Wersja audio
Jaki związek zachodzi między czytaniem a polityką? Zdaje się, że odległy. Spróbujmy go jednak znaleźć, zadając pytanie o cel – nie polityki, a sięgania po książki. I po kolei prześledźmy losy tej niełatwej relacji. Po co w ogóle czytamy? Dlaczego na przykład zagłębiamy się w lekturę Biesów Fiodora Dostojewskiego? Prosta odpowiedź: dla przyjemności. Czy jednak czytanie wielkiej prozy XIX i XX wieku jest przyjemne, skoro – bez wyjątku – rzeczywistość tam przedstawiona jest ponura, zła, straszna, a w najlepszym razie prowadzi do popadania w melancholię? Czytamy Josepha Conrada, Tomasza Manna, Honoré de Balzaca czy Jarosława Iwaszkiewicza, bo uzyskujemy obraz samych siebie, tylko w intensywnej postaci. Oczywiście nie każdy z nas chciałby być Kurtzem z Jądra ciemności, ale jest to genialne ostrzeżenie. Wielcy pisarze i poeci odegrali w nowożytnej Europie równie ważną rolę jak filozofowie, a może nawet ważniejszą, bo przy okazji uczyli języka i trafiali do znacznie większej liczby ludzi niż hermetyczni często myśliciele.
Wszystkie wielkie dzieła literatury są smutne lub ponure, z wyjątkiem tych specjalnie pisanych dla żartu, wspaniale dowcipnych, ale też pod podszewką ponurych, jak choćby Przygody dobrego wojaka Szwejka Jaroslava Haška.

Rysunek Agata Dudek
Dlaczego od mniej więcej dwóch pokoleń prawie nie czytamy wielkich dzieł? Dlaczego – proszę sprawdzić – niemal nikt nie wie, o czym pisał Adam Mickiewicz w Wielkiej Improwizacji, a o czym Stendhal w Czerwonym i czarnym albo William Szekspir w Królu Learze? Dlatego, że nie chcemy już czytać. A dlaczego nie chcemy już tego robić? Spośród wielu odpowiedzi najważniejsza sprowadza się do prostej obserwacji – nie chcemy czytać o tym, że los ludzki jest ciężki, że jesteśmy marni, że podłość często zwycięża nad dobrem, a w życiu musimy dokonywać tragicznych wyborów. „Życie jest to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nic nieznacząca” – czytamy w słynnym ustępie Makbeta. To prawda, ale czy nam jest przyjemnie z taką prawdą?
A zatem chodzi przede wszystkim o to, żeby było przyjemnie. Nie czytamy wielkiej literatury, bo zawładnęło nami kompulsywne unikanie cierpienia. Ba, uchylamy się nawet od myślenia o cierpieniu, a zatem czytania o nim. Bo to nieprzyjemne. O ileż milsze jest czytanie wiadomości o modzie czy nowych przepisów na kaczkę w ananasie. W 1930 roku Zygmunt Freud ogłasza znakomity esej Kultura jako źródło cierpień, w którym przestrzega, że zanim dotrzemy do przyjemności, musimy ograniczyć cierpienia i z reguły życie nam na tym schodzi. Pisarze tego czasu, to znaczy końca XIX i pierwszych dekad XX wieku, są skrajnie pesymistyczni. Od Roberta Musila i Franza Kafki po Conrada i Marcela Prousta wszyscy wątpią, czy potrafimy być odpowiedzialni, samodzielni w świecie, w którym los czyni z nami, co chce. Czy umiemy pamiętać i myśleć. Pierwsza wojna światowa oczywiście wzmaga te nastroje.
Obok poszukiwania przyjemności powodują nami coraz bardziej dwa zjawiska: niezdolność do skupienia uwagi na dłuższy czas oraz pośpiech. Dlatego od kilkudziesięciu lat niemal nikt nie czyta klasycznych siedmiotomowych powieści, a deficyt czasu i pożądanie przyjemności sprawia, że wielka literatura trafia do nas głównie dzięki filmowi. Ile osób przeczytało Okruchy dnia Kazuo Ishigury, a ile obejrzało (znakomity zresztą) film?
