Wersja audio
O tym, że traktuję własne dzieci jak króliki doświadczalne, słyszałem w ostatnich latach wielokrotnie – od rodziny, znajomych, nauczycieli, urzędników. Spotkałem się też z wieloma pozytywnymi reakcjami: wyrażano podziw, gratulowano mi odwagi, zachęcano do wytrwania. Moi rozmówcy częściej zdradzali jednak zdziwienie, wątpliwości, nawet przyganę. – Ale nie można normalniej? – dopytywali. Czy my im czasem czegoś nie odbieramy? Nie przekreślamy życiowej szansy?
Choć w takich sytuacjach zachowujemy pokerową twarz, to prawda jest taka – i przyznaję to po raz pierwszy od 2014 roku – że sami przeszliśmy (i przechodzimy na nowo) naprzemienne fazy ataków paniki, wątpliwości, euforii oraz upewnienia się w podjętej decyzji. Zwłaszcza gdy na kolejnej imprezie stanowimy atrakcję towarzyską: – Ach, to wy jesteście tą parą, której dzieci nie chodzą do szkoły? – Tak, to my.
A zaczęło się niewinnie. Realizując edukacyjny sen przedstawiciela wielkomiejskiej klasy średniej, córkę Klarę zapisaliśmy z wyprzedzeniem do tak zwanej „dobrej szkoły społecznej” (czytaj: prywatnej). Placówka ta, zapewniając opiekę od godziny wpół do dziewiątej rano do piątej po południu, wypluwała dziecko wszechstronnie rozwinięte, wielojęzyczne i opromienione świetlaną przyszłością.
Z dobrą …