Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Przeczytaj i słuchaj bez ograniczeń. Zaloguj się lub skorzystaj z naszej oferty

Historia osobista

Przeszycie przeżycia. O wychodzeniu z kryzysu psychicznego

Pisanie tego tekstu zajęło mi kilkanaście miesięcy. Wychodzenie z kryzysu psychicznego – trzy lata.
rzeźba, BEATA CYRUCHIN, Dezolacja, 2022
POSŁUCHAJ

Dostałam zaproszenie do przedstawienia swojej drogi w lutym 2022 roku, kiedy uszyłam Dezolację – rzeźbę z materiału, mój tekstylny autoportret w kryzysie. Wtedy pisanie ze środka procesu wydawało mi się niemożliwe. Nie umiałam objąć zrozumieniem całości i sensu tego, co się ze mną działo. Mogłam skupić się jedynie na pojedynczych fragmentach. Opisanie stanu załamania sprawiło, że poczułam to wszystko znowu w ciele. Uruchomiło strach, że jeśli zagłębię się w te odczucia, to znowu w nich utknę. Musiałam odsunąć się na bezpieczną odległość. Rok później byłam już w miejscu lepszym na tyle, że poczułam potrzebę ogarnięcia wzrokiem drogi, którą przeszłam. A chwilę później zmarł mój tata i znowu musiałam zejść w głąb siebie i przeżywać, zamiast pisać o przeżywaniu. W związku z tym mój tekst to kalejdoskop różnych wrażeń i zdarzeń spisywanych przez jakiś czas – fragmentów, urywków, kolorowych szkiełek.

Dezolację uszyłam ze swetra, który kupiłam kiedyś za złotówkę w ciucholandzie, bo choć za duży i niekształtny, był wełniany. Tak się złożyło, że leżał na wierzchu, gdy przechodziłam załamanie i przestawałam funkcjonować. Na czas mojego leczenia, które nazwałam „gawrowaniem”, stał się ubraniem, które przez dwa, trzy miesiące nosiłam chyba codziennie. Gdy wydobrzałam na tyle, że zaczęłam wychodzić z domu, przestał być mi potrzebny. Kojarzył mi się ze stanem zupełnej bezsilności, a do tego nadal był za duży i bezkształtny. Dlatego chciałam coś z nim zrobić, jakoś go wykorzystać, przeszyć. W końcu bardzo dobrze służył mi w najtrudniejszym momencie, nie zasługiwał na wyrzucenie. Stałam, trzymając go w rękach, zastanawiając się, jaki mógłby mieć kształt, żebym chciała go założyć, gdy przyszła do mnie myśl o uszyciu Dezolacji.

Dezolacja to moja prywatna opowieść o procesie wychodzenia z kryzysu psychicznego. O wielu latach bycia tylko w głowie, nawigowaniu po życiu z poziomu umysłu, co poskutkowało odcinaniem się od ciała i sygnałów, które do mnie wysyłało. Ono wołało o wytchnienie, a ja widziałam tylko, że staje mi na drodze do realizacji kolejnych planów.

Załamanie psychiczne było nagłe i zmiotło wszystkie pionki z planszy. W procesie zdrowienia to właśnie ciało stało się moim miejscem przebywania. Skołatana głowa nie miała już dla mnie żadnej mądrej myśli, chciała tylko wtulić się w ciało i w nim szukać spokoju i ukojenia.


Za początek mojego kryzysu uznaję 11 marca 2020 roku, początek pierwszego lockdownu. To nie tak, że to pandemia mną wstrząsnęła. Nie było mi też źle w przymusowym zamknięciu. Właściwie było ono na swój sposób komfortowe. Pracowałam na to załamanie sama, bardzo skrupulatnie, przez wiele miesięcy i lat wcześniej, tylko nie umiałam zauważyć, w jakim jestem stanie dopóty, dopóki karuzela się kręciła i grała muzyka. Chociaż przeczuwałam, że wypalenie gdzieś się już czai.