Zasadę przyjemności rozumiał nie tylko Freud. Pojmowali ją również doskonale ci, którzy na czytaniu chcieli zarobić wielkie pieniądze. Na przełomie XIX i XX wieku w Anglii pojawiły się konkurujące ze sobą sławne tabloidy „Daily Mail” oraz „The Daily Express”. W latach 30. siedemdziesiąt pięć procent Brytyjczyków czytało co najmniej jeden z nich. Rządziły one opinią publiczną, od początku bez żenady posługując się kłamstwem i doprowadzając społeczną atmosferę do stanu wrzenia. Gdy zbliża się pierwsza wojna światowa, „Daily Mail” wzywa: „zjedzmy cesarza Niemiec”, „każdy Szwab musi być powieszony”. Pamiętajmy, że nie ma jeszcze radia ani telewizji, więc to wielcy właściciele prasy rządzą polityką. Wystarczy, że postanowią konsekwentnie ignorować wrogiego im polityka, a jego los będzie marny. Do dzisiaj żaden niemiecki polityk nie odmówi wywiadu dla „Bilda”, największego i grającego na najniższych uczuciach tabloidu, wszak ma on nakład trzech milionów.
A zatem chodzi przede wszystkim o to, żeby było przyjemnie. Nie czytamy wielkiej literatury, bo zawładnęło nami kompulsywne unikanie cierpienia.
Tabloidy zmieniły świat. Ich właściciele zrozumieli, że jeśli chcą trafić do milionów, muszą pisać tylko o tym, co sensacyjne. Harold Nicolson, świetny brytyjski eseista i przyjaciel Churchilla, opisał scenę z klubu dla dżentelmenów: jeden ze starszych panów udaje, że czyta „The Times”, ale w środku gazety ma „Daily Mail”. Na czym więc polegał genialny, a w konsekwencji fatalny – chociaż zapewne nieunikniony – pomysł gazetowych miliarderów?
Dostrzegli, że ludzie nauczyli się czytać. Miliony, które jeszcze nie miały tej umiejętności w początkach XIX wieku, zaliczyły kilka klas szkoły podstawowej i już potrafiły rozpoznawać litery. Postawmy jednak pytanie dla naszych rozważań zasadnicze: czy naprawdę nauczyli się czytać? W czytaniu bowiem chodzi nie tylko o samą umiejętność, ale przede wszystkim o to, że wie się, po co czytać. Kiedy w pierwszych dekadach XIX wieku konserwatyści powątpiewali, czy nauka czytania przyczyni się do dobrostanu większości, mieli ślad racji, chociaż dzisiaj nie odważymy się nawet nad tym zastanawiać. Ale jeżeli uznać, że czytanie jest przydatne do celów praktycznych (ceny w sklepie, umowy w banku i tak dalej), to nie jest pewne, że jest przydatne do czegokolwiek innego.
Dwie największe rewolucje nowożytności, czyli francuską i rosyjską, przeprowadził niepiśmienny lud z nielicznymi piśmiennymi przywódcami na czele. Wszyscy oni byli niedouczonymi prawnikami, intelektualistami, wiecznymi studentami, pijakami i bywalcami kawiarń. Wszyscy czytali, ale ich adresowane do ludu dzieła były w najlepszym razie ulotkami. Najważniejszym środkiem komunikacji społecznej, jak znakomicie pisze o tym Bronisław Baczko, była wówczas plotka. Na Zachodzie na tematy publiczne i polityczne stopniowo pisano i czytano więcej. Można jednak dokładnie określić dwa momenty, kiedy czytelnictwo jako element polityki ulega załamaniu: pojawienie się radia, a potem telewizji.
