Kołowrotek wydawniczy
W redakcji „New Yorkera” wszystko kręciło się wokół powtarzającego się co tydzień cyklu wydawniczego, opisanego ze szczegółami przez Gardnera Botsforda w autobiografii A Life Of Privilege, Mostly. Proces, który kończył się ostatecznie drukiem artykułu, był skomplikowany i wieloetapowy. Najpierw Ross akceptował tekst do konkretnej rubryki. Potem jego zastępca lub on sam przydzielał do tekstu osobę, która miała go redagować – najczęściej właśnie Botsforda.
Później tekst trafiał do maszynistek, które go przepisywały. Na tej podstawie powstawały wersje do korekty. Te Ross oglądał dokładnie (na tym etapie zawsze pojawiały się na kartkach widoczne plamy po kawie) i nanosił ołówkiem na marginesie serię uwag, które z reguły odnosiły się do wiarygodności tekstu, ale też do tego, czy użyte zwroty nie zaburzają jego przekonania o tym, co powinno, a co absolutnie nie, znajdować się w „New Yorkerze”. Pod tym względem Ross uznawał samego siebie za wyrocznię.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Następnie tekst przechodził korektę. W latach czterdziestych do legendy przeszła Eleanor Gould Packard, która z wykształcenia była chemiczką. Jak nikt inny łączyła ona doskonałą znajomość zasad języka z żelazną logiką. Nie interesował jej styl czy walory literackie tekstu – nieustępliwie wynajdywała błędy gramatyczne i rzeczowe. Obecny redaktor naczelny David Remnick wspominał raz, że „potrafiła wypatrzeć błąd w znaku drogowym. Mam jedną jej korektę, gdzie znalazła cztery błędy w liczącym trzy słowa zdaniu!”.
Dalej artykuł trafiał do działu fact-checkingu, gdzie każdy jego element był sprawdzany na wylot, a potem – opatrzony dziesiątkami uwag i komentarzy – wracał do Botsforda.
To do niego jako redaktora prowadzącego należała decyzja o akceptacji bądź odrzuceniu licznych sugestii zmian. Botsford twierdził, że to najtrudniejszy moment w całej pracy redaktorskiej – zgoda na przyjęcie wszystkich uwag oznaczałaby bowiem, że z oryginalnego tekstu zostałyby jedynie strzępy, a głos autora bądź autorki całkowicie zniknąłby pod dziesiątkami poprawek. Redaktorzy prowadzący musieli więc mieć na tyle grubą skórę, by postawić się kolegom i koleżankom z redakcji, ale też uzasadnić swoje stanowisko przed Rossem. Potem artykuł wracał do autora.
Ostateczna liczba komentarzy była nieraz druzgocąca zarówno dla osoby piszącej, jak i redagującej tekst. Margaret Case Harriman, córka właściciela Hotelu Algonquin, wspominała, że do napisanej przez nią dwunastostronicowej sylwetki dostała kiedyś sześć stron komentarzy. I to jeszcze zanim tekst trafił do działu fact-checkingu.
Do legendy przeszedł też warsztat pracy Wolcotta Gibbsa. Jeśli zdarzyło mu się trafić na wyjątkowo zagmatwany tekst, który potrzebował wielu poprawek, wynajmował nieopodal redakcji pokój hotelowy, wycinał akapity z kartek, a następnie układał na podłodze całość od nowa niczym puzzle. Rezultat pracy zawsze był spójny i przemyślany.
Gibbs stwierdził kiedyś, że przeciętny autor piszący do „New Yorkera” jest jedynie na wpół piśmienny. Używa ozdobników całkiem bez potrzeby, a w jego tekstach pełno jest bezsensownych i szkolnych zwrotów. Można być pewnym, że napisze trzy zdania tam, gdzie wystarczyłoby jedno słowo. Narzekał wprost: „Nasi autorzy są pełni banałów, tak jak stodoły są pełne nietoperzy”.
Ostateczna liczba komentarzy była nieraz druzgocąca zarówno dla osoby piszącej, jak i redagującej tekst. Margaret Case Harriman wspominała, że do napisanej przez nią dwunastostronicowej sylwetki dostała kiedyś sześć stron komentarzy. I to jeszcze zanim tekst trafił do działu fact-checkingu.