Trzeba się było pozbierać z chodnika i zastanowić, gdzie jechać dalej. A ja zostałam – siedząca na tym mentalnym chodniku, jednocześnie pracując i próbując sprostać rzeczywistości.

Lockdown zastał mnie w momencie, gdy moje dotychczasowe hobby – projektowanie i szycie „pluszaków z celem” – stało się misją, pracą i odpowiedzialnością. W skrócie chodziło o to, by maskotka, którą ktoś u mnie zamawia – zazwyczaj przedstawiająca zwierzę, ale nie zawsze, bo fantazja klientów była duża – spełniała też jakiś cel społeczny. Pluszaki szyłam z odzyskiwanych materiałów, przychód w części zasilał konto wybranej organizacji. (Do stycznia 2024 roku stworzyłam już dwieście wykrojów, z których powstało ponad pół tysiąca obiektów, łącznie zebrałam 72 682 złote, które przekazałam ponad 160 organizacjom).

Budowałam zespół, planowałam założyć fundację, ubiegałam się o dofinansowania i granty, organizowałam warsztaty, miałam sporą listę zamówień i dużo pluszaków do uszycia na wystawę, która miała się odbyć w 2020 roku z okazji Dnia Dziecka. Jednocześnie cały czas pracowałam w architekturze. Gdy patrzę na siebie z tamtego czasu, widzę, że zasuwałam na mocno rozpędzonym rowerku, a pandemia zadziałała jak wysoki krawężnik, którego nie udało mi się przeskoczyć. Trzeba się było pozbierać z chodnika i zastanowić, gdzie jechać dalej. A ja zostałam – siedząca na tym mentalnym chodniku, jednocześnie pracując i próbując sprostać rzeczywistości. Przez kolejne miesiące napięcie i rozdźwięk między moim stanem psychofizycznym a wymaganiami życia stale rosły i rosły.

Przez wiele miesięcy funkcjonowałam w tym napięciu, cały czas na granicy ataku paniki, czasem wybijającym na powierzchnię, ale najczęściej tłumionym siłą woli i automatyzmem działania. Determinacją, żeby wytrzymać, mimo że bolały mnie całe ciało i dusza. Miałam wtedy powracające marzenie, jak ze scen, które widywałam w filmach: szpital psychiatryczny, gdzieś na trzecim planie pacjentka. Nie wchodzi w żadne interakcje, jest przystawiana na wózku do okna (lub wieziona na taras), a na koniec dnia odkładana z powrotem do łóżka. Marzyłam, żeby być taką osobą. Niczego już nie czuć, niczego nie musieć, odciąć się od ciała, ludzi i świata, zostać tylko wzrokiem i gapić się przez okno. Najchętniej na nieciekawy widok, bo opcja premium z tarasem i zielenią wydawała mi się w tym stanie zbyt pełna bodźców.


Kiedy od dłuższego czasu funkcjonowałam w napięciu i moje bieżące sprawy: praca, pluszaki i inne zobowiązania zaczęły mnie przerastać, każdy temat miałam wciąż otwarty w głowie, non stop uskuteczniając nerwowe przeglądy, żeby nieustannie pamiętać o wszystkim. Abym mogła od tego odpocząć, terapeutka dała mi mentalny prezent: zestaw pudełek do przechowywania, przezroczystych, po jednym na każdą życiową sprawę, którą się dręczyłam. Gdy wychodziłam z pracy, pakowałam wszystko w głowie do tych pudełek i odstawiałam do wyobrażonej szafy. Ale wieczorami dopadały mnie gonitwy myśli – gdy kładłam się do łóżka, mój mózg postanawiał upewnić się, czy przypadkiem o czymś ważnym nie zapomniałam, i wyrzucał na środek świadomości każde zagadnienie wymagające mojego zainteresowania. I tak przez pół nocy. Ale miałam już moje pudełka, więc łapiąc się na zbędnej myśli, wyciągałam odpowiednie mentalne pudło z szafy i chowałam ją w nim na później, a pudło – siup! – do szafy. Z czasem musiałam do tej szafy dorobić kratę na kłódkę i rolety antywłamaniowe. Dzięki temu każde sięgnięcie do środka wymagało ode mnie więcej wysiłku, a więc dawało mi trochę czasu na niemyślenie.