Pojawienie się radia spowodowało pasjonujące dyskusje. Jak doskonale wiemy, to między innymi dzięki radiu Hitler zdobył dusze Niemców i Austriaków, de Gaulle z niczego zbudował Wolną Francję, a Churchill zdołał zmienić nastroje brytyjskiego społeczeństwa o sto osiemdziesiąt stopni. Ówczesne debaty na temat pożytków płynących z wynalazku radia i sposobów jego używania do złudzenia przypominają dzisiejsze dyskusje na temat pożytków i szkód wyrządzanych przez internet. Nie wiadomo i – obawiam się – nigdy nie będzie wiadomo, czy więcej jest jednego czy drugiego, dlatego spekulacje na ten temat przyjmuję z dużą dozą sceptycyzmu.
Jeżeli bowiem spojrzymy na witryny największych polskich i amerykańskich portali informacyjnych, to wszędzie obowiązuje następująca kolejność: najpierw nieco ważnych wiadomości, potem sport, a następnie o garderobie gwiazd, domu modelki czy rozwodzie telewizyjnego dziennikarza. Nie wiem, czy ktokolwiek to dokładnie bada, ale widocznie połączenie poważnej gazety z tabloidem jest w internecie konieczne. Dlaczego? Bo ludziom przyjemność sprawia informacja, że ktoś złamał obcas, a ktoś inny przewrócił się na schodach. Oczywiście muszą to być osoby znane.
Dwie największe rewolucje nowożytności, czyli francuską i rosyjską, przeprowadził niepiśmienny lud z nielicznymi piśmiennymi przywódcami na czele.
Pojawienie się telewizji niepomiernie wzmogło przyjemność. Nie trzeba już tylko słuchać, można też patrzeć. I przejść na inny kanał lub wyłączyć. Bez obawy wyniośle mówić do domowników „popatrzcie, jaki to idiota”. Od razu czujemy się lepiej. Nic więc dziwnego, że wiadomości telewizyjne także przyjęły model zbliżony do tabloidu. Czytanie precz. Tabloid górą.
Diagnoza jest stosunkowo prosta. Coraz mniej czytamy, bo to nie sprawia nam przyjemności. W 1863 roku John Stuart Mill wydał niewielką książkę Utylitaryzm, w której spośród wielu ważnych obserwacji czyni i tę, że wszyscy dążymy do przyjemności, jednak można wyróżnić ich dwa rodzaje: niższe i wyższe. Nie podaje naturalnie przykładów, bo to jest całkowicie subiektywna kwestia. Jednak dążenie do przyjemności wyższych, co czyni mniejszość, polega na wykorzystywaniu przysługującej nam wolności oraz podejmowaniu ryzyka. Mill nazywa to experiments in living. Doskonale wie, jakie to trudne, a jednocześnie rozumie, że sens człowieczeństwa polega na takim właśnie ryzykowaniu, a zatem na odwadze. Dziś odwykliśmy całkowicie od odwagi i od ryzyka. Czytanie dla mnie i dla wielu z nas jest przyjemnością wyższą. Jednak nieliczni, którzy czytają, także starają się zminimalizować ryzyko, więc przeglądają. Przerzucają kartki. Czasem tylko czytają jak Pan Bóg przykazał.
Jakie są konsekwencje nieczytania? Przede wszystkim zjawisko nieumiejętności pisania. Otóż – wyjąwszy kryminały – autorzy nie prowadzą wywodu, który ma początek, środek i zakończenie, bo obawiają się, że niewielu czytelników podoła śledzeniu ich myśli. Dostarczają nam za to mnóstwa mniej lub bardziej atrakcyjnych historyjek, które wzięte razem mają przekazywać szerszy pogląd. My jednak jesteśmy tylko ludźmi, skupiamy się na fabule, a nie na szerszym poglądzie. Tak wyglądają współczesne książki historyczne, o informatyce czy o ekonomii. A ponieważ materiału do historyjek nie brakuje, danych i anegdot jest bez liku, więc zawsze można je dobrać odpowiednio do zamysłu ogólnego. Chcemy udowodnić, że internet ogłupia – proszę bardzo; chcemy wykazać przeciwną tezę – równie łatwo. Jedni powiadają, że kapitalizm upada, inni – że wspaniale się rozwija, a i ma się znacznie lepiej niż demokracja, która upada. Proszę bardzo.
