Wersja audio
Błysk w oku Stefana Chwina, gdy mówi o swojej żonie Krystynie. Filuterny uśmiech Krystyny Chwin, gdy droczy się ze Stefanem. Czułość w głosie i gestach, gdy rozmawiają o błahostkach. Znają się już ponad pięćdziesiąt lat i wciąż ich wspólne życie przesycone jest młodzieńczą energią. Ale tamtego październikowego wieczoru, kiedy siedzieliśmy w salonie państwa Chwinów, nasza rozmowa zaczęła się w zgoła innym nastroju – od rozważań o chorobie, odchodzeniu, stracie. Dlatego, gdy włączyłam nagrywanie w dyktafonie, pierwsze pytanie zabrzmiało właśnie tak:
Starość jest trudnym sprawdzianem dla miłości?
Stefan: Starość to niedobry czas.
Krystyna: Choroby bliskich, przyjaciół, także nasze. Ale ze Stefanem myślimy przede wszystkim o dzieciach.
Stefan: Nie chciałbym za nic w świecie być dla nich ciężarem. Czy pani wierzy w Boga?
Nie wierzę.
S.: Tym, którzy wierzą, jest trudniej w obliczu choroby czy odchodzenia bliskich. Pytają: „Dlaczego?”.
Być może w trudnym momencie nie mogę się pomodlić, ale też nie dręczą mnie różne wątpliwości, na przykład „Dlaczego mnie to spotkało? Dlaczego to spotyka mojego bliskiego? Czy to jakaś kara?”. Jestem od tego wolna.
S.: Tak, to prawda, coś za coś.
Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, wierzę w takich trudnych momentach w miłość i w to, że daje nam siłę, żeby przetrwać. Takie są moje doświadczenia z czasu, gdy chorowały i odchodziły moje mama i babcia. Choroba, poza cierpieniem, dała nam też szansę, by odkryć bliskość, której wcześniej nie było.
S.: Widzi pani, ja z obawą wymawiam słowo „miłość”, bo to jest bardzo poważne słowo, które należy wymawiać rzadko, a pani wypowiada je z takim spokojem, jakby ono było zwyczajne, lekkie. Nie wierzę, że dzięki miłości życie staje się lżejsze. Ono staje się dzięki niej tylko jaśniejsze, co zresztą jest wielkim darem. Jak sobie przypominam nasze życie, to zawsze działo się coś trudnego.
Nawet gdy byliście młodzi i w ten młodzieńczy sposób zakochani?
S.: Związaliśmy się bardzo szybko. Oboje nie mieliśmy skończonych dwudziestu lat. Byliśmy biedni jak myszy kościelne. Nie mieliśmy kompletnie nic.
K.: Nie mieliśmy gdzie mieszkać.
S.: Zamieszkaliśmy u rodziców, co nie było najlepszym pomysłem. Nie pamiętam w naszym życiu żadnej Arkadii, do której teraz mógłbym wracać pamięcią bez ukłucia w sercu. Zawsze były jakieś poważne problemy.
K.: Masz na myśli problemy życiowe, zewnętrzne czy naszą rodzinę?
S.: Mam na myśli okoliczności, w których żyliśmy. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, w jakim stopniu ich życie intymne zatruwa na rozmaite sposoby Polska. Nawet życie tych, którzy przysięgają, że mają zupełnie gdzieś wielką politykę. Mówią sobie, że nic ich to nie obchodzi. Nie biorą udziału w wyborach, naiwnie wierząc, że są poza tym wszystkim. Pamiętam z młodości niewidzialny, komunistyczny czad unoszący się w powietrzu, którym trudno było oddychać. To było długotrwałe wrażenie duszności i poniżenia. Jak mówił Mickiewicz: „Szczęścia nie znalazł w domu, bo go nie było w ojczyźnie”.
K.: Uważasz, że Polska aż tak wpływała na nasze życie małżeńskie?
S.: Na mnie wpływała bardzo silnie, bo ja się Polską zawsze mocno przejmowałem. Pamiętam, jak źle znosiłem sytuację w Grudniu 1970 roku, a potem w okresie stanu wojennego. Myślisz, że to jakoś nie wpłynęło na to, co działo się między nami?
Krystyno, a jak ty pamiętasz tamte chwile – życie młodego małżeństwa w cieniu PRL?
Krystyna Chwin
ps. Krystyna Lars (ur. 1950), poetka, redaktorka, wydawczyni, żona Stefana Chwina. W najbliższym czasie ukaże się jej tom wierszy Światło w Zatoce. Wiersze gdańskie.
Stefan Chwin
(ur. 1949), prof. dr. hab. na UG, powieściopisarz, krytyk literacki, eseista, historyk literatury, grafik. Jest autorem kilkudziesięciu utworów – powieści, opowiadań, esejów, szkiców krytycznych. W przygotowaniu Wolność pisana po Jałcie.