Przez wiele miesięcy funkcjonowałam w tym napięciu, cały czas na granicy ataku paniki, czasem wybijającym na powierzchnię, ale najczęściej tłumionym siłą woli i automatyzmem działania. Determinacją, żeby wytrzymać, mimo że bolały mnie całe ciało i dusza.

W miesiącach wzbierającego kryzysu, przed załamaniem, miernikiem mojego stanu psychicznego był stopień napięcia mięśni grzbietu. Jeśli mogłam podnieść obie ręce do góry, to było dobrze. Rzadko mogłam. Cieszyłam się, gdy byłam w stanie unieść jedną rękę – to było nieźle. Często dawałam radę wznieść obie tylko do poziomu ramion. Chodziłam skulona, a mięśnie na plecach budowały wokół mnie pancerz.

Do tego noga. Przez prawie rok żyłam z bólem, który szedł przez całą kończynę, od pięty do pośladka. Nie był bardzo intensywny, ale w przedziwny sposób połączony z głową. W dobry dzień mogłam podbiec do autobusu, ale jeśli byłam zdenerwowana, zaczynałam utykać. W dni, gdy byłam zdołowana, ciągnęłam tę nogę za sobą, zatrzymywałam się przed każdym krawężnikiem, a pokonanie schodów zajmowało mi wieczność. Raz litościwy taksówkarz zatrzymał się przy mnie, gdy tak brnęłam, walcząc o każdy krok. Po jakimś spotkaniu online, które mnie zdenerwowało, zapomniałam nagle, jak się wstaje. Chciałam odejść od stołu, ale nic się nie działo. Musiałam wytłumaczyć sobie na głos, jakie ruchy powinnam wykonać. Fizycznie wszystko było sprawne, ale prawa noga wymagała trybu ręcznego – świadomego sterowania ruchem.

Moim ciałem wstrząsały impulsy nerwowe, trochę jak dreszcze, które czujemy, gdy nagle staniemy w przeciągu. Albo te, które pojawiają się w reakcji na łaskotki. Nagły, niezapowiedziany, lekki wstrząs, idący przez plecy i szyję, z jednej strony ciała na drugą, jakbym robiła falę bez podnoszenia rąk. Pojawiały się, gdy byłam przebodźcowana, w odpowiedzi na nagły dźwięk lub dotyk. Albo na jakąś myśl, która akurat przyszła mi do głowy. Często zupełnie bez powodu, zawsze z zaskoczenia. Pojedynczy impuls, jak lekkie porażenie prądem; kilka z rzędu sprawia, że na długie sekundy tracę kontrolę nad swoim ciałem, które drga bez mojej woli.

Przeczytaj też: Porozmawiaj z ciałem

Dziś wiem, że moje ciało próbowało w ten sposób redukować napięcie w ciągle spiętych mięśniach. Trafiłam później na TRE – od angielskiego: tension and trauma releasing exercises (ćwiczenia uwalniające od traum i napięć) – metodę pracy z ciałem poprzez wprowadzanie go w drżenie. Opracował ją doktor David Berceli, a polega na sekwencji ćwiczeń uwalniających wibracje neurogeniczne. W najgorszych chwilach moje ciało samo wiedziało, czego potrzebuje, ale ja, nieświadoma tych procesów użytkowniczka, byłam przestraszona niekontrolowanym telepaniem.

