Od kilku dni patrzę na dyplom w ramce – mój Grand Press z 2017 roku w kategorii wywiad – za rozmowę z Karoliną Piasecką dla „Wysokich Obcasów”. Stoi w kącie od paru lat.
Kiedy zaczynałam pracę, ta nagroda była dla mnie ważna: dostawali ją ci, których podziwiałam, za teksty, które były wzorem, „jak pisać” (najbardziej interesowała mnie kategoria reporterska). Takie były choćby uhonorowane w 2001 roku reportaże Anny Bikont My z Jedwabnego albo Lewa strona gobelinu Magdaleny Grochowskiej z nagrodą cztery lata później. Nie ukrywam: chciałam i ja ją dostać, bo wydawało mi się, że to będzie stempel, który w końcu pozwoli mi uwierzyć, że robię dobrze to, co jest dla mnie ważne. Że umiem.
Kilka lat później byłam już mentalnie i zawodowo trochę gdzie indziej (na wiecznym, wydawało mi się wtedy, freelansie, dokładając do wykonywania tego zawodu, chwilami bez ubezpieczenia zdrowotnego). Grand Pressy też powoli traciły na znaczeniu. Jednak wciąż wysyłałam swoje prace na konkurs. Dlaczego? Między innymi dlatego że sytuacja na rynku sprawia, że coraz trudniej wykonuje się ten zawód, a uznanie i prestiż, a przynajmniej jakaś jego daleka, polsko-dziennikarska odmiana, to coś, co pozwala dalej wykonywać pracę, która często wiąże się z dużymi kosztami emocjonalnymi, ale i finansowymi.
Nagroda daje też możliwość zwrócenia uwagi podczas transmitowanej gali na ważny temat, a nagłośnienie go, upominanie się o naszych bohaterów, sprawy, które opisujemy to dalsza część naszej pracy. Finansowy aspekt na pewno dla wielu też jest ważny. Kiedy wygrałam, dostałam tysiąc euro, prawie trzy razy tyle, ile wynosiło honorarium za zgłoszony tekst (i to też pokazuje, jak wygląda rynek medialny).
Kiedy odbierałam nagrodę, przypomniałam, o czym był nagrodzony wywiad: o przemocy wobec kobiet i o tym, jak trudno się z niej wyrwać. I że patriarchat, który tę sytuację konserwuje, przejawia się na wiele sposobów. Miałam na myśli również nierówny udział kobiet w jury Grand Press. Byłam współautorką listu, który razem z koleżankami z różnych redakcji wystosowałyśmy do organizatora nagrody redakcji „Press” i jej redaktora naczelnego Andrzeja Skworza.
Wbrew temu, co może się wydawać, środowisko dziennikarskie jest dzisiaj bardzo rozproszone i nie jest tak, że „wszyscy wszystkich znają”. Nie wiedziałam o realiach pracy w redakcji „Press” ani o jej historii do momentu, w którym Katarzyna Włodkowska nie zaczęła zbierać materiału do swojego reportażu, w którym opisuje, co się w niej działo. Kilkadziesiąt osób opowiedziało o swoich doświadczeniach we współpracy z Andrzejem Skworzem. Ten, kilka godzin po publikacji reportażu „Dużego Formatu”, opublikował odpowiedzi na pytania, które Włodkowska wysłała mu mailem.
Wypowiadam się w tym reportażu krótko. Włodkowskiej opowiedziałam też o swoich kontaktach z redaktorem naczelnym. Te interakcje (związane z listem w sprawie jury, kolejnym, kilka lat później, odnośnie do nominacji do nagrody wywiadu Beaty Lubeckiej oraz z wymianą zdań i zachowaniem naczelnego wobec mnie po tym, kiedy sama dostałam nagrodę) za każdym razem wywoływały we mnie emocje – od irytacji wywołanej protekcjonalnym tonem po upokorzenie.
A jednocześnie czułam obawę, że z mojego powodu redakcja „Pisma” oraz autorzy i autorki tworzący dla niej materiały zostaną „ukarani” i nie dostaną nagrody. Jakkolwiek śmiesznie to dziś nie brzmi – miałam z tyłu głowy taką myśl. To również wiele mówi o sytuacji, w jakiej są dzisiaj media – coś tak w istocie mało znaczącego jak środowiskowa nagroda może stać powodem do zastanowienia, czy warto zabrać głos (czyli podważyć samą podstawę mojej dziennikarskiej i nie tylko dziennikarskiej tożsamości).