K.: Prawdę mówiąc, byłam bardziej skupiona na życiu codziennym, rodzinnym, a nie społecznym czy publicznym. Chciałam stworzyć dom i dobrze zajmować się dziećmi. I bywałam wtedy bardzo szczęśliwa. Uważałam rodzinę za ważniejszą niż ogólna sytuacja, w której żyjemy. Ale znajdowałam też czas, aby organizować podczas stanu wojennego w naszym mieszkaniu spotkania autorskie i wernisaże, uczestniczyłam w organizowaniu „żywej gazety” – punktów mówionych u dominikanów, bywałam na konspiracyjnych spotkaniach w kościołach i innych miejscach. Do dzisiaj jestem wdzięczna niektórym zakonnikom i księżom za to, że stwarzali nam w klasztorach i kościołach miejsca, gdzie mogliśmy bezpiecznie się spotykać: rozmawiać i poznawać własną twórczość. Fotografie z tamtych lat są moją piękną pamiątką. Zresztą ogólna sytuacja zawsze wygląda tak sobie. A życie trzeba budować w każdych warunkach, które zwykle nie są najpiękniejsze.
S.: Oczywiście, że ja nie w każdej chwili naszego życia rozmyślałem o ojczyźnie. Ale przecież przeżywaliśmy to, co się działo, dyskutowaliśmy o tym razem i z przyjaciółmi.
K.: Tak, to prawda, że w jakiś sposób tym też żyliśmy.
S.: Ja mam zresztą nadal podobne wrażenie duszności, kiedy żyję w dzisiejszej Polsce. Może nawet silniejsze niż wtedy. Ale widzę, że wiele osób, także młodych, mówi dziś, że w tej Polsce nie czują się dobrze. Kiedy włączają wiadomą telewizję i czują się po prostu obrażani. Tak właśnie się czułem również w PRL, gdy my byliśmy młodymi, zakochanymi w sobie ludźmi. Krystyna ma jaśniejszą duszę. Chyba dlatego potrafiła duchowo odgrodzić się od tego wszystkiego dużo lepiej niż ja.
Z jednej strony szczęście płynące z zakochania, z drugiej strach i frustracja, którymi karmiła zwykłych ludzi Polska? Tak jakbyśmy nigdy nie potrafili wyzwolić się z pułapki romantyzmu.
S.: Pani oczekuje ode mnie tylko miłych opowieści. Powiem tylko, że mieliśmy piękne, ale trudne życie.
K.: Masz na myśli nasze małżeństwo?
S.: Ty byłaś jasnością mojego życia. Czułą Tkaczką, jak ciebie nazywam. Bo ty potrafisz tkać dobre związki między ludźmi. I naszą rodzinę też tak utkałaś, Krysiu, żebyśmy czuli się w niej bezpiecznie. Zawsze to podziwiałem, bo sam tak nie potrafię. Polska robiła wiele, żeby mnie, studenta, potem młodego pracownika uczelni poniżyć i ubezwłasnowolnić. A ty potrafiłaś stworzyć dom, w którym mogłem dojść do siebie. Bardzo mi pomagała sama twoja obecność. Nic nie musiałaś robić, tylko być taka, jaka jesteś.
K.: Przyznam ci się, że to, co dzieje się dziś, odczuwam znacznie dotkliwiej niż to, co działo się przed 1989 rokiem.
Trudniej ci się dziś ochronić przed rzeczywistością i płynącą z różnych stron podłością?
K.: Kiedyś dzieci były odskocznią. A teraz wyfrunęły już z gniazda i mają własne życie.
S.: Widzę, jak Krystyna mocno przeżywa to, co wyprawia się dziś w polskim życiu publicznym, i jak trudne są to emocje. Ja z czasem chyba nauczyłem się dystansować. Może dlatego, że bardzo dużo już w życiu widziałem i mało co potrafi mnie zdziwić.
K.: U mnie to wszystko przechodzi przez serce, a ty poddajesz to jednak od razu intelektualnej analizie. Robisz zapiski w dzienniku i w ten sposób łapiesz dystans.
S.: To prawda, jak się coś opisze, to się uzyskuje kojące złudzenie porządku świata, nawet jeśli opisany został chaos.
A jednak kiedy pan profesor o tym opowiada, widzę w tym ogromnie dużo emocji, wzburzenia. To, jak pan o tym opowiada, nie przypomina chłodnej analizy.
S.: Wie pani, nakłada się na to wiele rzeczy. Z jednej strony, staram się odcinać od emocji, którymi inni próbują nas infekować. Z drugiej – są we mnie, w moich przyjaciołach i bliskich różne niewesołe refleksje. Mam na myśli zwłaszcza pokolenie przegranej Solidarności, do którego ja i Krystyna należymy. Mówię, że przegranej, bo dziś przecież widzimy, że wszystko, o co walczyliśmy przed 1989 rokiem, w co wierzyliśmy, rozsypuje się w pył. Mam poczucie, że to już nie jest nasz świat, że to jest świat przeciwko nam, zrobiony przez ludzi…
K.: Przez ludzi, którzy mają zupełnie inne wartości.