Jakie są konsekwencje nieczytania? Przede wszystkim zjawisko nieumiejętności pisania. Autorzy nie prowadzą wywodu, który ma początek, środek i zakończenie, bo obawiają się, że niewielu czytelników podoła śledzeniu ich myśli.
Jeden z najwybitniejszych filozofów naszych czasów opowiadał mi, że wydawnictwa domagają się od niego książek nie dłuższych niż sto osiemdziesiąt stron. Bo inaczej „nikt nie przeczyta”. A równocześnie książki mające dostarczyć przyjemności, na przykład kryminały (które bardzo lubię), powinny być długie, bo wchodzimy w świat wyobrażony, skąd nie chcemy być od razu wypchnięci. A także z powodu przekonania, że skoro płacimy, to mamy otrzymać solidny towar. Wydawcy to wiedzą, tym bardziej że opublikowanie książki, która ma dwieście stron, i takiej, która ma czterysta, kosztuje niemal tyle samo. Pisanie w czasach nieczytania prowadzi do konsekwencji także w sferze filozofii. Otóż część zawodowych filozofów (najczęściej postmoderniści) posługuje się językiem niedostępnym dla laików i – co gorsza – pozbawionym wszelkiej urody, zbudowanym ze słów często uprzednio nieistniejących. W takiej filozofii dominuje przekonanie, że hermetyczność stanowi cnotę. Czytelnicy – poza kolegami – stają się nieistotni, bo i tak dzieł tych nikt nie czyta. Demoralizacja językowa jest zatem nieunikniona. I ta moda wydaje się przeciekać do bardziej popularnych mediów i dodatkowo psuje świat już zdewastowany.
Kiedy w pierwszych dekadach XVII wieku kardynał Richelieu budował państwo francuskie, wiele uwagi poświęcił kwestii języka. Dla pilnowania jakości i jednolitości języka francuskiego powołał w 1635 roku działającą do dziś Akademię Francuską. Była to swoista przemoc: jeden język, jedna ortografia, takie same reguły. Francuzi do dziś – choć z coraz większym trudem – bronią czystości swojego języka. Richelieu jeszcze nie mógł zdawać sobie z tego sprawy, ale reguły językowe narzucone dzięki stosowaniu miękkiej przemocy, tak jak reguły obyczajowe, pomogły awansować milionom ludzi do roli obywateli państw. To nie narodu zatem bronimy przed zdewastowaniem języka, lecz demokratycznego państwa, w którym rządzi masa.
Wiele reguł, które jeszcze niedawno obowiązywały, w demokracji masowej upada. Ot, choćby formy grzecznościowe: pani, która dzwoni do mnie z banku z namową, żebym wziął pożyczkę, od razu mówi do mnie „panie Marcinie”. Podobnie zasady przyzwoitości (nawet te podszyte hipokryzją) czy też wzory, które powinny płynąć od autorytetów, a coraz częściej nie płyną. Dlaczego zatem mielibyśmy zachować reguły prawidłowego języka czy ortografii? Czym innym bowiem są skróty, jakimi posługujemy się w komunikacji elektronicznej, a czym innym niedbałość czy zwyczajne paskudztwo, jakie cechuje wypowiedzi publiczne. Posługiwanie się przez polityków chamskim językiem wynika z tego, że zwyczajnie niektórzy z nich są chamami oraz że nas też uważają za chamów.
