Twój dostęp nie jest aktywny. Skorzystaj z oferty i zapewnij sobie dostęp do wszystkich treści.


Read and listen without limits. Log in or take advantage of our offer

Strategie przetrwania

Rezyliencja: jak mądrze reagować na wyzwania

Poziom twojej rezyliencji będzie mocno zależał od sumy rezyliencji osób, które ciebie otaczają – mówi Sabina Sadecka, terapeutka systemowa i terapeutka traumy.

Po energetycznym lecie i słonecznym początku jesieni przyszedł coroczny ponury dramat: deszcz, plucha, ciemne poranki, brak słońca. Energia spada, nastrój pozostawia wiele do życzenia, a umilacze w postaci czekolady, świeczek czy miłego serialu wieczorem niekoniecznie działają. W dodatku w końcówce roku kończymy projekty, mamy kumulację zadań do wykonania, atmosfera w pracy robi się nerwowa. Jesienne przesilenie nakłada się na nasze przemęczenie, depresja sezonowa puka do drzwi.

Co prawda psychologowie uważają, że spadek nastroju, który skutkuje spadkiem aktywności, jest po prostu adaptacyjny, bo zmusza nas do odpoczynku i regeneracji sił, ale powiedzcie to w pracy… Skoro nie możemy przezimować najbliższych dwóch miesięcy, spróbujmy wzmocnić się i nauczyć radzić z tak przewidywalnymi wyzwaniami jak jesień.

SABINA SADECKA – psycholożka, psychoterapeutka, terapeutka systemowa i terapeutka traumy. Od wielu lat prowadzi prywatną praktykę psychoterapeutyczną. Wykłada psychologię na Collegium da Vinci i Uniwersytecie SWPS. Prowadzi warsztaty z terapii ACT w całej Polsce. Pisze o psychologii i psychoterapii na stronie opsychologii.pl, prowadzi też podcast Ładnie o traumie.
.

Katarzyna Kazimierowska: Mamy jesień, słońca jak na lekarstwo, przed nami ciemna i ponura zima. W tym czasie dużo mówi się o rezyliencji jako nabytej odporności organizmu, tej fizycznej i psychicznej. Jak ty ją rozumiesz?

Sabina Sadecka: Zanim zaczęłyśmy rozmowę, byłam zdeterminowana, żeby powiedzieć, że rezyliencja to jest przede wszystkim umiejętność. I tak rzeczywiście jest, ale teraz myślę sobie, że jest to zarówno umiejętność, jak i stan, który zyskujemy, ćwicząc ją. Uogólniając rezyliencja to coś, co możemy rozwijać, bo nikt się z nas nie rodzi rezylientny.

Dostęp online
Czytaj i słuchaj bez ograniczeń. Kup

Rezyliencja to coś, czego musimy się nauczyć?

Dokładnie. Stajemy się rezylientni w kontakcie ze stresorami. I im częściej ćwiczymy ten „mięsień” rezyliencji, tym częściej w momencie, kiedy przydarza nam się coś trudnego, nie pozwalamy temu wydarzeniu nas zaanektować, zdefiniować. Nie mówimy, że to jest nasza porażka, że nam nie wyszło, znowu poszło coś źle, tylko że przydarzyła nam się trudna sytuacja i tyle.

Rezyliencja to coś, co możemy rozwijać, bo nikt się z nas nie rodzi rezylientny.

I jeśli rzeczywiście potrafimy oddzielić to, co się nie udało, to, co trudne, od nas samych, to w pewnym momencie ta umiejętność odróżniania stanie się naszym stanem bazowym. Wtedy mówimy o rezliencji. A osoby, które potrafią ćwiczyć się w odporności psychicznej, budują pewien jej zapas na przyszłość.

Można wyćwiczyć coś na stałe?

Ciało pamięta. To jest tak jak z regularną praktyką jogi. Taka praktyka zmienia ciało ćwiczącego, jego postawę. I podobnie jest z rezyliencją – to zarówno kompetencja do ćwiczenia, ale również to, co jest efektem tych ćwiczeń.