Kiedy nie można swobodnie oddychać, to nawet pomiędzy ludźmi bliskimi sobie zaczyna się dziać coś niedobrego. Byłbym znacznie lepszym mężem i ojcem w innym świecie.
S.: Lub co do których trudno powiedzieć, czy mają jakieś wartości w ogóle. Ale nie chcę wdawać się w jakieś dywagacje o przyczynach, skutkach i społecznych objawach. Właściwie przez cały czas chcę powiedzieć, że kiedy nie można swobodnie oddychać, to nawet pomiędzy ludźmi bliskimi sobie zaczyna się dziać coś niedobrego. To się wkrada do naszych serc, nawet nie wiemy jak. Bo nie żyjemy na Księżycu, tylko w miejscu bardzo konkretnym. Byłbym znacznie lepszym mężem i ojcem w innym świecie.
K.: Chciałeś powiedzieć, że byłbyś jeszcze lepszym mężem i ojcem w innym świecie?
S.: Mam sobie, Krysiu, wiele do wyrzucenia. Przede wszystkim to, że…
[Zapada w naszej rozmowie dłuższa chwila pełnej skupienia ciszy]S.: Przede wszystkim to, że kiedy ktoś prowadzi życie twórcze, staje się bezlitosny. Bez tego nie ma możliwości uprawiania twórczości. I ta bezlitosność uderza w rodzinę.
K.: Uważałam, że powinieneś robić to, co robisz. Owszem, miałam pretensje, ale tylko o to, że za mało rysujesz, nie malujesz obrazów…
S.: Wiem, ale mam dziś wyrzuty sumienia, że za mało czasu poświęcałem tobie, że za mało czasu spędzałem z naszymi synami. Twórczość zżera cudze życie. Konieczny jest odlot od rozmaitych obowiązków i ciężarów. Bez tego się nie da. Krystyna musiała dźwigać je często samodzielnie. Dzięki temu ja mogłem pisać.
K.: Myślę, Stefku, że tu nie chodzi o obowiązki. Po prostu tego czasu, który daje się z siebie innym, zawsze jest za mało. Nie powinieneś sobie tego wyrzucać.
S.: Tak można sobie powiedzieć, jednak mam poczucie, że może trzeba było jakoś rozsądniej tym czasem dysponować. Ale w tej materii nie potrafię być rozsądny. Kiedy przychodzi mi do głowy pomysł, to muszę zrobić wszystko, żeby go utrwalić, zapisać, bo inaczej ucieknie, zniknie, stracę go. Taki pomysł jest jak jaszczurka, która próbuje za wszelką cenę czmychnąć pod kamień. Jeśli schwycisz ją za późno, w dłoni zostanie tylko ogon, a po jaszczurce nie będzie śladu. Przychodzi jednak taki czas, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy warto było łapać te wszystkie jaszczurki, skoro uderzało to w rodzinę. Mam wyrzuty sumienia, że było mnie z rodziną za mało.
Krystyno, czy ty wzięłaś na siebie to wszystko, o czym pan Stefan mówi, świadomie, czy podchodziłaś do tego z pragmatyzmem – mąż to utalentowany artysta, ale jednak obiad i pranie same się nie zrobią?
K.: Nie pamiętam, żebym jakoś szczególnie to analizowała. Uważałam, że skoro Stefan ma talent, i to zresztą niejeden, bo nie tylko wspaniale pisał, ale także rysował, a także komponował, więc jeśli chcemy być razem, mieć rodzinę, dzieci, to musimy się wspierać.
Nie było ci żal?
K.: Wiedziałam, że jeśli każde z nas zacznie ciągnąć w swoją stronę, to nic z tego nie będzie – ani dla rodziny, ani dla pisania. W tamtym czasie, to był mniej więcej początek lat 70., rzeczywistość była kompletnie inna. Tego nie da się porównać do możliwości, jakie kobiety mają dziś. Mieszkaliśmy w bardzo trudnych warunkach, z małym dzieckiem, o wszystko było ciężko. Nie wiem zresztą, czy teraz podjęłabym inną decyzję. Życie to jest sprawa jednorazowa. Nie czułam się odsunięta w cień. Nie porzuciłam też swojego pisania, swoich spraw.
S.: Mieszkaliśmy w kilka osób w mieszkaniu kwaterunkowym.
K.: Tak, i z bratem, który z pasją ćwiczył grę na saksofonie. Poza tym, kiedy było trzeba, brał wiele rzeczy na siebie. Prasował pieluchy z tetry, przewijał synka, w nocy nosił go na rękach, kiedy mały nie mógł spać, gotował mleko w proszku, karmił z butelki, kołysał.
Ja jestem do życia tylko w jakiejś części. Choć bardzo się staram wywiązywać z różnych obowiązków, to jednak są takie, które mnie zupełnie przerastają. Nie potrafię naprawić zlewu.