Tego jednak nie wolno napisać wprost. Raz mi się zdarzyło i niechętni publicyści wciąż do tego wracają. Ten, kto pisze, jest zatem skrępowany na jeszcze jeden sposób – nie wolno mu obrazić masy. Czy nie jest to jednak tylko gra pozorów? Masa i tak nie czyta, a nawet jeżeli, to nie przyjmuje tego do siebie. Kiedy napisałem o „wszechogarniającym chamstwie”, sąsiedzi mówili mi, że słusznie „tym chamom” przyłożyłem. Nikt sam dla siebie nie jest bowiem chamem.

Rysunek Agata Dudek
Warto wspomnieć jeszcze jeden prosty sposób, w jaki pisanie jest związane z czytaniem. Poza nielicznymi znanymi z historii wyjątkami pisarz pisze dla czytelników. Wielu wybitnych autorów całkowicie lekceważyło opinię czytelników i krytyków, jak W.H. Auden, inni zaś nadmiernie się przejmowali niesłuszną ich zdaniem krytyką – by przywołać fatalny przypadek Aleksandra Fredry, który zamilkł na dziesięciolecia. Pisarz jednak zawsze ma adresata. Czasem konkretnego, jak Auden, który jeden z najpiękniejszych swoich utworów, Lullaby (Lay your sleeping head, my love, / Human on my faithless arm…) napisał w piętnaście minut w knajpie dla marynarza, który poprosił go o wiersz dla narzeczonej. Kiedy indziej czytelnik jest bardzo daleko albo pisarz liczy tylko na nielicznych. Stąd ostatnie słowa w powieściach Stendhala: To the happy few.
Obecnie mamy do czynienia z dominacją czterech strategii tworzenia. Pierwsza to pisanie dla kariery. Pracownicy akademiccy muszą publikować w uczonych pismach, bo za to są oceniani. Ich krajowi i zagraniczni koledzy ich cytują, bo liczba cytowań też jest oceniana. Oczywiście cytują z wzajemnością. Oceniam, że tego rodzaju artykuły czyta średnio około dziesięciu osób. Ale takie pisanie okazuje się dosłownie bezcenne, bo dzięki niemu uzyskuje się polskie i europejskie granty.
Po drugie, pisanie dla ludzi. Takie postępowanie jest wynikiem wciąż silnej tradycji oświeceniowej. Pisarz, filozof i publicysta są przekonani, że ich teksty pomogą ludziom zrozumieć świat, jaki ich otacza. Bez względu na to, czy to świat publiczny czy też prywatny. Wiedza bowiem czyni cuda. Wiedza sprawia, że postęp jest możliwy, a postęp to zasada główna naszej cywilizacji. Czyli pisanie to edukowanie, a pisarz oświeca – nie mniej to wątpliwe niż w pierwszym przypadku.
Po trzecie, pisanie dla własnej przyjemności. Pojawia się tu zagadnienie bardzo niewyraźnej granicy między geniuszem a grafomanem. Jak każdy, kto pisze, wiem, że pisanie jest ciężką i mozolną pracą. Czasem udane zdanie lub obserwacja sprawiają autorowi przyjemność. Jednak najczęściej dla przyjemności piszą grafomani, spośród których wielu jest drukowanych, gdyż piszą na tematy popularne i niejasne. Stąd na przykład tyle książek o internecie. Można, jak już wiemy, napisać cokolwiek.
Po czwarte, pisarze piszą dla pieniędzy. Mimo upadającego czytelnictwa kilka procent populacji czyta. Nawet w Polsce dziesięć procent respondentów ostatniego badania Biblioteki Narodowej (stan na rok 2016 – przyp. red.) przyznało się do czytania siedmiu lub więcej książek rocznie, co w skali kraju daje niemal cztery miliony czytelników. Jeżeli pisarz sprzeda ponad dziesięć tysięcy egzemplarzy – zarobi. Najwięcej zaś lekkich i wciągających książek czytają emeryci, a tych będzie coraz więcej. Taki pisarz pisze więc dla staruszków. Jak jest cwany, potrafi to zręcznie zrobić.