Mówiąc o stresorach, masz na myśli wyzwania w pracy, czy sytuacje wręcz graniczne, jak rozwód, choroba, żałoba lub zmiana miejsca zamieszkania?

Wszystkie przez ciebie wymienione: od stresorów „S”, jak strata, napaść, wybuch wojny, pandemia – to silne stresory, a dla niektórych też i trauma. Ale przecież życie w ogóle jest stresujące, bo stres jest wpisany w tkankę naszego dnia codziennego. Zatem rezyliencja będzie związana również z tym, jak odpowiadamy na te małe stresory, takie jak poranny stres, gdy zaśpię do pracy, albo jak potraktuję siebie w bezsenną noc, gdy sen nie nadchodzi, a już dawno powinien, bo następnego dnia mam ważną prelekcję albo biegnę maraton.

Przeczytaj też: Szukam recepty na pół roku listopada

Od razu dodam, że jeśli wychowujemy dziecko pod kloszem, bez trosk, ukrywając przed nim trudy czy smutki, bez frustracji, to ich poziom rezyliencji, gdy wychodzą do świata, jest bardzo niski. A my próbujemy nasze życie uczynić jak najmniej frustrującym, również dla dzieci. Wydaje mi się, że my ten trend pozytywności, feeling good i braku frustracji rozciągamy na coraz większą część populacji, przez co jesteśmy coraz mniej rezylientni i coraz bardziej rozregulowani.

Ja z natomiast mam wrażenie, że nam nieustannie przybywa stresorów, mamy ich coraz więcej, a praca jest coraz bardziej wymagająca. Niepokoje, z jakimi sobie musimy radzić – inflacja, przyszłość naszych dzieci, zmiany klimatu, nasze żałoby, rozstania, lęk przed śmiercią – to wszystko się kumuluje. Jesteśmy tak przebodźcowani, że chcemy tych stresorów raczej unikać.

Tu poruszasz dwie kwestie. Jedna to kulturowy odbiór stresu. Badania nad tym, czym jest stres i jak na nas wpływa, przeprowadził w latach 60. endokrynolog Hans Selye. Potem pojawiła się znana dziś szeroko książka o stresie, Dlaczego zebry nie mają wrzodów Roberta Sapolsky’ego. Od tego czasu zaczęliśmy uznawać stres za zło, co jeszcze bardziej nas obciąża. Jest oczywiście naprawdę wiele badań, które pokazują, że generalnie stres, który nie ma dla nas sensu albo wynikający z tego, nie mamy żadnej kontroli nad stresorem, ma na nas efekt toksyczny, wręcz neurodegeneracyjny. Równocześnie jest coraz więcej badań, które pokazują, że jeżeli stres jest włączony w tkankę naszego życia, dotyczy obszaru, który jest dla nas ważny, wiąże się z realizacją naszych najgłębszych wartości, to działa na nasz mózg rozwojowo.

Poproszę o przykłady.

„Wiem, że pójście na manifestację może być dla mnie stresujące, ale ta manifestacja jest dla mnie ważna, więc mimo stresu i niepokoju na nią idę”. „Chcę być lekarzem, psychiatrą, bo jest za mało psychiatrów dziecięcych, więc choć wiem, że studia będą bardzo stresujące, idę na nie, bo zadbam tym samym o coś bardzo dla mnie ważnego”. Chodzi o taki rodzaj stresu, który jest połączony z czymś, co ma dla nas sens – wówczas jest on neurogeneracyjny, czyli nasz mózg tylko zyskuje na takich stresorach. Kelly McGonigal pokazuje w książce Siła stresu, że to, co myślimy o stresie, ma duży wpływ na to, co się z nami fizjologicznie dzieje w momencie silnego przytłoczenia. Jeżeli mamy poczucie, że stres jest dla nas obciążający, długość życia się skraca.