Właściwie w innej formie drżenie towarzyszyło mi przez lata. Pamiętam jeszcze z pierwszej pracy, że stan zdenerwowania rozpoznawałam po tym, że wachluję się prawą dłonią w półświadomym odruchu. Bardzo tego nie lubiłam, więc drugą ręką ściskałam mocno, by unieruchomić dłoń i stłumić napięcie. A potem przez kilka lat nie mogłam zrozumieć, skąd mam chroniczne bóle prawego barku, ramienia i ręki, czasem od dłoni aż po łopatkę.


Minęło pół roku. Jesienią 2020 roku przeszliśmy z mężem COVID-19 i nadal byliśmy mocno wymęczeni. Ja byłam od lata w terapii, przez cały ten czas funkcjonowałam w kryzysie i napięciu, które stale rosło, racząc mnie coraz to nową psychosomatyką. Jednocześnie pracowałam (nieprzekraczalne deadline’y), jadąc na totalnym autopilocie. Marzyłam o wakacjach, a terapeutka namawiała mnie na zwolnienie, wizytę u psychiatry i włączenie leków. Wyjechaliśmy z mężem na dłuższy weekend za miasto, w miejsce, gdzie bobry pobudowały tamy na strumieniu, tworząc piękne rozlewisko. Przez kilka dni leżeliśmy w łóżku, czytając książki, jedząc pyszne jedzenie. Każdego dnia moje napięcie po trochu ustępowało, mogłam podnosić ręce coraz wyżej, w klatce piersiowej pojawiała się przestrzeń na spokojniejszy oddech.

Rysowałam i robiłam notatki. Przygotowałam szczegółową analizę za i przeciw pójścia na zwolnienie – co się zdarzy, co się nie zdarzy, jeśli… Spisałam listę rzeczy, które muszę zrobić, żeby móc odpocząć; opracowałam plan, który miał mi pozwolić w ciągu miesiąca znaleźć zastępstwo w projekcie i ogarnąć swoje zadania. Jestem taka uporządkowana, że nawet chorowanie muszę sobie dobrze zaplanować.

Chodziliśmy na spacery nad rozlewisko. Grudzień był bez śniegu, wszystko było brązowe, drzewa odbijały się w stojącej wodzie. W tym burym pejzażu pokazał nam się zimorodek, błyszczący jak klejnot, jak wklejony z innego obrazka. Staliśmy dość blisko, w pełnym zachwycie, przez lornetkę oglądając, jak łowi rybę, która w słońcu skrzyła się srebrem. Później, na tym samym spacerze, spotkaliśmy jeszcze stado raniuszków – w nieustannym ruchu i ćwierku trzęsły całą brzozą, na której siedziały. A na koniec wyszła do nas staruszka z małym kociakiem na rękach, żebyśmy mogli go pogłaskać. Ta suma zachwytów, którą się tego popołudnia naładowałam, była jak spust, uruchomiła we mnie załamanie. Całe nagromadzone przez miesiące napięcie, pomimo którego tak kurczowo trzymałam się swoich kolein, tego dnia złagodniało. Pierwszy raz od dawna czułam się nawet dobrze, spokojnie, a na myśl o zimorodku – wręcz radośnie. To było tak ekscytujące spotkanie, że wywołało u mnie emocje spoza mojego standardowego zestawu: smutek, panikę, zmęczenie.

Następnego dnia wracaliśmy do domu. Mąż prowadził samochód, a ja myślami byłam ciągle nad rozlewiskiem. Chciałam je zabrać ze sobą, zapisać sobie ten obraz jako wewnętrzne miejsce mocy, ale to wydawało się coraz bardziej niemożliwe. Wyobrażałam sobie, że tam zostaję i zwijam się w kłębek na brzegu. Im bardziej zbliżaliśmy się do Warszawy, tym gorzej się czułam. Mijaliśmy lasy przy Wildze, a ja odrywałam strzępki siebie i puszczałam je na wiatr, żeby zostały wśród drzew. Wycofywałam się z ciała, które wracało do miasta. W połowie drogi mąż musiał mocno zahamować – to była sekunda strachu, która przeszyła moje ciało, napinając wszystkie mięśnie nieśmiało rozluźnione spokojnym weekendem. I już nie wróciłam do siebie.