Do rozważenia pozostaje jednak sprawa zasadnicza. Jaki wpływ ma czytanie (i w konsekwencji pisanie) na życie publiczne i polityczne? Nigdy nie było tak, że politycy czytali dzieła filozofów i natychmiast ich koncepcje realizowali. Tylko pisarze utopijni sądzili, że jeśli wyłożą swoje racje w dziełach, wszyscy natychmiast je zrozumieją i zrealizują. W ostatnich dekadach narodził się jednak zupełnie nowy, poważny problem.
Spróbujmy mu się przyjrzeć, podążając tropem Hannah Arendt. Niemiecka filozofka pisała na temat rozdziału między myśleniem a działaniem, wskazując, że jest to nieunikniona cecha naszego życia. Szukała także przezwyciężenia samego rozdziału i odpowiedzi na pytanie, jak myślenie może kierować działaniem. Niemyślenie prowadzi bowiem do działania przyjmującego dramatyczne formy. Nie myślał opisany przez Arendt Adolf Eichmann, odmowa myślenia cechuje też wszystkie formy życia społecznego, kiedy na przykład interpretujemy prawo jako nakaz, a wolność jako cechę prywatną. Innymi słowy myślimy w domu, a w sferze publicznej działamy bezmyślnie.

Rysunek: Agata Dudek
Do tego, żeby myśleć, nie jest oczywiście konieczne czytanie. Jednak ciągłość kultury, czyli między innymi ciągłość myślenia, polega na tym, że korzystamy z tego, co inni przed nami zdołali pomyśleć. A to oznacza niemal zawsze czytanie. Istniał bardzo wartościowy przekaz oralny, ale od wielu dziesięcioleci praktycznie zaniknął z wyjątkiem wykładów uniwersyteckich i lekcji szkolnych. W okresie renesansu i oświecenia myślenie polegało przede wszystkim na czytaniu i rozważaniach na marginesie lektury. Widzimy to doskonale w wielkich dziełach Niccola Machiavellego czy Michela de Montaigne’a. Machiavelli całą swoją wielką i najważniejszą książkę buduje w formie uwag. To nie Książę jest najważniejszy, lecz Rozważania. Rozważania nad czym? Florentczyk daje swemu dziełu tytuł Rozważania nad pierwszym dziesięcioksięgiem historii Rzymu Tytusa Liwiusza. Przed kilkoma laty natomiast Eric Karpeles opublikował świetną książkę Paintings in Proust: A Visual Companion to in Search of Lost Time, w której komentuje wszystkie uwagi Prousta na temat obrazów. Jest w tym oczywiście więcej Karpelesa niż Prousta, ale na tym polega dialog i ciągłość czytania.
Z wykorzystywaniem wielkich wzorów literackich czy muzycznych lub plastycznych mamy do czynienia od setek lat. Historia Makbeta pojawia się u Kurosawy i w serialu Dom z kart. Janusz Głowacki stosował ten zabieg stale, z największym powodzeniem w sztuce Antygona w Nowym Jorku. Czytanie, czy też czytanie na nowo, świadczyło o tym, że ludzkie namiętności, tragedie i wyzwania losu są w istocie zawsze takie same. Dzięki czytaniu możemy je lepiej poznać. Wydawałoby się, że zasada ta odnosi się także do życia politycznego. Tu jednak spotyka nas wielkie zaskoczenie.
Nie wiemy, którzy politycy wieczorami siadają w fotelu i czytają. Nie wiemy, którzy politycy czytają prace z zakresu filozofii polityki czy historii idei lub historii po prostu, po to, żeby się dowiedzieć, jak w podobnych sytuacjach postępowali ich poprzednicy lub co filozofowie na konkretny temat myśleli. Dorobek historii idei jest ogromny i na każde zadawane dziś pytanie znajdziemy w niej kilka odpowiedzi. Nic obecnie nie dzieje się tak wstrząsającego ani tak odmiennego, by odpowiedzi z XVI czy z XIX wieku nie nadawały się do naszej sytuacji. Jednak związek między czytaniem (myśleniem) a działaniem został kompletnie zerwany. Jak to się stało i dlaczego?