Nasza fizjologia, ewolucja, wbudowały w nas dwa sposoby reagowania na stres. Jeden jest związany ze stresorami nagłymi, szybkimi, czyli z neurobiologiczną reakcję na takie stresory jak atak lwa.

Pewnie można to przełożyć na przeżycie wypadku samochodowego, uratowanie komuś życia czy oddanie PIT-u za pięć dwunasta.

Pierwsza reakcja wiąże się z mocnym wyrzutem adrenaliny, bo człowiek pierwotny musiał w wyniku nagłego stresu przed czymś uciec, kogoś dogonić, schronić się. Nasz organizm mobilizuje się w takiej sytuacji, wyrzuca mnóstwo glukozy do krwi, energii, a może odpocząć, gdy niebezpieczeństwo mija. Po fazie mobilizacji przychodzi faza regeneracji. Ten stres nie ma na nas żadnego wpływu, chyba że z jakichś powodów takie stresory mamy co trzy sekundy, co jest przytłaczające i drenujące.

Przeczytaj też: Ruchome piaski „radzenia sobie”. Fragment książki O zmierzchu. Jak przestać bać się życia i przeżyć je po swojemu”

Drugi sposób reagowania na stresory typowy dla organizmu człowieka jest związany ze stresorami długotrwałymi. Dla człowieka pierwotnego istniał tylko jeden rodzaj takiego stresora, był nim brak pożywienia. Jeśli zatem nasz organizm – w XXI wieku – zaczyna doznawać bardzo dużo permanentnego stresu, to reaguje tak, jak człowiek pierwotny reagował na brak pożywienia: zwalnia mu się metabolizm, nie ma napędu do działania, staje się apatyczny, mało zmotywowany do czegokolwiek. Ten drugi rodzaj reagowania długoterminowo wpływa na nasze samopoczucie, płodność, kreatywność, na chęć do życia, witalność. I gdy mówisz, że przecież mamy za dużo stresu, to mówimy o tym drugim rodzaju, tym permanentnym. Bo z psychologicznego punktu widzenia to nie stres jest problemem, tylko jego chroniczność.

Wiedząc to, powiedz mi, skoro się nie rodzimy z rezyliencją, to jak ją budujemy?

Kiedyś słyszałam, że aby być odpornym psychicznie w dorosłości, trzeba sobie dobrze wybrać rodziców. Coś w tym jest. Oczywiście najpierw nasz poziom rezyliencji będzie zapośredniczony przez naszych opiekunów. I tutaj badania są jednoznaczne: im wyższy poziom rezyliencji u naszych rodziców, nauczycieli, trenerów, wszystkich, którzy wpływają na malutkie, potem większe dziecko, tym mamy większą szansę – na zasadzie modelowania, czyli obserwacji, często nieuświadomionej – uczyć się, jak radzić sobie ze stresem.

Najgorszym nauczycielem będzie dla nas ktoś, kto w ogóle nie pozwala nam zaobserwować siebie w momencie trudnym, jak rodzic, który nigdy przy nas nie płakał, albo nigdy na nic się nie poskarżył.

Dobrze też wiedzieć, z jakim kapitałem wchodzimy w dorosłość, bo jeżeli z żadnym, to jesteśmy na słabej pozycji.

Pierwszym, progowym warunkiem dla zaistnienia rezyliencji jest samoświadomość. Chodzi głównie o interocepcję, czyli kontakt z ciałem, bardziej czucie niż rozumienie sytuacji, ten słynny szósty zmysł, o którym coraz częściej się mówi, również w kontekście naukowym.

Na czym to w praktyce polega?

Czy i po czym rozpoznaję, że jestem głodna? Czy rozpoznaję, kiedy i dlaczego jestem zirytowana? Czy widzę, kiedy czyjeś zachowanie wytrąca mnie z równowagi? To taka baza. Warunkiem rozpoczęcia pracy nad swoją rezyliencją jest byciem świadomą tego, co się dzieje u nas pod skórą, naszych emocji, impulsów, własnych myśli.

