Moje książki apteczne to talizmany – trzymam je na półkach. Odstraszają złe duchy. Są MOJE. Większość z nich oczywiście omijam szerokim łukiem, bojąc się, że ponowna lektura byłaby jak spotkanie z dawnym chłopakiem z liceum: czar pryska, jeszcze zanim dopije się herbatę, wszyscy mają zmarszczki i kredyt, a rozczulająca ekscentryczność zmieniła się w uciążliwe dziwactwo.
Nigdy więc nie przeczytam już Gry szklanych paciorków Hermanna Hessego, żeby przypadkiem nie skonfrontować się z własną pretensjonalnością sprzed lat. Ale muszę ją mieć, musi stać na półce jak spłowiałe zdjęcie z obozu dla licealnych odmieńców, którzy nagle odkryli, że są na świecie inni popaprańcy lubiący nocami ślęczeć nad książkami. Opowieść o Kastalii Hessego, zakonie-uniwersytecie poświęconym kontemplacji, muzyce i czytaniu, stała się dla mnie lekturą kompensacyjną, bo to był świat alternatywny, w którym (jak sądziłam) mogłabym być kimś, a nie tylko, jak w moim małym mieście, odmieńcem. Trzymam więc tę książkę jako rodzaj hołdu dla literatury, która rzuca liny ratunkowe autsajderom.
Potrzebuję komedii, dlatego z zapałem narkomanki oglądam amerykańskie sitcomy i czytam książki powtarzalne jak tykanie zegara w nocy. To moje małe zaklęcia przeciwko przemijaniu.
Nigdy też już nie przeczytam Czarodziejskiej góry Thomasa Manna, bo gdy raz podjęłam taką próbę, zdjął mnie blady strach: Naphta i Settembrini, którzy we wczesnej młodości wydawali mi się boskimi rzecznikami dwóch różnych objawionych prawd, stracili blask – teraz już wiedziałam, czego się biedacy naczytali, i chciałam na nich wrzasnąć, żeby zajęli się w życiu czymś pożytecznym („Posadźcie marchew albo nakarmcie koty, zamiast godzinami perorować, bezużyteczne dziady!”). Ale trzymam Czarodziejską górę, bo dzięki niej pamiętam, że można być przy czymś, czego się nie rozumie, i przeczuwać, że za chwilę spadnie jakaś zasłona, coś się ukaże, coś realnego; prawda, nieskrytość, aletheia. Tak się czułam, kiedy czytałam tę książkę; noce spędzone z nią były pełne natchnionej metafizycznej antycypacji, która (niestety) nie doczekała się spełnienia.
Nie będę też już więcej czytać powieści Iris Murdoch, tej zarazem dziwnie przenikliwej i zagmatwanej duszy, która szamocze się pod ciężarem zadania, jakie się jej nieustająco narzuca: zrozumieć, czym jest miłość. Kiedy zajrzałam raz jeszcze do Czarnego księcia, uderzyła mnie sztuczność jej projektu. Ale te książki muszą stać na półce, żebym mogła pamiętać, że nie da się zrozumieć czegoś, na co jeszcze się czeka; czytałam je na długo przed miłością. I teraz, kiedy już jestem dorosła, nie mogę też zaglądać do innej książki o miłości jedynej, która miłości się nie wstydzi, która ma wywalone na kicz i dlatego jest arcydziełem – Występ gościnny w Bolzano Sándora Máraia. Tej z kolei nie mogę czytać, bo boję się nostalgii, myśli o życiach, których nie mogłam mieć – ale tak, muszę ją posiadać. Chcę wiedzieć, że te życia gdzieś są, nawet jeśli chwilowo stoją unieruchomione na półce.
Ale są w mojej apteczce też książki, które czytam bez przerwy. Dwie najważniejsze to powieść i książka filozoficzna Pani Dalloway Virginii Woolf i Human Nature and Conduct amerykańskiego pragmatysty Johna Deweya. Woolf daje mi ten zachwyt, który rodzi się ze współodczuwania, z braterstwa i siostrzeństwa w percepcji. Widzę tak, jak ona widzi, jak widzą jej bohaterowie, chociaż nie umiem tego tak napisać. Współodczuwać z kimś, tak bardzo rozumieć poruszenia jego stanów świadomości, to właśnie jest miłość, a przynajmniej chwilowe zniesienie samotności. A Dewey… to zupełnie inna para kaloszy. On rozumie wszystko. Dewey nie mógł być człowiekiem, bo ze środka gatunku nie można tak wnikliwie tego gatunku zobaczyć, do tego trzeba być co najmniej ptakiem.
To są jednak leki wyrafinowane – leczą choroby, o których słyszała tylko garstka doktorów. Dlatego mam też kilka słoików ibuprofenu. Najważniejszą różnicą między komedią a tragedią jest zmiana. W komedii, cokolwiek by się nie zdarzyło (śmierć, zło, porzucenie), świat i bohater pozostają tacy sami; za to w tragedii zdarzenia przeciągają bohaterów przez piekło, z którego wychodzą nieodwracalnie przemienieni. Potrzebuję komedii, dlatego z zapałem narkomanki oglądam amerykańskie sitcomy — od Cheers po Przyjaciół – i czytam książki powtarzalne jak tykanie zegara w nocy, na przykład serię kryminałów o Kinsey Millhone autorstwa Sue Grafton. To moje małe zaklęcia przeciwko przemijaniu.
A filmy? Są dwa, które nigdy mi się nie znudzą. Wiem co mówię, bo widziałam je już tysiące razy. Jeden to Notting Hill, a drugi to 2001: Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka. I może jeszcze Vaiana, bo to naprawdę świetny film – pod warunkiem że przewinie się scenę ataku kokosów-piratów. Kto wymyślił tę bzdurę? Nie mogę myśleć o kokosach-piratach bez nerwowej czkawki.
To tyle. Czuję się, muszę przyznać, nieco odsłonięta.