Pomyślałam, że przyciągnę ręcznik do siebie i przytulę. Ciało znów ruszyło, zwinęłam się w kłębek i wybuchłam płaczem z przerażenia.

Żywe części mnie wyrzuciłam za okno, bo było im lepiej w lesie. Świadomość zapadła się gdzieś do środka, plecy były jak skorupa żółwia, próbowały ochronić mój miękki środek. Siedziałam skulona, napięte były również moje podciągnięte nogi i ręce. Wszystkie mięśnie pracowały, a ja, zamiast odbierać to jako dyskomfort, czułam, że zaczyna być mi wygodnie w tej skorupie, że mogę się odciąć od wszystkiego, co na zewnątrz, i schować się w środku. Cały czas płakałam, co sprawiało, że niewiele widziałam; ciśnienie krwi w głowie i uszach przytłumiło docierające do mnie dźwięki. Ten płacz był bardziej jak stan niż czynność. Nie mogłam rozmawiać. Mąż był wystraszony, ale wiedział, że po prostu musi dostarczyć mnie do domu.

Gdy dojechaliśmy, poszłam do łazienki przemyć twarz. Umyłam i wytarłam ją automatycznie. A potem zastygłam w połowie ruchu, z ręcznikiem w wyciągniętej dłoni, gdy chciałam go odwiesić. I stałam tak, nie mogąc się przesunąć, nie mogąc dokończyć ruchu. Pomyślałam, że zawsze mogę upuścić ręcznik, ale tego też nie byłam w stanie zrobić. Nie mogłam otworzyć dłoni, która go trzymała. Trwało to kilkanaście sekund – żadne impulsy decyzyjne nie chciały przejść między moim mózgiem a zamrożonym ciałem. Zaczęłam szukać trzeciej opcji: jeśli ani odwieszenie, ani upuszczenie nie są możliwe, to co innego mogę zrobić? Pomyślałam, że przyciągnę ręcznik do siebie i przytulę. Ciało znów ruszyło, zwinęłam się w kłębek i wybuchłam płaczem z przerażenia.

Wieczór spędziłam w łóżku. Gdy chciałam wstać do toalety, okazało się, że nie jestem w stanie chodzić. Każdy krok musiałam ze sobą negocjować. Mówiłam: „Przenieś ciężar ciała na jedną stronę, wysuń stopę, złap się ściany”. Po dwóch krokach stanęłam w dziwacznej pozycji, bo okazało się, że ściana jest dalej, niż zakładałam. Gdy się o nią oparłam, nie potrafiłam z powrotem przenieść ciężaru ciała na drugą stronę. Musiałam kombinować, jak namówić swoje nogi do współpracy. Nie chciały do przodu, to może spróbujmy bokiem… Pozostawałam przy tym świadoma tego, jak kuriozalna jest moja sytuacja: ciało, które odmawia działania. Trzeba nim sterować jak marionetką, a ono zastyga jak kamień. Odblokowuje się na chwilę, a potem znów usztywnia w innym układzie.

To była niedziela. Mój mąż nie bardzo wiedział, gdzie szukać pomocy, za to oboje mieliśmy pewność, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Przez ostatnie miesiące wielokrotnie towarzyszył mi w różnych stanach, koił w rozpaczy, uspokajał w panice. Tym razem jednak byłam bardziej nieobecna. Jakbym nie do końca uczestniczyła w tym, co się ze mną dzieje. Powtarzałam mu, że zgubiłam się w sobie.