Ważna jest także świadomość tego, jak moje ciało się zachowuje, gdy napotykam coś trudnego; czy zauważam, że na przykład się to ciało kurczy albo prostuje, może szczęki się zaciskają, może nerwowo telepię kolanem, obgryzam paznokcie?

Ciało wysyła nam sygnały w reakcji na stresory?

Tak. To ważne, byśmy te doznania z ciała rejestrowali, zwłaszcza w relacji z innymi osobami. Czasami, stojąc przed jakimś człowiekiem, którego widzimy pierwszy raz w życiu, zauważamy, czy nasze ciało przyjmuje pozycję „do” tej osoby, czy „od” niej. Nie chodzi o to, że wyraźnie się odsuwamy czy przysuwamy, ale czujemy, co chcemy zrobić. To są niby oczywiste rzeczy i sama łapię się na tym, że skoro otaczam się głównie osobami w moim wieku, to już wszyscy powinniśmy umieć to nazywać.

A nie jest tak?

Okazuje się, że nie. Czasami jesteśmy w takim emocjonalnym przedszkolu, że zupełnie nie wiemy, co się dzieje z naszym ciałem. A skoro tego nie wiemy, to nie możemy iść dalej. Wiedza o tym, co jest moim zasobem, moim wsparciem, co buduje moje poczucie bezpieczeństwa w trudnej sytuacji, ale także co jest moim deficytem – to ważny element rezyliencji.

My nie musimy być ciągle silni. Rezyliencja nie jest o sile, ona jest o sprężystości.

Słowo „deficyt” nie ma teraz dobrej prasy, ale używam go świadomie, bo przecież mamy też deficyty, braki, niezależnie od tego, czy usuniemy to słowo ze słownika, czy nie. Czyli wiem, co jest moim zasobem, ale równocześnie czego mi brakuje, żebym mogła się tym zaopiekować. Rezyliencja nie polega na tym, że idę na środek areny, staję bez zbroi i mówię: „Jestem gotowa, teraz wszyscy na mnie”, tylko że potrafię też te swoje czułe punkty ochronić. My nie musimy być ciągle silni. Rezyliencja nie jest o sile, ona jest o sprężystości.

To dla mnie nowa myśl. Rozwiniesz?

Rezyliencja jest przecież pojęciem z dziedziny fizyki, które opisuje sprężystość danego materiału, jego zdolność powrotu do stanu wyjściowego po odkształceniu na przykład wskutek uderzenia.

Czasami myślimy, że człowiek rezylientny radzi sobie z apodyktycznym szefem czy szefową w taki sposób, że ani mu oko mrugnie, serce nie zabije mocniej. A to w ogóle nie jest umiejętność rezyliencji. Rezyliencja pozwala ci zadecydować, co będzie najlepsze w tym momencie. I czasami najlepsze jest opuszczenie danej sytuacji, brak konfrontacji, ucieczka.

Czasami rezyliencja jest bliska asertywności, a czasami jest bliska stabilności. Rezyliencję można zrozumieć dopiero w kontekście, bo każda sytuacja, w której jesteśmy, wymaga od nas czegoś innego.

Czyli im więcej mamy doświadczenia i lepszej znajomości siebie, tym lepiej możemy sobie poradzić z różnymi sytuacjami?

Rezyliencja to nie są szumne myśli czy afirmacje typu: „Jestem silna, jestem wystarczająca”. Rezyliencja to zmiany, które wprowadzamy tu i teraz, nie dając naszej przeszłości nas definiować. Zamiast się skulić, prostujemy się. Zamiast zamilknąć, mówimy, co myślimy, nawet jeśli cicho i z zająknięciem. Zamiast wspinać się po schodach, jedziemy windą pomimo lęku. Rezyliencja to są mikrokorekty, mikrozmiany czegoś, co zapisało się bardzo głęboko w pamięci ciała czy w pamięci emocjonalnej, a my decydujemy się na to nadpisać nową, bardziej adekwatną reakcję.