S.: Był taki moment, gdy chłopcy byli mali, a Krystyna poważnie się rozchorowała. Przez jakiś czas zostałem z nimi sam. Musiałem być ich tatą i mamą, zmywać, gotować, robić zakupy. Zrozumiałem wtedy, jak wiele obowiązków dźwiga moja żona i jak bardzo dzięki niej nasza rodzina jest silna. Ale ty jesteś w ogóle bardziej do życia ode mnie. Ja jestem do życia tylko w jakiejś części. Choć bardzo się staram wywiązywać z różnych obowiązków, to jednak są takie, które mnie zupełnie przerastają.
Na przykład?
S.: Nie potrafię naprawić zlewu.
Ale za to słyszałam, że robi pan świetne konfitury morelowe.
S.: To dzięki Krystynie eksperymentuję w tym zakresie od kilku lat.
Jakiś czas temu spotkałam Krystynę na którejś z imprez literackich. Gdy zapytałam, gdzie jest pan Stefan, odpowiedziała: „Nie mógł przyjść, robi konfitury”.
S.: W robienie konfitur Krystyna wciągnęła mnie tak samo jak w grzybobrania, za którymi nigdy nie przepadałem. A teraz jedziemy na Kaszuby, nad Jezioro Raduńskie, bierzemy koszyki, wychodzimy wcześnie rano, a potem cały dzień chodzimy po lesie pod rękę i rozmawiamy.
K.: Czasem udaje się nam nawet wrócić z jakimiś grzybami.
Pamiętam wspomnienia mojej mamy z czasów studiów na polonistyce. Jedno z tych, które powtarzało się najczęściej, to Krystyna i Stefan Chwinowie – zawsze za rączkę, zawsze razem.
K.: Byliśmy takim czworonogiem.
Zaczęliśmy naszą rozmowę od starzenia się, ojczyzny, rozliczeń z przeszłością, a ja właściwie cały czas nie wiem, jak się poznaliście.
K.: Właściwie to mamy dwie wykluczające się wersje. Najpierw ty opowiedz swoją.
S.: Pamiętam, że odrobinę spóźniony wpadłem do budynku przy ulicy Sobieskiego, gdzie był Instytut Filologii Polskiej, wbiegłem na ostatnie piętro, gdzie miały być zajęcia pierwszego roku, i przy drzwiach ujrzałem śliczną dziewczynę, która kierowała ruchem studentów, rozdzielając ich na grupy. I to właśnie była Krystyna Turkowska.
A ty, Krystyno, jak to pamiętasz?
K.: Wpadłam do budynku przy ulicy Sobieskiego, gdzie był Instytut Filologii Polskiej, odrobinę spóźniona, wbiegłam na ostatnie piętro, gdzie miały być zajęcia pierwszego roku, i przy drzwiach zobaczyłam przystojnego chłopaka, który kierował ruchem studentów, rozdzielając ich na grupy. I to właśnie był Stefan Chwin.
Czy pan Stefan od razu zaprosił cię na randkę?
S.: Właściwie przez wiele miesięcy wiedzieliśmy o sobie, razem studiowaliśmy, ale nie znaliśmy się bliżej. Któregoś dnia stałem na korytarzu w Studium Wojskowym w mundurze podchorążego, bo odbywaliśmy tam szkolenie wojskowe, miałem całkiem spuchnięty policzek wizycie u dentysty. I nagle podchodzi do mnie ta zjawiskowa dziewczyna, także w mundurze…
K.: Studentki szkolili na sanitariuszki.
S.: …podchodzi i pyta, czy dobrze się czuję i czy może mi jakoś pomóc. Bardzo to było słodkie. Nie dość, że mnie zauważyła, to jeszcze interesuje się moim ciężkim stanem.
K.: A potem to już jakoś poszło.
No właśnie to „jakoś” bardzo mnie ciekawi. Przecież człowiek z drugim człowiekiem nie żyje przez pięćdziesiąt lat „jakoś”?
S.: Jeśli chce pani od nas wyciągnąć złotą radę na to, jak zbudować związek i żyć ze sobą w szczęściu przez pół wieku, to zawiodę panią. Nie mam pojęcia, co trzeba zrobić, żeby się udało.
K.: Pamiętam, że na początku błądziliśmy zupełnie po omacku, jak dzieci we mgle.
S.: Myśmy tak nieprzytomnie zwariowali na swoim punkcie, że zawaliłem kompletnie kilka egzaminów. Dobrze, że nie wyleciałem ze studiów.
K.: Ty zwariowałeś na swoim punkcie czy na moim?
S.: Chciałem z tobą spędzać każdą chwilę! To było najważniejsze – patrzeć na ciebie, trzymać cię za rękę, rozmawiać z tobą, po prostu razem być. Reszta świata gdzieś wyparowała. Kiedyś, jak się wybraliśmy na spacer z Oliwy, to skończyliśmy go w Gdańsku Głównym. Szliśmy prawie przez cały dzień.