Przeczytaj też: Gdy lęk nie pozwala mi wyjść z domu

Mąż przez cały wieczór, w jakiejś intuicyjnej desperacji, przypominał mi różne szczegóły z miejsca, gdzie się pokochaliśmy, kilkanaście lat wcześniej. Na wymianie studenckiej w Finlandii nasze akademiki dzielił dwudziestominutowy spacer główną ulicą. Opowiadał mi więc, jakie uliczki, domy, sklepy trzeba było kolejno minąć. Wyciągał te szczegóły powoli ze swojej i mojej pamięci. Dom po domu, ulica po ulicy, szyld po szyldzie, wszystkie nazwy. Następnie spacery wokół pobliskiego jeziora: przypominał, jak stopniowo zmieniał się krajobraz, gdzie trzeba było skręcić, gdzie była skarpa, a gdzie drewniane kładki. Gdzie miejsce na ognisko, a gdzie potem zbudowali most. Później wspomnienia z pierwszych dni: co widzieliśmy, co robiliśmy, jak poznawaliśmy ludzi, którzy stali się naszymi przyjaciółmi.

Snuł tę opowieść, a ja czułam, że muszę się jej trzymać. Że ta nasza fińska historia jest jak cienka czerwona nitka, której nie mogę puścić, on ją powoli i ostrożnie zwija w kłębek i w ten sposób wydobędzie mnie kiedyś na powierzchnię. Tego wieczoru zapadłam się w sobie, nie było mnie we mnie. Ostała się część, która wiedziała, że musi trzymać się tej nitki.


Siedzę w kucki w absolutnej mgle, nie ma nic więcej poza gruntem i gęstym mlecznożółtawym oparem. Brak widoczności sprawia, że nie mogę nic zrobić, mogę tylko być w tym miejscu. Terapeutka pyta, czego w tej sytuacji potrzebuję, a ja czuję, że to zamglone miejsce jest zaskakująco komfortowe, i proszę o leżak, który następnie rozkładam sobie w wyobraźni. Od tamtej pory mam takie miejsce, gdzie nic nie trzeba. Bo nic się nie da zrobić, można tylko siedzieć na leżaku. Tak mi się to spodobało, że regularnie wracałam na mój mentalny leżak, gdy tylko dociskało mnie przeciążenie codziennością. Dziś już nie muszę siedzieć w tym zamglonym miejscu, ale potrafię rozłożyć sobie leżak, gdy jest potrzebny.


Miotam się i zadręczam ogarnianiem, czym powinnam się zająć, jak tylko wydobrzeję. Niby wiem, że teraz to niczym, bo mój poziom energii nadal oscyluje blisko zera, ale ponieważ już nie jest na minusie, mam poczucie, że powinnam zaplanować, co potem – a właśnie nie wiem co i to mnie dobija. Kiedyś byłam bardzo ogarniętą osobą, robiłam jednocześnie wiele rzeczy; wszystkie można nazwać projektowaniem, ale rozpiętość ich zakresów była duża. Przedstawiam terapeutce różne opcje po kolei, bo przecież do jakiegoś życia trzeba będzie w końcu wrócić. Muszę dobrze wybrać, a widzę tylko chaos. Ona mi na to, że jestem w studni i że już jest na tyle dobrze, że dostrzegam światło i odbłyski kolorów tego, co na zewnątrz, odbite na ścianach. Ale to tylko odbłyski. Nie podejmę na ich podstawie decyzji, w którą stronę chcę pójść, zanim nie będę się mogła rozejrzeć po powierzchni – wtedy decyzje będą łatwiejsze, któryś krajobraz mnie skusi.

Rysowałam później widok z dna studni kilkanaście razy. Kreślenie okrągłego otworu i drobin światła na ścianach było moją mantrą w kolejnych tygodniach. Spokojnie, nie musisz dzisiaj jeszcze nic wiedzieć, patrz, jakie to ładne drobiny, może chcesz je pokolorować…

Kraken. Czarny stwór, który składa się z kłębowiska macek, stale w ruchu, próbie uwolnienia, ekspansji. Siedzi w pudełku. Jest żywotny, chce się wydostać, ale pudło ma swoje zadanie: przytrzymać go w środku. Z trudem utrzymuje opór – macki gdzieś się ciągle wysuwają, napierają na ściany. Nie da się wyjść bez rozbicia tej klatki.