Mam wrażenie, że wszystko, co mówisz, wymaga czasu na zastanowienie się, też czasu na reakcję. Dziś dużo się mówi przemęczeniu, wypaleniu zawodowym, życiowym, o zmęczeniu, które nam nie pozwala nawet odpocząć w czasie przeznaczonym na odpoczynek czy na wakacje. Jak w takim stanie budować rezyliencję?

Rezyliencja to zmiany, które wprowadzamy tu i teraz, nie dając naszej przeszłości nas definiować. Zamiast się skulić, prostujemy się. Zamiast zamilknąć, mówimy, co myślimy, nawet jeśli cicho i z zająknięciem.

W gabinecie i w życiu spotykam dwa rodzaje wyczerpania. Jedno jest związane z deficytami snu, czasu i energii. Jeżeli ktoś przez lata odżywiał się niezdrowo, również w sensie metaforycznym, psychologicznym lub egzystencjalnym, to ma prawo być wyczerpany. I wtedy ten rodzaj wyczerpania wymaga od nas odżywienia na różne sposoby. Używam metafory kulinarnej, ale myślę też o odżywieniu od strony fizjologicznej, bo przy wycieńczeniu ciała trzeba wspierać się całościowo, od diety po sen, ruch, odżywienie poprzez bycie w zieleni i odżywienie intelektualne, odżywienie relacyjne.

Za to drugi rodzaj wyczerpania wiąże się z niezgodą na to, co jest, na sytuację, w jakiej się znajdujemy. Mam na myśli na przykład toksyczne środowisko pracy – tkwimy w tej pracy, bo jest kredyt, bo mamy dzieci, bo alimenty. I ta niezgoda na stan rzeczy bardzo nas wyczerpuje. O wiele bardziej niż trudność naszego położenia jako taka.

W pierwszym przypadku musimy się odżywić, a w drugim?

Większość z nas doświadcza w życiu tego rodzaju wyczerpania. Gdy jesteś w miejscu, w którym nie chcesz być, albo robisz rzeczy, których nie chcesz, to koncentrujesz się na tym, żeby tego nie przeżywać, nie myśleć o tym. W tym czasie kumuluje się w tobie frustracja, złość, może żałoba. I te uczucia trzeba odblokować, pozwolić, by wypłynęły, zobaczyć, co tam jest – może wściekłość, może wielki smutek, a może też gdzieś akceptacja, że teraz tak jest i trzeba to wytrzymać. Kiedy blokujesz te emocje, blokują się na przykład mięśnie wokół płuc i przepony. Oddychasz na półoddechu – to dopiero jest wyczerpujące! Albo zaciskasz pięści, szczęki, pośladki, może nawet całe ciało masz napięte.

Radzenie sobie z tym dla każdego jest inne – ktoś potrzebuje pójść na boks, czasem ktoś wreszcie wygarnie swojemu szefowi, co myśli, albo wykrzyczy w rozpaczy zaufanej osobie. I dopiero wtedy, w tym wybuchu złości, widać, ile w nas jest energii. I że daleko nam do wyczerpania, które tak często sobie wmawiamy.

No dobrze, ale powiedzmy, że mamy to jakoś zdiagnozowane, że już wiemy, z czym się borykamy, żeby móc się albo odblokować, albo wzmocnić. W jaki sposób możemy wtedy wzmacniać naszą rezyliencję?

Samoświadomość to podstawa tego procesu. I mam na myśli nie tylko samoświadomość ciała, emocji, ale też samoświadomość tego, nad czym muszę pracować. Tu zaczyna się rola innych osób w naszym życiu, bo każdy z nas ma ślepe plamki, nie widzi wszystkich swoich deficytów. Dlatego też potrzebujemy lustra, którym może być dla nas właśnie drugi człowiek. I to nie tylko w taki sposób, że go zapytam, co bym potrzebowała wzmacniać, ale też żeby mi pomógł zobaczyć, kiedy najczęściej wchodzę w konflikty z innymi, albo co mnie najbardziej wkurza, kiedy czuję się najbardziej bezsilna w kontakcie z ludźmi, co widzę w sobie takiego słabszego, delikatniejszego.

