Przyznaję, mam syndrom białego fartucha. Na widok stetoskopu momentalnie zaczynam obmyślać w głowie plan ucieczki z gabinetu, a słysząc ten przerażający dźwięk towarzyszący zakładaniu jednorazowych rękawiczek, jestem już o krok od wyskoczenia przez okno. Parter czy piąte piętro? Nieważne! No bo dlaczego oni zawsze muszą nimi strzelać? Dopiero gdy zaopatruję domową apteczkę w przepisane lekarstwa, wreszcie schodzi ze mnie stres. Wtedy już wiem, co mi pomoże. Czasem jednak dopadają mnie również te dolegliwości, którym nie zaradzą nawet najlepsze tabletki i maści. W takich sytuacjach na ratunek przychodzi kultura. I zmienia postać w zależności od występujących objawów.
W liceum, gdy wciąż jeszcze starałem się dowiedzieć, kim jestem, leczyła mnie przede wszystkim literatura pokolenia beatu, którą do tej pory darzę ogromnym sentymentem. Zamiast szkolnych lektur czytałem powieści drogi Jacka Kerouaca, literackie eskapady po świecie narkotycznych wizji Williama S. Burroughsa i konfesyjną poezję Allena Ginsberga. Wciąż zastanawiam się, jak udało mi się zaliczyć te wszystkie testy ze znajomości cegieł autorstwa Sienkiewicza i Prusa, skoro wolałem fantazjować o dalekich podróżach, eksperymentach z używkami i seksualnej wolności. I choć zdawałem sobie sprawę z tego, że są to tylko nastoletnie mrzonki, które zapewne nigdy nie opuszczą mojej głowy, to z perspektywy czasu myślę, że właśnie dzięki historiom bitników udało mi się zdobyć na odwagę, by wreszcie wyjść z szafy. No dobra, dzięki nim i Madonnie. Jej Confessions on a Dance Floor jest płytą, którą katowałem dobrych kilka lat po premierze w 2005 roku na każdym możliwym odtwarzaczu – od pierwszego discmana po wieżę stereo rodziców. Ponad piętnaście lat później oni wciąż nie mogą znieść tykania zegara, od którego zaczyna się Hung Up.
Chyba łapię się na te wszystkie popkulturowe klisze o naiwnej wierze w dobry świat, gdzie każdy może czuć się szczęśliwy, będąc zakochanym. Jeśli czyni mnie to kanapowym romantykiem pokroju Bridget Jones, niech tak będzie.
Muzyki w najróżniejszej postaci słucham zresztą non stop. Towarzyszy mi ona zarówno w (rzadkich) momentach, gdy przepełnia mnie energia, jak i w chwilach najgłębszych emocjonalnych kryzysów. Złamane serce leczę szczerymi albumami Tori Amos, PJ Harvey i Björk, frustrację wyrzucam z siebie, tańcząc w pokoju do rockowych kawałków Davida Bowiego, Patti Smith i Siouxsie & The Banshees, a gdy nie mogę zasnąć spowalniam myśli przy dźwiękach fortepianowych kompozycji Erika Satiego, Ólafura Arnaldsa i Hani Rani.
Ale największe znaczenie w muzyce ma dla mnie tekst. Często nie musi być on wcale lirycznym majstersztykiem, by wywołał we mnie emocje. Wystarczy, by pojawił się w odpowiednim momencie – wtedy wiem, że zostanie już ze mną na dłużej. Tak było między innymi z Love At First Sight Kylie Minogue. I tu się właśnie okazuje, że chyba łapię się na te wszystkie popkulturowe klisze o naiwnej wierze w dobry świat, gdzie każdy może czuć się szczęśliwy, będąc zakochanym. Jeśli czyni mnie to kanapowym romantykiem pokroju Bridget Jones, która oprócz tego obsesyjnie próbowała schudnąć i rzucić fajki, niech tak będzie. W końcu nie zjadło jej stado dzikich psów, czego obawiała się od samego początku, więc może i ja się jakoś uchowam. A jeśli gdzieś tam jednak nie czeka na mnie żaden pan Darcy, to może dzięki takiemu myśleniu chociaż przestanę palić.
Gdy muzyka zwalczy najgorsze objawy, przychodzi czas na leczenie źródła problemu. Wykorzystuję do tego narzędzia – pędzel i akryle. Wprawdzie malarz ze mnie żaden, ale paćkanie farbami na podobraziu przynosi mi niesamowitą frajdę, a do tego oczyszcza głowę ze wszystkich przygnębiających myśli. Zanim zacznę machać pędzlem, szukam inspiracji u tych, którzy malarstwem zajmowali się zawodowo. Najczęściej sięgam wtedy po album z dziełami Paula Cézanne’a. Jeszcze kilka lat temu pewnie nawet nie przyszłoby mi do głowy, że moim ulubionym artystą wizualnym może okazać się gość, który lubował się w malowaniu brzoskwiń i jabłek. Bo czy istnieje coś nudniejszego niż martwa natura? Rosnąca fascynacja na punkcie Cézanne’a okazała się jednak silniejsza od konwenansów, a pocztówki z jego reprodukcjami w końcu znalazły miejsce na mojej ścianie.
Kiedy farby się kończą, a ja wciąż muszę pozbyć się smutków, postanawiam zamknąć je w wierszu. Podobnie jak malarstwem, poezją również nie posługuję się biegle. Ale właśnie te moje nieśmiałe próby dają mi najwięcej – stają się częścią wspomnienia, które przestaje kojarzyć się już tylko negatywnie. W końcu udaje się je przekuć w coś nowego, kto wie, może z czasem też wartościowego nie tylko dla mnie. I chyba tym właśnie jest dla mnie kultura, która wypełnia moją podręczną apteczkę – nadzieją, że na koniec i tak wszystko będzie dobrze.