K.: I nie było tak, że szliśmy jakimiś romantycznymi zaułkami. Maszerowaliśmy ulicą Grunwaldzką, główną ulicą miasta, ale to nie było ważne, bo i tak byliśmy w swoim świecie.
S.: A podczas przerw między zajęciami znikaliśmy z uczelni. Wychodziliśmy z wydziału na łąkę obok budynków uczelnianych, kładliśmy się w trawie pod modrzewiami i patrzyliśmy na chmury.
K.: Przerwa trwała kwadrans, a myśmy wracali po dwóch godzinach jak gdyby nigdy nic.
A jak było z tymi niezdanymi egzaminami?
S.: Ja fruwałem wtedy pod sufitem! Na egzaminie z językoznawstwa usiadłem przed profesorem Kreją i zacząłem odpowiadać na pytania. Pamiętam tylko, jak profesor uścisnął mi serdecznie rękę, więc uszczęśliwiony wychodzę z sali, patrzę w indeks, a tam „niedostateczny”. Zdałem egzaminy w sesji poprawkowej. Ale to nie było ważne. Ważna była ona. A reszta zupełnie bez znaczenia. Po prostu lewitowaliśmy.
K.: Wracaliśmy potem z tej łąki, a profesor Czermińska spostrzegała ślady mojej czerwonej szminki na białym golfie Stefana. Byliśmy takim czworonogiem fruwającym z miłości pod sufitem.
S.: Myślę, że piękne było wtedy to, że między nami nie było żadnej kalkulacji. Nie zastanawialiśmy się, czy warto, czy nie warto. Po prostu oboje w to weszliśmy. Bardzo szybko zresztą się pobraliśmy.
K.: Choć najpierw musiałeś pokonać pewne poważne przeszkody.
Był jakiś konkurent?
S.: Och, nie. Nie miałem skończonych dwudziestu jeden lat, więc wedle ówczesnego prawa nie mogłem się żenić. Musiałem pisać do Rady Państwa pismo, żeby wydali zgodę na nasz ślub.
K.: To był urząd miasta, nie Rada Państwa.
S.: Ale Rada Państwa brzmi bardziej dramatycznie.
K.: Tak więc chodziliśmy ze sobą krótko, ale za to wiele kilometrów.
Jak właściwie to wczesne małżeństwo na was wpłynęło? Dziś małżeństwo w wieku niespełna dwudziestu lat wydaje się czymś abstrakcyjnym. Raczej sprawdzamy partnerów, często dopiero ten, którego poznajemy po trzydziestce, okazuje się tym właściwym.
S.: Powtarzam swoim studentom i studentkom, że najlepiej zaczynać w młodym wieku, bo wtedy się razem wzrasta. Kiedy dusze i umysły są jeszcze elastyczne i dopiero się formują, to łatwiej do siebie przylegają. A jak się robią starsze, to sztywnieją w swoich przyzwyczajeniach, których nie potrafią się wyrzec, nawet kiedy rozum mówi, że trzeba. I wtedy jest problem. Ale nam nawet do głowy nie przychodziło, że będziemy razem ponad pięćdziesiąt lat. Kto by tam o tym myślał! Wszystko mogło się udać albo nie udać. Ważne, że na początku naszego życia razem to Krystyna była dużo dojrzalsza. Ja byłem chłopcem, bo jak mężczyzna ma dwadzieścia lat, to jest chłopcem. A ona była dużo lepiej wewnętrznie ustawiona, co bardzo mi pomagało. Byliśmy dzieciakami i dlatego mogliśmy się wspólnie uczyć siebie i życia. To w naszym przypadku zadziałało. Nie sądzę jednak, żeby musiało zadziałać zawsze i u wszystkich.
Zastanawiacie się czasem, dlaczego wam się to tak pięknie udało?
K.: Myślę, że jednym z powodów jest to, że bardzo lubimy być razem. A dlaczego lubimy, nie wiadomo.
S.: I bardzo lubimy się razem śmiać. Krysia ma genialną umiejętność obracania różnych trudnych sytuacji w żart. Potrafi rozładować moje najgorsze lęki w ten sposób. Siedzę i załamuję ręce: „Jezu Chryste, co to będzie, co to będzie?”, ona tylko coś sobie mruknie pod nosem i nagle zły czar znika. Czasem zaśmiewamy się z głupstw. To jest bardzo mądre i pożyteczne zaśmiewać się z głupstw.
K.: No i lubimy ze sobą gadać przy drylowaniu wiśni.
S.: Kiedyś redaktorki jednego z pism dla kobiet nie chciały o tym słyszeć.
K.: Do drylowania wiśni nie używamy żadnej drylownicy. Lubimy robić to ręcznie, palcami.
S.: Sok z wiśni wtedy chlapie na wszystkie strony i robią się takie śmieszne kropeczki na twarzy. Dużo jest więc przy tym zabawy. Potrafimy tak siedzieć w kuchni, drylując wiśnie do trzeciej w nocy, rozmawiając, śmiejąc się.