Jestem jednocześnie tym stworem i pudełkiem – trwam w konflikcie wewnętrznym i nie wiem, komu kibicować. Serce jest za mackami, a głowa trzyma prostopadłościan. W mackach jest wewnętrzna ekspresja, swoboda, radość, żywotność; pudło pozwala przeżyć, funkcjonować w świecie zasad, faktur, kredytu, codzienności, gdzie określone rzeczy muszą się wydarzać. Kocham tego stwora-potwora, ale się go boję. Pudło jest nudne, zwyczajne, ale daje oparcie i poczucie bezpieczeństwa. Bycie jednym i drugim to trudna sprawa, bo te jakości, zamiast współpracować, są w konflikcie.

Jestem jednocześnie tym stworem i pudełkiem – trwam w konflikcie wewnętrznym i nie wiem, komu kibicować. Bycie jednym i drugim to trudna sprawa, bo te jakości, zamiast współpracować, są w konflikcie.

Osią mojego wewnętrznego pejzażu są dwie małe dziewczynki. Jedna jest dzikim dzieckiem, ma potargane czarne włosy i siedzi sama w kucki, pod krzakiem, zajęta dłubaniem w ziemi patykiem. Jest najwrażliwszą z moich części i nadal nie mam do niej łatwego dostępu. Druga dziewczynka to blondynka – Słomianka, jak nazywał mnie w dzieciństwie pewien nielubiany wujek. Przez całe życie jej zadaniem było ogarnianie rzeczywistości, zdobywanie czerwonych pasków na świadectwach, zaliczanie projektów, znajdywanie pracy i ochranianie dzikiego dziecka – żeby nikt go nie znalazł. Ta część tak dobrze rozumiała oczekiwania dorosłych, że gdy terapeutka próbowała zbliżyć się do części ukrytej w krzakach, blondynka już była na miejscu, wdrapała się jej na kolana, dała się przytulić i stwierdziła, że „u nas wszystko w porządku”, a ty, dziwna dorosła osobo, nie drąż więcej.

Jedyną częścią mnie, na którą reaguje moja dzika dziewczynka, jest potężne żeńskie bóstwo. To istota ogromna jak skała i jak ze skały wyciosana. Ma kształty obfite, kobiece, jak te, które lubię rysować. Jeśli znacie Rozpacz z komiksu o Sandmanie, to właśnie takie. Ta boska postać tańczy swój pierwotny taniec i przychodzi do mnie w momentach zwrotnych. Po dziewczyny mogę sięgnąć sama i one zawsze są blisko. A ta istota pojawiła się dotychczas tylko dwa razy w moim życiu. Mogę jedynie wspominać te spotkania i jej taniec. Ostatnim razem przyszła specjalnie do mojego dzikiego dziecka, zatańczyła dla niego, a potem wyciągnęła się na ziemi, by mała istotka mogła na nią wskoczyć.