Nie wszystko należy zrzucać na karb domniemanej głupoty polityków. Filozofowie i publicyści także ponoszą tu winę. Po pierwsze (jak Francis Fukuyama), uznali już przed kilkoma dekadami, że demokracja liberalna stanowi finalny etap w rozwoju politycznym ludzkiego gatunku. A to naturalnie nie skłania do czytania i szukania nowych odpowiedzi na stare pytania. Skoro nic zasadniczo nowego już się nie zdarzy, to wszystko wiadomo. Po drugie – odwrotnie – filozofowie w ostatnich trzech dekadach coraz częściej mówią o zasadniczej zmianie samego paradygmatu myślenia o polityce, a czasem myślenia w ogóle. Stąd wszystkie te językowe i intelektualne potworki jak „postpolityczność” czy „postprawda”. Wydaje się więc, że skoro nastąpiła zasadnicza zmiana, nie można już polegać na ciągłości czytania, a tym bardziej – myślenia.
Po co polityk miałby czytać o „postpolityczności”? Sama filozofia polityczna, czy raczej jej istotny nurt, zapędziła się w kozi róg. Zerwała z podstawowym zadaniem filozofii, czyli szukaniem odpowiedzi na pytania o najlepszy kształt znośnego społeczeństwa. U wielu myślicieli z tej szkoły widzimy wpływ Karola Marksa i jego sławnego zdania: „Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat; idzie jednak o to, aby go zmienić”. Jest dalece nieoczywiste, co Marks miał na myśli. Nie ma tu miejsca na interpretację, jednak bez najmniejszej wątpliwości nie chodziło mu o to, by przestać filozofować. Zmienianie świata było dla niego zadaniem fundamentalnym, ale przecież chciał to robić według zasad filozoficznych. Marks nie był politykiem i nie był doradcą polityków, a zmiana, jaką proponował, dotyczyła fundamentów społecznego świata i w najmniejszym stopniu nie miała prowadzić do unieważnienia czytania. Czytanie było zresztą jego ulubionym zajęciem.
Jeżeli jednak pominiemy te autodestrukcyjne tendencje części współczesnej filozofii politycznej, to i tak zostaje cała wielka tradycja i wcale niebanalna współczesność myślenia o polityce. Dlaczego więc sfera polityki odcięła się od sfery rozumu i doświadczenia?
Politycy nie bez racji sądzą, że wiedzą wszystko o współczesnych społeczeństwach. Są bowiem – jak nigdy w dziejach – członkami tych społeczeństw. Równie nieoczytani, równie prości i równie dbający jedynie o to, co teraz.
Wiedza o przeszłości była do pewnego momentu wiedzą w sposób oczywisty wykorzystywaną. Czasem dochodziło do tego po latach czy stuleciach (jak w przypadku Machiavellego lub Thomasa Hobbesa), czasem natychmiast (jak u Herberta Spencera). Tak było, dopóki poczucie ciągłości, mimo rewolucyjnych przerw, było odczuwane bardzo silnie. Ciągłość to nie związek między przeszłością a teraźniejszością, lecz między przeszłością a przyszłością. Jednak w ostatnich dekadach zaczęła liczyć się tylko teraźniejszość, której w zasadzie po prostu nie ma. Politycy nie mają więc poczucia ciągłości. Gorzej, są – jak my wszyscy do pewnego stopnia – całkowicie osamotnieni w teraźniejszości, co sprawia, że nie mają po co czytać. Skoro więc utracili poczucie ciągłości, głupota zupełnie im nie przeszkadza. Co więcej, mylnie sądzą, że wszyscy i zawsze byli jak oni, czyli głupi.