Ile wiśni udaje wam się wydrylować podczas takich nocnych rozmów?
S.: A z dziewięć kilo. A czasem to i więcej.
A ta bulwersująca część anegdoty?
K.: Redaktorki chyba uznały, że nie należy drukować takich rzeczy, bo żadna normalna kobieta i normalny mężczyzna nie drylują dziesięciu kilo wiśni do trzeciej rano (śmiech).
Ale to przecież piękne, że macie w sobie ciągle młodzieńczą radość!
S.: Nie ma nic ważniejszego niż dotyk. Żadna platoniczna miłość nie istnieje. Jak pragnienie dotyku się kończy, kończy się miłość. Gdy nie masz już ochoty dotykać swojego męża, żony, partnera czy partnerki, to znaczy, że nastąpiła ruina wszystkiego. I nie chodzi tylko o erotyczny wymiar tego dotykania, ale o zwykłe pogładzenie dłoni, zmierzwienie włosów, dotknięcie policzka, pogładzenie po ramieniu. Tam, gdzie nie ma pragnienia dotyku, tam jest koniec wszystkiego. I nie ma się co łudzić. Gruzy i ruina.
Czy zmiany, które dzieją się w ciałach, wpływają w jakiś sposób na tę potrzebę?
S.: Ależ pani owija w bawełnę! Chodzi o to, czy starzy ludzie chcą się jeszcze dotykać? To jest w naszym społeczeństwie prawdziwy temat tabu. Ale kiedy patrzę na Krystynę, wciąż widzę tamtą dziewczynę, którą zobaczyłem wtedy na korytarzu uczelni. I uważam za dar losu, że kiedy przechodzi obok mnie, to czasem zmierzwi mi włosy, pogładzi po plecach, roześmieje się, potrąci biodrem, łokciem. A ja odgarnę jej włosy z czoła, obejmę, przytulę. My się ze sobą nigdy nie nudzimy. Ciągle iskrzy między nami, bo mamy naturę nieco zaczepną, co bardzo nam pomaga.
K.: Bardzo lubiłam, kiedy Stefan robił mi makijaż, czesał i układał włosy.
Profesor Stefan Chwin potrafi zrobić makijaż i ułożyć włosy?!
S.: A jakże. Rysowałem Krysi kreski na powiekach, nakładałem szminkę, puder, róż na policzki, przyciemniałem brwi, co potem mi się bardzo przydało, kiedy pisałem Dolinę Radości, powieść o sławnym makijażyście polityków i gwiazd filmowych. Kiedy się poznaliśmy, Krystyna miała włosy obcięte na chłopaka, z przedziałkiem, jaśniutkie jak dojrzała pszenica. I bielutką cerę. Potem zapuściła dłuższe i wtedy lubiłem je czesać dużym, niebieskim grzebieniem. Pamiętam też wszystkie jej suknie i sukienki.
K.: A którą najlepiej?
S.: Białą, w niebieskie pasy, lekko marszczoną, długą do kostek, z prostokątnym dekoltem, przewiązaną wąziutkim paskiem, w której byłaś, kiedy z naszymi synami latem spacerowaliśmy po nadmorskim bulwarze w Gdyni, w pięknym, czerwcowym słońcu.
K.: To prawda, miałam taką sukienkę.
Siedziałem na jakimś wykładzie, spojrzałem na ścianę i zobaczyłem cień przepięknego kobiecego profilu. Od razu musiałem go narysować. Dokładniutko. Jedną, długą kreską. Bez żadnego uchybienia.
S.: Krystyna bardzo dobrze wygląda też w kapeluszach. Ma ich całą kolekcję. Toczki z woalką, jasne, kremowe, czerwone, czarne i kapelusze z rondem, które ładnie podkreślają jej śliczny profil. Do tego dochodzi ładna kolekcja torebek retro, kupowanych na pchlim targu. A wie pani, kiedy zacząłem podejrzewać, że coś z tego wszystkiego będzie? To miało właśnie związek z profilem. Siedziałem na jakimś wykładzie, spojrzałem na ścianę i zobaczyłem cień przepięknego kobiecego profilu. Od razu musiałem go narysować. Dokładniutko. Jedną, długą kreską. Bez żadnego uchybienia. Wtedy zrozumiałem, że to może być poważna sprawa.
W jaki sposób może się jeszcze wyrażać ten dotyk?
K.: W tańcu. Bardzo lubimy razem tańczyć.
S.: Chociaż ja tańczę średnio.
K.: Nieprawda, tańczysz dobrze.
S.: Dlatego lubimy chodzić razem na bale. Razem z grupą przyjaciół, kiedyś nawet dość często. I to gdzie! Do Jastarni, na Wdzydze, do Wieżycy. Ubieramy się elegancko – Krysia w długą suknię z cekinami, kapelusz z dużym rondem, ja w smoking, białą koszulę z czerwoną muszką w białe grochy, wąskie spodnie i lakierki.