Inni ludzie są świetnym lustrem, jeżeli sobie pozwolimy na ten dyskomfort zobaczenia ich oczami czegoś w nas, ale równocześnie dostrzeżenia i docenienia tego, co w nas mocne i silne.

Poziom twojej rezyliencji będzie mocno zależał od sumy rezyliencji osób, które ciebie otaczają.

To ładne zdanie.

Według Ricka Hansona, który bada rezyliencję od lat, należy poznać swoje deficyty, ale jednocześnie pielęgnować to, co już w nas mocne, to, czego inni mogliby się od nas nauczyć. Bo my jesteśmy nauczeni, przynajmniej w Polsce, ciągłego uświadamiania sobie, czego jeszcze nie wiemy, czego nam brak. A rezyliencja jest o tym, że wiesz, jakie skarby masz już teraz w sobie.

Według Ricka Hansona, który bada rezyliencję od lat, należy poznać swoje deficyty, ale jednocześnie pielęgnować to, co już w nas mocne, to, czego inni mogliby się od nas nauczyć. 

Myślę, że rozwijanie zasobów jest często dla nas trudniejsze, bo nas tego nikt nie uczy. Świetnym pytaniem, które nam może uzmysłowić nasze zasoby, jest to: „Jakie trudne sytuacje przeszłam, choć wydawały się one na początku nie do przejścia?”. Albo inne: „Jakie są twoje miejsca ładowania energii?”. Nie postrzegamy tej wiedzy jako zasobu, a przecież jeżeli wiem, że mnie regeneruje las, to po bardzo ciężkim szkoleniu, po kłótni, po trudnym dniu idę do lasu i to już jest ćwiczenie rezyliencji. Przechodzę z mobilizacji do regeneracji.

Jak jeszcze możemy się wzmocnić?

Postawmy sobie pytanie: „Czego ludzie mogliby się ode mnie nauczyć?”. U jednej osoby to będzie japoński, u drugiej umiejętność relaksowania się przed snem i zasypiania bez problemu. To pokazuje, że każdy z nas ma zasoby, wystarczy pielęgnować naszą relację z nimi, pamiętać o nich, cieszyć się z nich i je w sobie rozwijać.

Poziom twojej rezyliencji będzie mocno zależał od sumy rezyliencji osób, które ciebie otaczają.

Zauważyłaś, że ludzie tatuują sobie często na ciele symbole tego, co było dla nich trudne? To, co przeszli? Albo to, z czego są dumni, jak imiona dzieci. Bo to są ich zasoby, to jest ich kontakt z czymś, co ich wzmacnia. Zamiast tatuażu to może być wisiorek, kamyk noszony w kieszeni, dziennik wdzięczności. Coś, co nas postawi na nogi, przypomni nam o naszej sile. Dotykasz tego i myślisz: „Okej, dziś sobie nie radzę, ale były momenty, w których opisałabym siebie jako silną, kompetentną, mądrą osobę”.

To jest duży temat, a mam wrażenie, że nas się nie uczy, jak mówić o tym, co osiągnęliśmy. Ostatnio mój dziewięciolatek referował mi, że podczas lekcji pani zapytała dzieciaki, jakie mają cechy, które w sobie lubią. Dzieci nie miały pomysłu, co jej powiedzieć. I jak ktoś powiedział: „Jestem miła i koleżeńska”, to potem każdy powtarzał, że jest miły i koleżeński i rzadko coś więcej dodawał. Tak jakby zupełnie nie mieli pomysłu, jak nazwać to, co o sobie wiedzą.

I my dorośli też tego nie potrafimy. Ta umiejętność jest nam odbierana systemowo. Zaczyna się w szkole, bo do momentu pójścia do szkoły dzieci bardzo wiele dobrego potrafią o sobie powiedzieć. Ale potem nikt w nas podtrzymuje tego naszego spontanicznego kontaktu z zasobami, z zachwytem sobą, z przyjemnością bycia ze sobą. Raczej uczy się nas, że zachwyt rozleniwia.