Jestem ogromnie wdzięczna i podziwiam wszystkie osoby, które znalazły w sobie odwagę, by opowiedzieć o tym, co było ich udziałem. W bardzo wielu przypadkach wypowiedzenie swojej krzywdy na głos to jedyne, co można zrobić.
Nie wiem, czy to dlatego dopiero Włodkowskiej udało się przełamać milczenie tych, którzy – według przytoczonych faktów i własnych wspomnień – mieli doświadczać rażących nadużyć ze strony naczelnego „Press”. Czy rzeczywiście to sytuacja z ostatniej gali, kiedy Agnieszka Szpila, pisarka, powiedziała, że odmawia przyjęcia nagrody, bo nie zgadza się na upokorzenie, jakiego doświadczyła w rozmowie z Andrzejem Skworzem, że właśnie to był moment, w którym milczenie zostało przerwane. Niezależnie od tego, co było katalizatorem, jestem ogromnie wdzięczna i podziwiam wszystkie osoby, które znalazły w sobie odwagę, by opowiedzieć o tym, co było ich udziałem. W bardzo wielu przypadkach wypowiedzenie swojej krzywdy na głos to jedyne, co można zrobić (bo nie ma już możliwości wejścia na drogę prawną albo nigdy jej nie było).
Więcej jednak mogą zrobić dziennikarze i dziennikarki. Niektórzy z nas wiedzieli, od kilku dni czytam w różnych miejscach, że to była „tajemnica poliszynela”. Jeśli tak, to musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie było ciągu dalszego po tekście Anny Wittenberg z 2012 roku w portalu natemat.pl. Już wtedy autorka pisała o sytuacji w redakcji „Press”. Ci, którzy nie wiedzieli, muszą zapytać siebie samych, czy na pewno. A jeśli – to jak to się stało, że przeoczyli(śmy)?
I dalej – co możemy teraz zrobić? Nie wiem, czy oddawanie otrzymanych nagród ma sens. To redaktor naczelny powołał Grand Press do życia, ale przyznawali je jurorzy i jurorki, a w plebiscycie Dziennikarza Roku – redakcje. Uhonorowane na przestrzeni lat materiały to w większości dziennikarski kanon, a sprawa redaktora Skworza nie powinna kłaść się cieniem na rzetelności, talencie i tematach, które poruszali ich twórcy i twórczynie. Jestem dumna z Grand Pressowych nominacji dla autorów i autorek „Pisma” i cieszyłam się za każdym razem, kiedy było dostrzegane to, co robiliśmy.
Inną kwestią jest przyszłość tej nagrody pod kierownictwem obecnego redaktora naczelnego. Rafał Madajczak, naczelny Gazeta.pl, pisał niedawno: „«Press» i nagroda Grand Press pod kierownictwem Andrzeja Skworza tracą właśnie sens. Jeśli autorefleksji i właściwych działań ze strony redaktora nie będzie i nie da się uratować renomy konkursu, trzeba będzie wymyślić nowe nagrody, wzmocnić nagrodę im. Andrzeja Woyciechowskiego, może Nagrodę im. Teresy Torańskiej lub stworzyć coś, co nie znajdzie się w cieniu patologicznej kultury”.
Uważam podobnie. Do takiej refleksji zachęcam również partnerów i sponsorów tej nagrody. I chociaż wczoraj Andrzej Skworz wydał kolejne oświadczenie, w którym pisze, że odchodzi z Fundacji Grand Press, to wciąż uważam to za niewystarczający gest. Tej nagrodzie, co do której pojawiają się od lat zastrzeżenia (dotyczące przede wszystkim trybu prac kapituły), potrzebna jest głęboka reforma.