K.: A potem wsiadamy tak ubrani do tramwaju i jedziemy.
S.: Ludzie pewnie myślą, żeśmy spadli z księżyca, ale to, że się ubieramy w taki niedzisiejszy sposób, pozwala nam się trochę odgrodzić od ponurości świata, który mamy dookoła.
K.: Jakiś czas temu mieliśmy w tramwaju wesołą przygodę. Jechaliśmy właśnie na jakąś uroczystość do Dworu Artusa. Kiedy mieliśmy wysiadać, motorniczy wyszedł do nas i powiedział, że to był ogromny zaszczyt wieźć takich starszych państwa, jak my. I że się pochwali tym przed kolegami w zajezdni.
S.: Nie wiedział, że jestem pisarzem Stefanem Chwinem. Po prostu spodobało mu się to, jak wyglądamy – ja w smokingu, lakierkach, z czerwoną muchą, Krystyna w sukni i kapeluszu. To było bardzo miłe, bo przecież bywają też ironiczne spojrzenia. Część Polaków źle znosi ludzi, którzy trochę odstają od reszty. Ale, żeby nie było znowu tak smutno, to opowiem pani jeszcze taką przygodę, którą miałem po jednym z wywiadów, w którym mówiłem, że gdy się kończy chęć dotykania żony, to już po małżeństwie. Któregoś popołudnia czekałem na Krysię pod supermarketem i nagle podbiega do mnie mężczyzna, wołając: „No nieźle żeś pan namieszał w moim małżeństwie!”. Trochę się przestraszyłem, czy tu zaraz jakiejś wielkiej awantury nie będzie. A on mówi do mnie tak: „Po tym wywiadzie to myśmy się z żoną tak przestraszyli, że teraz nic, tylko się ciągle dotykamy i dotykamy!”.
K.: To niechcący zrobiłeś im terapię małżeńską.
Dotyk, bliskość, strój, taniec – a głos? Czy głos, jego brzmienie też jest dla was ważne?
S.: Czasem, kiedy mamy już siebie dość albo muszę popracować w skupieniu, jadę na jakiś czas do naszej pracowni. Kończy się to zwykle tak, że już następnego dnia dzwonię, żeby usłyszeć jej głos. Często mi się zdarza, że kiedy go słyszę, odlatuję w naszą młodość.
Czyli jednak robicie sobie przerwy od bycia razem?
K.: Drobne rozstania dobrze robią obojgu. Trzeba czasem odpocząć od siebie. Moim celem od początku, kiedy Stefan zaczął pisać, było oddzielenie mieszkania od pracowni. Bo to jest bardzo zły pomysł, traktować mieszkanie jako miejsce pracy, czyli pracować, gdzie się śpi. Tam, gdzie mieszkamy, jest nasze życie rodzinne. A pracownia jest potrzebna, kiedy Stefan potrzebuje się całkowicie skupić i odizolować od świata.
S.: Puste mieszkanie działa na mnie jak narkotyk. Od razu chcę pisać. Ale potrafię być nieznośny, kiedy piszę. Mówię czasami, że mężczyzna piszący to trochę mężczyzna w ciąży. Póki nie zniesie tego jaja, potrafi być nie do wytrzymania, uprzykrzając życie wszystkim wokół.
K.: To rodzi napięcia i dlatego tak wiele par, w których jest artysta, bywa nietrwałych.
W jaki sposób podejmujecie zatem decyzje? Wyobrażam sobie, że znoszenie twórczego jaja nie jest najlepszym momentem, żeby zadawać pytania o rzeczy związane z domem, z życiem i z innymi przyziemnymi kwestiami.
K.: Właściwie od początku w ten sam sposób. Mówimy, że w naszym związku nie ma szefa, a władza przechodzi z rąk do rąk. Czasem decyzję podejmuję ja, czasem Stefan, a czasem wspólnie.
S.: I to się u nas bardzo dobrze sprawdza. Kiedy mam wiele na głowie, muszę się skupić, zostawiam podjęcie decyzji Krystynie. Kiedy Krysia jest przeciążona i już nie ma siły, biorę decydowanie na siebie. Nigdy nie mieliśmy tak, że któreś musiało udowodnić, że ma rację, że wie lepiej i jego musi być na wierzchu. Bo to jest zasada zabójcza dla całej rodziny.
To wszystko, o czym mówicie, wymaga zaufania z obu stron.
K.: To prawda. Ale ja nigdy nie okłamałam mojego męża, bo uważam to po prostu za głupie. Od początku uważaliśmy, że nie warto dopatrywać się w intencjach drugiej strony złej woli. W końcu jedziemy na tym samym wózku. Na tym polega małżeństwo, że się sobie ufa.
Absolutnie ufam Krystynie i jej osądowi. Czasem mówię do niej: ja mam tylko habilitację z literatury, ty masz habilitację z życia.