Przeczytaj też: Szczęście i spełnienie: jak je znaleźć i utrzymać

Dlatego to takie ważne, żebyśmy mieli dostęp do dobrych, przyjaznych luster, które będą na nas patrzyły i będą mówiły: „Nikt nie robi takiej dobrej kawy jak ty”, „Jak ty pięknie używasz języka polskiego”, albo „Jak ty pięknie potrafisz słuchać”.

Jak budować naszą rezyliencję wobec różnego rodzaju relacji, z jakimi musimy współpracować na co dzień?

Na to świetnie odpowiada Daniel Siegel, autor takich książek jak Psychowzroczność czy Potęga obecności, który mówi, że jednostki same w sobie mogą być rezylientne, ale jeżeli się połączą w diadę [zbiór składający się z dwóch osób – przyp. red.] lub grupę, to może powstać z tego supersynergiczny system, którego poziom rezyliencji jest wyższy niż suma składowych rezyliencji u poszczególnych osób w tym systemie. Możemy zarażać się stresorami, lękliwością, neurotycznością, ale też w drugą stronę – odpornością psychiczną. Dlatego potrzebujemy bardzo starannie wybierać środowisko, w jakim chcemy przebywać. Oraz zwracać uwagę na to, co oglądamy w sieci, co czytamy, czym się karmimy, jakich ludzi słuchamy, kto jest dla nas autorytetem.

Rezylientne systemy to takie, w których jest duże poczucie bezpieczeństwa, to znaczy, że można w nich odsłonić się z czułym brzuszkiem, jak mówi o nim Brené Brown. Ale równocześnie te systemy pozwalają nam błyszczeć, możemy się pochwalić tym, co jest w nas mocne. Dobre funkcjonowanie w relacjach będzie też zależało od umiejętnego stawiania granic sobie i innym.

To znaczy?

Wyobraźmy sobie, że przyjechałam na spotkanie z koleżanką i czułam się okej, ale po trzydziestu minutach rozmowy mam ochotę eksplodować. Ważne jest uświadomienie sobie, o co w tym moim wzburzeniu i frustracji chodzi? Czy to jest na pewno moja emocja? A może mój układ nerwowy zareagował na jej napięcie? Gdy się spotkam z kimś, kto jest przygnębiony, mogę czasami złapać to przygnębienie, ale muszę pamiętać, że ono nie jest moje. I to jest ważne doświadczenie granic: moje – nie moje. Wiele emocjonalnego zamieszania pojawia się, gdy mylę czyjeś stany emocjonalne z moimi.

Ludzie z rozbudowaną rezyliencją mają bardzo mocne granice, również też stawiane sobie, by nie zalewać drugiej osoby naszymi emocjami. Chodzi zatem o uczciwe obserwowanie, kiedy to ja sama jestem źródłem przytłoczenia emocjonalnego.

Ludzie z rozbudowaną rezyliencją mają bardzo mocne granice, również też stawiane sobie, by nie zalewać drugiej osoby naszymi emocjami.

I myślę, że częścią rezyliencji jest również oglądanie, na ile ja jestem dla siebie, ale też dla innych źródłem emocji, że tak bardzo chcę wyrzucić je z siebie, że mogę wręcz je tak podarować, jak nietrafiony prezent, innej osobie. Rezyliencja jest też o odpowiedzialności za to, co ja emituję w świat i co robię z energią, którą mam.

I na koniec coś, o czym też trzeba pamiętać: jednego dnia moja rezyliencja będzie bardzo wysoka, ale następnego mogę napotkać takie okoliczności, że będzie bardzo niska, bo też nie zawsze i nie w każdej sytuacji musimy być rezylientni.

To nie pociesza.