Skutkiem tego mamy z jednej strony do czynienia z politycznie pustym rozważaniem przyszłości: ekologii, ocieplenia czy oziębienia, zanieczyszczenia powietrza czy zatrucia większości surowców, z jakich produkujemy jedzenie. A z drugiej – rośnie upodobanie do historii jako bajki o „czarnym ludzie”. Problemy przyszłości oddaje się komentatorom, liczą się tylko problemy teraźniejszości. Imigranci, potem brexit, Katalonia, Korea, pracownicy delegowani. Do rozwiązania tych problemów nie jest przydatne czytanie, lecz nieustające negocjowanie. Żyjemy w świecie nieznośnego gadulstwa. Liczba spotkań politycznych, konferencji, dyskusji na doraźne tematy, paneli, podczas których dyskutanci mają po siedem minut na wypowiedź, jest zastraszająca. Gdybyśmy usłyszeli ten nieustający szum gadania, bylibyśmy przerażeni. Na czytanie w tak ułożonym świecie nie ma ani miejsca, ani czasu.
Mimo wszystko jednak politycy wiedzą, że trzeba jakoś porozumiewać się ze społeczeństwem. Ponieważ nikt nie czyta, sięgnęli po nowe sposoby komunikacji. Nie oferują programów, bo nie rozważają przyszłości, nawet tworzenie wizji czy projektów uważają za rodzaj aberracji. Nie proponują całościowych rozwiązań, na przykład nie wyjaśniają zasad budowania budżetu na następny rok, bo nikt by tego nie zrozumiał, co więcej, oni sami także nie bardzo je rozumieją. Ważne są tylko krótkie, proste hasła, w rodzaju „pięćset złotych na dziecko”, czy „zmniejszenie bezrobocia o trzy procent”. Oraz emocjonalne odniesienia do wyobrażonej sfery emocjonalnej. Tu przoduje patriotyzm domniemany, czyli najczęściej miękkie formy ksenofobii, chociaż w jednak liberalnych społeczeństwach zachodnich ksenofobia wciąż nie jest powszechnie akceptowana. Najlepszym zatem narzędziem politycznym okazuje się strach.
Rozpieszczeni ludzie XXI wieku boją się bowiem stracić cokolwiek. Strach przed przykrością, przed oszustwem, przed ograniczeniem wolności i zarazem przed korzystaniem z wolności – oto uczucia, jakie rządzą masą. Politycy to wiedzą. Ich celem jest zatem utrzymanie stabilności na krawędzi przepaści. By to osiągnąć, niepotrzebne są żadne nauki, a jedynie sprytne manewry i nieustające uzgodnienia. Politycy nie bez racji sądzą, że wiedzą wszystko o współczesnych społeczeństwach. Są bowiem – jak nigdy w dziejach – członkami tych społeczeństw. Równie nieoczytani, równie prości i równie dbający jedynie o to, co teraz. Ucieczka w analfabetyzm będzie naszym horyzontem. Żadne książki – zdaniem polityków i zdaniem obywateli – już nas nie uratują. Zanurzeni w Facebooku, spożywający zdrową żywność, chroniący się przed smogiem i przed zimnem, chwytamy ze świata zewnętrznego tylko fragmenty, ale tak jest nam dobrze. Tu łamią prawo, tam wprowadzają podstępnie cenzurę, gdzie indziej nacjonalistyczni chuligani wznoszą idiotyczne, a może niebezpieczne okrzyki. I co z tego? Jak zawsze w dziejach trzy procent obywateli cywilizowanych państw coś na ten temat czyta. Któż jednak może napisać jak Alexis de Tocqueville: „Codziennie obcuję po trosze z trzema ludźmi. To Pascal, Monteskiusz i Rousseau”.
Czy nieczytanie jest już nieuniknione, nieuchronne? Nie wiem. Lecz sądzę, że zawsze znajdzie się the happy few i w tym cała nadzieja.