S.: Absolutnie ufam Krystynie i jej osądowi. To jest bardzo mądra pani. Czasem mówię do niej: ja mam tylko habilitację z literatury, ty masz habilitację z życia. Wiele razy okazywało się, że jej rozeznanie i ogląd sytuacji były lepsze niż moje. Pamiętasz awanturę o Hanemanna?
K.: Stefan uparł się, że mam wydrukować najwyżej trzysta egzemplarzy w pierwszym nakładzie i że więcej to będzie czyste szaleństwo.
S.: Uważałem, że ta książka o niemieckim lekarzu ze Freie Stadt Danzig zainteresuje najwyżej garstkę osób z Gdańska, a my zostaniemy z piwnicą nikomu niepotrzebnych książek. Tymczasem Krystyna uprzejmie wysłuchała, jak się pieklę, po czym zrobiła tak, jak uznała za stosowne. I miała rację.
K.: Do dziś sprzedało się ponad sto tysięcy egzemplarzy tej powieści.
S.: Jak pani widzi, Krystyna potrafi dużo lepiej ode mnie podejmować rozsądne decyzje, a byłoby nierozsądne z mojej strony, gdybym występował przeciwko rozsądnym decyzjom.
K.: Pamiętaj, że mówisz to przy świadkach, a w dodatku wszystko się nagrało (śmiech).
Kim byłby Stefan Chwin bez Krystyny Lars?
S.: Nie wiem. Wiem tylko, że po prostu wygrałem los na loterii życia, że mam taką towarzyszkę przy sobie. Krystyna jest nie tylko wspaniałą kobietą, żoną, matką, przyjaciółką, ale też mądrą redaktorką, menedżerką, logistykiem naszego życia, prowadzi wydawnictwo, planuje nasze podróże, rezerwuje bilety, hotele, negocjuje honoraria i umowy. Bez niej nigdy bym sobie nie dał z tym wszystkim rady. Bo oprócz pisania literackiego mam poważne obowiązki uniwersyteckie, bardzo czasochłonne.
K.: Stefan tylko groźnie wygląda. Tak naprawdę jest łagodny i miły, dlatego niestety, nie potrafi odmawiać ludziom, gdy go o coś proszą, z czego potem wynikają kłopoty, bo bierze na siebie rozmaite trudne zobowiązania, komplikując sobie życie.
S.: To prawda, nie potrafię odmawiać. Jestem wdzięczny Krystynie, że wzięła na siebie rolę osoby pierwszego kontaktu. Kiedy ktoś chce czegoś ode mnie, musi najpierw zadzwonić do sekretariatu, porozmawiać z nią i to ona decyduje, czy uchyli drzwi i tę osobę wpuści, czy nie. I bywa w tym naprawdę stanowcza.
Wiem, sama dreptałam pół roku, żeby przekonać Krystynę do tej rozmowy i uchylenia drzwi. I nie miało znaczenia, że znamy się z Krysią. Słyszałam, że teraz nie, bo Stefan ma za dużo na głowie, i nie było dyskusji.
K.: Nikt się nie prześlizgnie przez bramę sekretariatu przypadkiem albo po znajomości.
S.: Dlatego kiedy ktoś mnie pyta o moje sukcesy, odpowiadam: każdy sukces ma cztery nogi. Dwie męskie i dwie żeńskie. I tak właśnie jakoś trzymamy się ze sobą. A dlaczego nam to wychodzi, nie wiem. Ja uważam, że szczęście po prostu spada z nieba. Nie da się go ani wymodlić, ani wyprosić. Po prostu zdarza się albo nie. Co jest, niestety, paskudnie niesprawiedliwe, bo znam wielu ludzi, którzy naprawdę zasługują na szczęście, a ono, nie wiadomo dlaczego, jakoś ich ominęło.
K.: Nie ma żadnej recepty.
S.: Poczucia bliskości nie da się udawać albo wypracować. To jak z dotykiem – nie da się udawać przed samym sobą, że pragniesz kogoś dotknąć.
K.: No, ale nasz widok może też innych trochę niepokoić.
S.: No, może trochę. Rano wstaję i chodzę do sklepu po świeże pieczywo na śniadanie. Sąsiadka to przyuważyła i zaczęła mężowi suszyć głowę, że pan Stefan to kocha żonę, chodzi dla niej rano po bułeczki, a ty co?
K.: I teraz ten biedny sąsiad też musi rano wstawać i chodzić po bułki.
S.: Dlatego nie będziemy oszukiwać nikogo, że wiemy, dlaczego jednym się udaje, a innym nie. Myślę, że to, że jesteśmy ze sobą pięćdziesiąt lat i nadal chcemy być, to jest jakaś tajemnica zupełna i nie ma mądrych, żeby ją rozgryźć. Po prostu tak się jakoś złożyło.
Wywiad ukazał się w grudniowym numerze miesięcznika „Pismo. Magazyn Opinii” (12/2021) pod tytułem Sukces czworonoga.