważna sprawa, o którą możemy zapytać tylko pacjentów. To oni widzą pyszałkowate zachowanie lekarza i mogą o nim tak powiedzieć. Na pewno chirurg, który ma w pamięci wszystkie swoje niepowodzenia i pamięta o tych ludziach, których zawiódł, jest chroniony przed kompleksem Boga. Ale czy ja go nie mam? Mam nadzieję, że nie mam, ale nie jestem pewien. 

Na koniec rozmowy z profesorem poruszam temat światowej debaty wokół współczesnej psychiatrii. Część psychologów, filozofów i publicystów zarzuca jej nadmierną biologizację. Także w Polsce pojawia się coraz więcej artykułów i prac kwestionujących zasadność upowszechnienia farmakoterapii – jak wydana niedawno przez wydawnictwo Czarne książka Roberta Whitakera Zmącony obraz. Leki psychotropowe i epidemia chorób psychicznych w Ameryce ze wstępem doktorki habilitowanej Katarzyny Prot-Klinger. 

Przeczytaj też: Na czym polega spór o efekt placebo w leczeniu depresji?

– Pan najlepiej zdaje sobie sprawę, że wciąż mało wiemy o przyczynach i mechanizmach chorób psychicznych. Na przykład mechanizm depresji: ostatnio głośno było o metaanalizie, z której wynikało, że nie musi chodzić o niedobór serotoniny. A pan z sukcesem leczył chirurgicznie depresję właśnie poprzez pobudzenie… 

– …komórek szwu do wytwarzania serotoniny. Wie pani, nie chciałbym się wypowiadać na temat specjalizacji, której nie uprawiam i nie śledzę dokładnie. Mogę powiedzieć, patrząc na historię medycyny, że bywają pewne mody albo przeszacowania jakiejś metody. Pojawia się nowość, która pomogła jednej osobie czy dziesięciu osobom, i nagle wokół niej buduje się nadmierne oczekiwania. Jakby jednym sposobem można było wyleczyć wszystko, gdyby jeden klucz pasował do każdego człowieka, świat byłby taki prosty! Ani skomplikowany, ani ciekawy. 

– Tak kiedyś myślano o lobotomii. 

– I dlatego próbowano stosować tę metodę we wszystkich schorzeniach. Każda choroba psychiczna była dobra do tego, żeby wykonać zabieg lobotomii. To musiało się źle skończyć. Zła selekcja pacjentów, zły nadzór, prymitywna chirurgia… I później to wahadełko poszło w przeciwną stronę, co też nie było dobre. Myślę, że skłonność do przeszacowywania jest wpisana w charakter człowieka. Dotyczy to też farmakoterapii, poszczególnych leków, pewnie psychoterapii i jej nurtów. Oby teraz nie było tak jak z lobotomią: że po okresie entuzjazmu wobec leków zacznie się je zupełnie negować. 

– A pan, powiedzmy, czterdzieści lat temu, robił jakieś rzeczy, których by dzisiaj nie zrobił, uznał za nieetyczne? 

– Tak. To naturalne. Pewnie kiedyś moi następcy pomyślą: „Jak mógł operować nowotwory przy tak małej wiedzy, bez odpowiednich narzędzi?!”. Niektóre operacje bez tego instrumentarium, którym dysponuję teraz, były krańcowo niebezpieczne. 

– Na przykład? 

– Leczenie guzów w okolicach kory ruchowej czy kory odpowiadającej za mowę bez możliwości monitorowania funkcji tych obszarów. Kiedyś operowaliśmy z duszą na ramieniu i czekaliśmy, aż pacjent się wybudzi, żeby zobaczyć, czy ma niedowład, czy nie, czy może mówić, czy nie. A są też operacje, które wykonywałem, a z których neurochirurgia się wycofała. Na przykład operacja uszkodzonego splotu ramiennego po wyrwaniu. Już tego nie robimy, bo wiadomo, że to nie przynosi efektów. Ale taka wiedza, taka świadomość ograniczeń tylko motywuje do przychodzenia do pracy: każdy dzień daje nam nowe szanse na rozwój. 

– Bez tamtych operacji nie byłoby tych, które są teraz. 

– Bez tamtych niepowodzeń i krytycznej analizy, czy tak być musi. Porażki są konieczne. A mózg chyba nigdy nie zostanie poznany do końca. W neurologii jest i zawsze będzie więcej zagadek niż w każdej innej dziedzinie medycyny.

Fundację Pismo, wydawcę magazynu „Pismo”, wspiera Orange.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00