Dużo bardziej, niż losy nagrody, niepokoi to, co dalej pisze w oświadczeniu Skworz: „Jako redaktor naczelny zatrudniałem przez 32 lata swojej pracy około 500 osób. Z ponad setką musiałem się rozstać, często wbrew ich woli. W tekście «Dużego Formatu» wypowiada się kilkanaście osób, które poczuły, że w stosunku do nich przekroczyłem ja sam, a czasem moi najbliżsi współpracownicy – wymagane granice. Biorę za to pełną odpowiedzialność. Okazało się, że metody, których używałem, by dbać o jakość naszych materiałów, doprowadzały do sytuacji, w których nieumyślnie krzywdziłem współpracowników. Spróbuję za to zadośćuczynić, a teraz z całego serca przepraszam”.
To dobrze, że naczelny przeprasza (mam nadzieję, że przede wszystkim prywatnie, a nie tylko publicznie) konkretne osoby, bo to one są w tym wszystkim najważniejsze.
Niepokojąco jednak brzmi to „okazało się”. Jakby dopiero materiał Włodkowskiej, a przede wszystkim głosy samych pokrzywdzonych uzmysłowiły naczelnemu „Press” prawdę o tym, że przekraczanie granic, tak rażące, jak w przytaczanych wypowiedziach byłych współpracowników i współpracowniczek, jest niewłaściwe (etycznie i prawnie). Rozmydlanie odpowiedzialności (robił to, co robił, „by dbać o jakość materiałów”) również wpisuje się w narracje o mediach, która już dawno powinna przestać być usprawiedliwieniem dla przemocowych praktyk zarządczych.
Równie niepokojące jest wystąpienie na drogę prawną wobec „Gazety Wyborczej”, które Andrzej Skworz w oświadczeniu zapowiada.
To wszystko sprawia, że w obecnej sytuacji podjęliśmy jako „Pismo” decyzję o zawieszeniu udzielania wypowiedzi tytułowi prowadzonemu przez naczelnego Skworza. Wiemy, że w redakcji tej pracuje zespół, któremu należy się realne wsparcie i któremu nie przypisuję udziału w działaniach czy postawie naczelnego. Mam nadzieję, że wspomniane przez niego w oświadczeniu środki zostaną wdrożone, by pomóc redakcji teraz i w przyszłości. Bardzo życzymy tego wszystkim pracownikom i pracowniczkom „Press” i Presserwisu.
O losie nagrody Grand Press, raz jeszcze podkreślam, mającej dużo, dużo mniejsze znaczenie niż doświadczenie bohaterów i bohaterek reportażu Włodkowskiej, zadecydują pewnie najbliższe miesiące. Być może, jak postuluje Madajczak, to dobry moment na wzmocnienie innych gremiów środowiskowych albo na powołanie zupełnie nowej nagrody. Powiązania między redaktorem naczelnym a Fundacją Grand Press są wciąż silne, reforma tej nagrody, o której pisałam wcześniej, musiałaby być bardzo głęboka, by uzasadniała dalszy sens jej istnienia.
Jeśli się tak nie stanie i jeśli nie będziemy się o to solidarnie upominać, zaufanie społeczne, jakim darzą nas nasi odbiorcy i odbiorczynie, zostanie jeszcze bardziej nadwątlone. Według badań CBOS z 2020 roku roku ufa nam, dziennikarzom i dziennikarkom, 55 procent społeczeństwa.
Od nas wciąż coś jeszcze zależy. Na przykład solidarna reakcja na to, co pokazał nam reportaż Katarzyny Włodkowskiej.
„Szeregowi” dziennikarze i dziennikarki tylko w pewnym stopniu są temu winni, dużo większą rolę odegrały mechanizmy systemu medialnego nie tylko w Polsce, ale i globalnie. Jego rytm i priorytety (clickbait, przychody z reklam, dywidendy dla akcjonariuszy) wyznacza pogoń za wynikami finansowymi właścicieli mediów (w której premiowana jest folwarczna mentalność zarządzania poprzez przemocowe praktyki), a nie interes społeczny, czyli rzetelne informowanie społeczeństw o rzeczywistości. Ale nie możemy przekierować całej odpowiedzialności do góry (lub pokoleniowo, na tych, którzy „trzymają [czwartą] władzę”). Od nas wciąż coś jeszcze zależy. Na przykład solidarna reakcja na to, co pokazał nam reportaż Katarzyny Włodkowskiej.
rysunek SONIA DUBAS