Na początku 2022 roku, żeby napisać ten tekst, próbuję jeszcze przyjrzeć się w terapii, jak wyglądała moja droga do zdrowia. Blokuje mnie jednak ciężar na klatce piersiowej. Ma kształt szarej betonowej płyty. Zaglądam pod nią, jak pod nawis jaskini… i zauważam coś w głębi. Zbliżam się i widzę ciało pozbawione skóry, skulone w embrionalnej pozycji. W pierwszym odruchu chcę je przytulić, ukoić, ale wiem, że nie mogę – jest żywą tkanką, której najlżejszy dotyk sprawi ból. Przysiadam się bliżej, rozmawiam, czekam. Po jakimś czasie już mogę je pogłaskać, ma sierść. A za kolejną chwilę tulę do siebie tę istotę i zauważam, że choć ciężar w ramionach jest znajomy i przypomina mi mojego kota, to pyszczek wtulony we mnie na wysokości serca jest pyszczkiem wydry. I tak trwam z tą wydrą w ramionach, i czuję, jakbyśmy właśnie ocalały z katastrofy. Przytłoczone, trochę w szoku, z narastającym uczuciem ulgi, która nie daje jeszcze lekkości, bo dopiero teraz uświadamiamy sobie, że ledwo uszłyśmy z życiem i że to, co nas spotkało, było wielkie – doświadczenie przejścia przez kryzys psychiczny, załamanie i trzy lata powolnego wychodzenia z niego w terapii.

Do dziś mam tę wydrę na swoim mentalnym pokładzie. Gdy zechcę, czuję jej ciepło na sercu albo patrzę, jak biegnie przede mną. Jej ogon podskakuje po wydrzemu, co niezawodnie mnie rozśmiesza.

Posłuchaj też: Jak (nie)dbamy w Polsce o zdrowie psychiczne

To odnalezione ciało przypomina mi inne: moje, które porzuciłam kilka godzin przed załamaniem na bobrzym rozlewisku. W ostatnim odruchu zadbania o nie umieściłam je wtedy w przezroczystym pudełku do przechowywania.


Chcieć, móc i nie musieć. To było moje pragnienie z czasu, gdy nic mi się nie chciało, na nic nie miałam siły, a jedyne, co miałam, to poczucie, że muszę. Cztery lata później chyba jestem w miejscu, gdzie mi się to udało. Choć piszę to z obawą, żeby ten stan nie minął w kolejnym życiowym kryzysie.

Wychodzenie z kryzysów może zaprowadzić nas dalej, niż byśmy planowali. Miałam determinację wrócić do zdrowia, ale jedyny kontekst, który znałam, to ten, który mnie złamał. Przeprawiwszy się na drugi brzeg, trafiłam jednak w lepsze miejsce. Znalazłam poczucie pełni i połączenia tych obszarów w sobie, które całe życie znałam jako ranę ziejącą rozpaczą. To znacznie więcej, niż oczekiwałam od terapii. Myślałam, że ten proces jest po to, by nauczyć mnie żyć z tą raną, by było trochę lżej. Nie sądziłam, że gojenie jest możliwe. Poczucie pełni, satysfakcji i wystarczalności uważałam za coś, do czego można jedynie dążyć.

Wychodzenie z kryzysów może zaprowadzić nas dalej, niż byśmy planowali. Miałam determinację wrócić do zdrowia, ale jedyny kontekst, który znałam, to ten, który mnie złamał.

Ta historia miała szansę potoczyć się w ten sposób, bo na co dzień towarzyszył mi ogrom wsparcia i opieki od męża oraz zrozumienie przyjaciół. Chociaż w ciemne miejsca schodziłam sama, to w rzeczywistości cumowałam na bardzo silnych kotwicach. Było mnie też stać na podjęcie regularnej terapii, na prywatne wizyty u psychiatry i leki. Miałam poduszkę finansową, która pozwoliła mi nie wracać do pracy w biurze architektonicznym – mogłam wraz z przyjaciółką wynająć niewielką przestrzeń na pracownię i przez kilka miesięcy zajmować się własną arteterapią, dopieszczając to dzikie dziecko we mnie, które domagało się ekspresji twórczej, zamiast siedzenia przy komputerze.

Dalej jestem w procesie i uczę się, jak się nie zużywać w działaniu, jak dostrzegać swoje potrzeby. Buduję nawet schematy zachowań, by w stresie nie wpadać w stare koleiny. Odświeżam relacje, które zmieniają się powoli, gdy wnoszę w nie spokój. Żyję i mam się lepiej.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00