Redaktorzy nieustannie walczyli także z czasem. Każdy numer magazynu szedł do druku o drugiej w nocy, po całym dniu pracy w niedzielę, tak by pojawić się w sprzedaży w poniedziałkowy poranek. Na pół godziny przed północą posłaniec z kolejnym numerem wyruszał z redakcji do drukarni położonej w miejscowości Greenwich, pięćdziesiąt kilometrów na północ od Nowego Jorku. Obecny w tym kluczowym momencie Botsford wspominał, że w piątek i sobotę miał wolne, a jego praca zaczynała się w niedzielę wczesnym popołudniem. W biurze pojawiali się wtedy też korektorzy oraz operatorzy centrali telefonicznej. Jako ostatnie zbierano teksty ze sprawozdaniami z weekendowych wydarzeń sportowych oraz korespondencje z Paryża i Londynu. Botsford twierdził, że nigdy wcześniej ani później nie pracował tak ciężko.
Dynamika cotygodniowego kołowrotka wydawniczego oraz doświadczenie dobrze wykonanej pracy dawały uzależniający skok adrenaliny i poczucie sprawczości. Dla wielu pracowników „New Yorker” był jak narkotyk.
Religia faktów. Fact-checking w „New Yorkerze”
„W swojej żądzy weryfikacji dzwonią do wszystkich. Sprawdzają ciebie, twoje źródła, systemy komputerowe (…) sprawdzają zarówno otwarcie, jak i za twoimi plecami” – pisał o procesie factcheckingu w „New Yorkerze” angielski autor Julian Barnes. Jego zdaniem składanie zeznań na sali sądowej było niczym w porównaniu ze składaniem wyjaśnień przed osobami z działu weryfikacji faktów tygodnika.
Nie ma żadnych wątpliwości: nigdzie indziej w świecie dziennikarskim słowo „fakt” nie jest traktowane z tak nabożną czcią jak w redakcji „New Yorkera”.
Na początku historii tygodnika, za czasów Rossa, fakty były podstawowym budulcem dziennikarskich treści. Od połowy XX wieku, gdy „New Yorker” wypracował sobie opinię najbardziej elitarnego medium prasowego w USA, fakty stały się czymś więcej. Shawn postrzegał je w kategoriach estetycznych, wprowadzając niejako w życie maksymę poety Johna Keatsa: „Piękno jest prawdą, prawda – pięknem”.
Przeczytaj też: Strach nie pomaga pisać. Fragment książki „Nitrogliceryna niepokoju” Leili Guerriero
Wiara w estetyczne i moralne znaczenie faktów, ale też ich empiryczny wymiar, połączona z odpowiedzialnością za każde wydrukowane zdanie, przez dekady stanowiła dźwignię sukcesu magazynu, którego czytelnicy cenili informację – i byli gotowi płacić za jej pewne źródło. Dział fact-checkingu pod koniec lat siedemdziesiątych liczył dziewięć osób. Pracowały one nieustannie.
Takie podejście sprawiało, że zdarzały się nieraz kuiozalne sytuacje w kontaktach z mediami, które nie hołdowały podobnym tradycjom. Adam Gopnik, przez wiele lat piszący do „New Yorkera” z Paryża jako korespondent, w swojej książce Paris to the Moon opowiada, jakim szokiem była zawsze dla jego francuskich rozmówców konfrontacja z systemem weryfikacji faktów. Kończąc wywiad z osobą ze świata polityki lub literatury, zwykle zapowiadał, że wkrótce odezwie się do niej ktoś z działu fact-checkingu „New Yorkera”. Reakcje bywały różne:
– Co masz na myśli, mówiąc o fact-checkerze?
– To ktoś, kto sprawdza, czy nie przeinaczyłem jakichś faktów, czy wszystko jest zgodne z prawdą.
– No nie, ale ja powiedziałem to, co wiem – odpowiadał zirytowany rozmówca.
– Tak, oczywiście – zapewniał Gopnik uspokajająco.
– Twój redaktor sprawdza więc po tobie? – padały często dalsze pytania pełne podejrzeń. – Czy chodzi o to, żeby trzymać się danej linii ideologicznej?