Bo rezyliencja nie jest odpowiedzią na wszystko, czasami napotykamy takie warunki, takie okoliczności, że układ nerwowy mówi: „Dość, czuję przeciążenie, nie wiem, jak zareagować, poddaję się” – i to też nie jest nic złego. Nie oznacza, że jesteśmy słabi, tylko że zaistniały okoliczności, na które nie mogliśmy się przygotować.

W dodatku zdarza nam się reagować na okoliczności w sposób, jakiego byśmy po sobie się nie spodziewali.

Dlatego czasem nie szukałabym na siłę odporności, ale raczej przyzwolenia, żeby to co trudne przeszło, przepłynęło przeze mnie. Bo już wiemy, że jesteśmy więksi niż to, co nam się właśnie zdarzyło, cokolwiek by to nie było.

Przychodzi do ciebie pacjent, który mówi: „Ja sobie w tym momencie nie radzę ze wszystkim, co mnie spotyka. Nie to, że przychodzę jakiś ciężki etap w życiu, tylko po prostu mam wrażenie, że się wypłukałem z moich umiejętności. Jak teraz mam przed tym listopadem, który dodatkowo nam odbiera energię, słońce, witaminę D i siły do życia, postawić się na nogi?”.

Po pierwsze, wzmocnić ciało poprzez sen, jedzenie, kontakt ze świeżym powietrzem, przyrodą. Także kontakt z dobrze nam życzącymi ludźmi, nawet jeżeli to są osoby, które już nie żyją, jak dziadek, babcia – mam na myśli wspomnienia.

Po drugie, ważne w naszym życiu są rytuały. My im poświęcamy mało miejsca, bo to jest trochę taki czas bez czasu, czas zawieszony. A rytuały są dla naszego zdrowia psychicznego arcyważne! Mam na myśli nie tylko powitanie nowego członka rodziny czy pożegnanie, ale rytuał poranka: spokojnie wypita kawa czy herbata, postawienie gołych stóp na ziemi na dworze – to są takie momenty, kiedy nasz układ nerwowy może się zregenerować, zreorganizować. Dlatego zaproponowałabym rytuał kontaktu ze sobą, powtarzany regularnie, nawet jeżeli ceną będzie to, że będę czasami czuła, że jest mi smutno.

Przeczytaj też: Uważność na dobre życie

To może być rytuał pisania terapeutycznego w pamiętniku, rytuał medytowania, automasaż – ważne, że daję sobie przyzwolenie na taki czas, żeby mój układ nerwowy wiedział, że przeżyję ten trudny dzień, ale potem, co by się nie działo, to poćwiczę jogę.

I niech ten rytuał ma swój określony czas, określony zapach, określoną muzykę i niech on się powtarza. Możemy to sobie robić raz na miesiąc, ale jeśli codziennie poświęcimy choćby pięć minut dla siebie, na spotkanie ze sobą, przyniesie to efekt większy, niż nam się wydaje.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

Newsletter

Pismo na bieżąco

Nie przegap najnowszego numeru Pisma i dodatkowych treści, jakie co miesiąc publikujemy online. Zapisz się na newsletter. Poinformujemy Cię o najnowszym numerze, podcastach i dodatkowych treściach w serwisie.

* pola obowiązkowe

SUBMIT

SPRAWDŹ SWOJĄ SKRZYNKĘ E-MAIL I POTWIERDŹ ZAPIS NA NEWSLETTER.

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OTRZYMASZ NAJNOWSZE WYDANIE NASZEGO NEWSLETTERA.

Twoja rezygnacja z newslettera została zapisana.

WYŁĄCZNIE DLA OSÓB Z AKTYWNYM DOSTĘPEM ONLINE.

Zaloguj

ABY SIĘ ZAPISAĆ MUSISZ MIEĆ WYKUPIONY DOSTĘP ONLINE.

Sprawdź ofertę

DZIĘKUJEMY! WKRÓTCE OSOBA OTRZYMA DOSTĘP DO MATERIAŁU PISMA.

-

-

-

  • -
ZAPISZ
USTAW PRĘDKOŚĆ ODTWARZANIA
0,75X
1,00X
1,25X
1,50X
00:00
50:00