Jak gdyby rozmówcy spodziewali się jakiejś teorii spiskowej.
Gopnikowi zdarzało się nawet otrzymać życzliwe, ostrzegawcze telefony od rozmówców: „Wiesz, dzwonił ktoś z tygodnika, inny dziennikarz. Sprawdzają cię”.
Za czasów Tiny Brown zespół weryfikacji faktów zaczął się rozrastać, a jego rola nabierała jeszcze większego znaczenia. Praca ta – do której zatrudniane były z reguły osoby młode, po dobrych uczelniach – wymagała skrupulatności, asertywności i kreatywności. Stanowiła też dla wielu znakomite wejście w nowojorski świat dziennikarstwa.
Przeczytaj też: Fact-checking. Jak wygląda weryfikacja informacji w „Piśmie”?
W książce Fact-Checker’s Bible. A Guide to Getting It Right Sarah Harrison Smith, pracownica redakcji „New Yorkera”, opowiada, jaki wpływ na funkcjonowanie działu weryfikacji faktów miała sprawa wytoczona Janet Malcolm przez psychoterapeutę, któremu dziennikarka miała przypisać nieprawdziwe wypowiedzi. Orzeczenie sądowe w tej sprawie wprost nakładało na tytuły prasowe zwiększoną odpowiedzialność za publikowane treści i zmuszało do skrupulatnej ich weryfikacji.
Kluczową rolę w wypracowaniu nowych metod odegrał Peter Canby, związany z „New Yorkerem” od 1978 roku. To właśnie on, jeszcze jako początkujący pracownik zespołu, wykrył, że krytyczka filmowa Penelope Gilliatt dokonała słynnego plagiatu. Canby współpracował z tygodnikiem długo jako wolny strzelec, pisząc książkę o historii cywilizacji Majów. Gdy wreszcie ją wydał i ze strony Tiny Brown pojawiła się propozycja, by pokierował działem weryfikacji faktów, z entuzjazmem zakasał rękawy i zabrał się do pracy.
O tym gorącym okresie w „New Yorkerze” rozmawiałem z Canbym online dwukrotnie. Ważył słowa, jakby weryfikując każde wypowiedziane zdanie, ale jednocześnie z ogromną chęcią i swadą opowiadał o historii tygodnika. Podkreślał, że za czasów Shawna i Gottlieba to autorzy najczęściej przychodzili do redaktorów z własnymi pomysłami, a ich propozycje były niespiesznie akceptowane lub nie. I czasem długo czekały na swoją kolejkę do druku. W konsekwencji na pracę redakcyjną i korektorską było zawsze dużo czasu.
Gdy Tina Brown objęła redakcję, ten luksus zniknął. Decyzje podejmowano szybko, a osoby z działu fact-checkingu pracowały na jeszcze nie do końca gotowych tekstach. Zmieniło to tempo pracy weryfikatorów, którzy musieli działać pod presją czasu. Zespół szybko rozrósł się do szesnastu osób, sprawdzających dosłownie wszystko – każdą nazwę własną w wierszach, każdy szczegół rysunku czy każdą statystykę w artykule ekonomicznym. Bob Mankoff wspominał, że niektóre propozycje szkiców zostały odrzucone ze względu na guziki narysowane po złej stronie kamizelki czy pomylenie numeru drogi międzystanowej łączącej Connecticut z Nowym Jorkiem.
– W „New Yorkerze” mamy cierpliwość, by martwić się o szczegóły. Nieważne, jak długo miałoby nam zająć znalezienie odpowiedzi, znajdziemy ją. Weryfikatorzy faktów nie są burzycielami, którzy chcą zniszczyć artykuł – wyjaśnia Canby. – Zachowują tkankę tekstu i budują na jej fundamentach.
Afera z Janet Malcolm miała poważne konsekwencje i wymusiła zmianę procedur. Tina Brown i Peter Canby wprowadzili zasadę, że osoba oddająca tekst musi przekazać razem z nim wszystkie swoje robocze notatki i dokumenty. Początkowo autorzy i autorki bardzo się przeciw temu buntowali – zwłaszcza osoby, które przyszły do „New Yorkera” z innych tytułów prasowych, gdzie nie obowiązywał taki poziom kontroli. – Czasem było to jak wyrywanie zębów – przyznał Canby.
Jak wygląda fact-checking w „Piśmie”. Zobacz animację
Cały proces weryfikacji zaczynał się od uważnej, krytycznej lektury artykułu, niejako od środka, od kuchni. Canby podkreśla, że uczył członków zespołu, by czytając tekst za pierwszym razem, zastanawiali się, jakie źródła były użyte przy jego pisaniu i jakie są jego elementy składowe, i by śledzili, z kim osoba, która go napisała, rozmawiała oraz – co ważniejsze – z kim nie rozmawiała. Następnie czytano notatki, które często były niejasne i przypominały hieroglify. Na ich podstawie można było jednak zrekonstruować obraz pracy danego autora i wyłapać wszelkie słabe punkty linii argumentacyjnej.
Wiara w estetyczne i moralne znaczenie faktów, ale też ich empiryczny wymiar, połączona z odpowiedzialnością za każde wydrukowane zdanie, przez dekady stanowiła dźwignię sukcesu magazynu, którego czytelnicy cenili informację – i byli gotowi płacić za jej pewne źródło.
Kolejnym etapem były rozmowy telefoniczne ze źródłami. Weryfikatorzy faktów musieli poznać personalia nawet najbardziej wrażliwych kontaktów, co okazało się szczególnie trudne w przypadku reportaży pokroju tych pisanych przez Seymoura Hersha – opartych na anonimowych źródłach. Jak podkreśla Canby, członkowie jego zespołu dzwonili do każdego, zaczynając od pytań o poprawną pisownię imienia i nazwiska bądź najprostsze dane, aby potem przejść do weryfikacji cytatów i problematycznych opinii. Wszelkie wątpliwości rozstrzygali potem z autorami tekstów oraz z ich redaktorami. Właśnie z tego względu praca w zespole wymagała umiejętności negocjacji i dużej dozy taktu.
Canby wyjaśnia, że założeniem tych rozmów było przeprowadzenie czegoś na kształt kontrolowanej eksplozji: – Gdy czytasz tekst i widzisz, że o danej osobie piszemy to czy tamto i myślisz sobie: „O kurczę! Czy naprawdę to wydrukujemy?”, a autor mówi, żeby nie dzwonić do tej osoby, bo tylko się wkurzy, to dla mnie najlepszy powód, by od razu chwycić za telefon. Wolę, by wkurzyła się przed publikacją tekstu niż po fakcie.
Jednocześnie Canby zwraca uwagę, że podobny głęboki proces weryfikacji, jak też interakcji między redakcją a autorem, nie jest możliwy, jeśli unika się bezpośrednich rozmów i polega wyłącznie na komunikacji mailowej i prostych odpowiedziach. Weryfikacja faktów w „New Yorkerze” to długi proces, pełen zakrętów i pułapek, wymagający elastyczności, kreatywności i wielu rozmów.
Oczywiście nikt nie jest doskonały i nawet „New Yorkerowi” zdarzają się wpadki. Gdy zbierając materiały do książki, odwiedziłem redakcję, Fergus McIntosh, następca Canby’ego w dziale fact-checkingu, podszedł ze mną do ściany wytapetowanej okładkami magazynu na korytarzu dwudziestego trzeciego piętra One World Trade Center. Wskazał jedną z nich, z czerwca 2019 roku i rzucił wyzwanie: „Spróbujesz znaleźć tu błąd?”. Na okładce wykonanej przez Petera de Sève widać kilka osób leżących na plaży, pod parasolami. Poczułem się, jakbym grał w dziennikarską wersję Gdzie jest Wally?. Wpatrywałem się bezskutecznie w obraz, ale nie znalazłem nic podejrzanego. W końcu mój rozmówca wskazał triumfalnie na nogi mężczyzny na pierwszym planie rysunku: „Widzisz? Ma dwie lewe stopy. Nie zauważyliśmy tego!”.
Fragment pochodzi z książki The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę Michała Choińskiego, która ukaże się 27 listopada 2024 roku nakładem Wydawnictwa Znak. Książkę można zamówić tutaj.